23 grudnia 2011

Wesołego!

Dobre Chęci vs. Atmosfera Przedświąteczna 0:1

No bo jak tu biegać, czy chociażby zrobić gimnastykę siłową (to określenie podoba mi się daleko bardziej niż trening siłowy), gdy trzeba sprzątać, co chwila biegać... ale do sklepu (bo ciągle czegoś brakuje) i zastanawiać się jaki prezent sprawić poszczególnym krewnym i znajomym Królika. I tak już drugi tydzień przyjdzie mi spisać na straty. Ale nic to, byle do świąt!
A tymczasem, bez zbędnego rozwodzenia się, życzę wszystkim czytającym te słowa, aby w tych Świętach znaleźli tego, czego wyczekują (choćby i tego, żeby się wreszcie wysłać wyspać).
Źródło: http://luki.igrek.net/
Wesołych!

19 grudnia 2011

Odświeżony Maraton czyli najnowsza książka Jerzego ze Szczecina

W ostatnim tygodniu jedna rzecz związana z bieganiem wychodziła mi lepiej niż samo bieganie - czytanie o bieganiu. Nową książkę Jerzego Skarżyńskiego Maraton i ultramaratony mogłem teoretycznie zamówić sobie u Gwiazdora (dla tych, co jeszcze nie kojarzą - Gwiazdor rozdaje w Wielkopolsce) ale okazałem się być niecierpliwym. Na tyle niecierpliwym, że odkąd trafiła w moje ręce, prawie każdą wolną chwilę wykorzystywałem by książkę (prze)czytać - dziecko ogląda bajkę: jest dwadzieścia minut na czytanie.

Autora, czyli pana Skarzyńskiego (imię jego Jerzy) przedstawiać chyba nikomu nie trzeba, zna go bowiem prawie każdy amator biegania w kraju nad Wisłą. Jeśli nie stosuje jego metody, to na pewno swoją wiedzę o bieganiu (przynajmniej po części) budował na lekturze książek jego pióra. A nawet jeśli nie, to na pewno chociaż o nim (autorze) i/lub o nich (książkach) słyszał. No chyba że jest pustelnikiem i biega po pętli wokół stołu (ta dyscyplina zyskuje ostatnio na popularności) w swojej pustelni. Ale jeśli oprócz stołu ma w pustelni jeszcze dostęp do Internetu, może po prostu kliknąć na www.skarzynski.pl.
A o czym jest książka Maraton i ultramaratony? Zaskoczenia nie będzie - głownie o maratonie, a zwłaszcza (a propos, pamiętacie czym się różni gołąb od zwłaszczy?) o treningu do maratonu. Dokładniej rzecz biorąc biegu maratońskiego, co jest istotne o tyle, że autor jest raczej przeciwnikiem metody Gallowaya (ale może nie wyprzedzajmy faktów). Tytuł może być jednak nieco mylący, bo o treningu do biegów ultra jest już niewiele, a raczej prawie wcale - tzn. jeśli jest, to raczej w formie opisowej, jak wygląda(ł) trening startujących na dystansach powyżej magicznej granicy 42 km i 195 m. Jerzy Skarżyński ultramaratonów nigdy nie biegał, a podrozdział dla ultrasów stanowi raczej ukłon w stronę tychże, niż próbę rozwinięcia metody.
Autor z Jeffem GALLOWAYEM (str. 85)
Książkę można podzielić na trzy części, niczym klasyczny trening biegacza. Rozgrzewkę stanowi dosłownie kilka stron traktujących o genezie powstania i historii biegu maratońskiego. Czytelnik dowie się kto wpadł na pomysł rozegrania pierwszego biegu, kto był jego pierwszym zwycięzcą, a kto pierwszym mistrzem olimpijskim i skąd się wziął taki a nie inny dystans 42 km i 195 m (czy też 26 mil i 385 jardów licząc - jak dziś to barwnie określiła Moja Niebiegająca Żona - angielskim systemie metrycznym). W akcencie dowiemy się na czym polega metoda Skarżyńskiego i znajdziemy plany na posczególne etapy maratońskiej hierarchii - pan Jerzy pokusił o nazwanie kolejnych stopni wtajemniczenia maratończyko, i tak po przebiegnięciu maratonu poniżej pięciu godzin stajemy się maratończykiem-przedszkolakiem, o ile przebiegł (ten maratończyk) cały dystans. Tutaj wracamy do podejścia do metody stworzonej przez Amerykanina Jeffa Gallowaya, która ma swoich zwolenników i przeciwników. Autor zalicza się do tej drugiej grupy, wyrażając opinię iż maratończykiem jest ten kto przebiegł cały dystans biegu maratońskiego (bo tak właśnie brzmi pełna nazwa tej konkurencji), nawet jeśli zajęło mu to prawie pięć godzin (nawiasem mówiąc pan Skarżyński jest zdania, że nie da się maratonu przebiec wolniej). Wracając jednak do maratońskiej hierarchii, dalej mamy maratońską szkołę podstawową (< 4:30), maratońskiego gimnazjalistę (< 4:00), maratońskiego kaprala* (< 3:45, to mój aktualny poziom), maratońskiego maturzystę (< 3:30), maratońskiego sierżanta (< 3:15), maratońskiego studenta (tzw. trójkołamacze, czyli < 3:00), maratońskiego kapitana (< 2:45), maratońskiego pułkownika czy też maratońską profesorkę (< 2:30), maratońskiego generała (< 2:20), aż wreszcie reprezentanta Polski - zawodowca (< 2:12) - ten ostatni rozdział to praktycznie relacja z tego, jak do swoich najlepszych maratońskich wyników doszedł ten, który jest twórcą i tworzywem, czyli sam autor metody. Opis poszczególnych planów oraz wchodzących w ich skład treningów przeplatane są analizami biegów realnych biegaczy oraz relacjami tychże (nie zawsze, a raczej nigdy tych samych). I wreszcie na schłodzenie mamy nowość w stosunku do poprzedniego wydania książki (o krótszym, z oczywistych względów, tytule), czyli wspomniany dodatek o biegach ultra, z którym szczególną uwagę poświecono greckiemu Spartathlonowi i południowoafrykańskiemu Comrades Marthon.
Maciek GÓRZYŃSKI na mecie maratonu w Paryżu, kilka chwil po ustanowieniu rekordu życiowego 2:56:46 (strona 181)

Książkę można czytać od deski do deski, lub wybrać najbardziej interesujący aktualnie rozdział (plan pod wybrany czas). Jednak w tej drugiej opcji należy przeczytać o założeniach metody oraz przebrnąć przez rozdziały wcześniejsze, bowiem autor stara się unikać powtórzeń i nie wchodzi po raz kolejny w szczegóły opisanych już wcześniej poszczególnych elementów planu. Sama lektura (tak przynajmniej było w moim wypadku) jest specyficzną podróżą, o ile odbywa się ją z poziomu kilkukrotnego już przekroczenia mety maratońskiego biegu. Zaczynałem bowiem od poziomu, który w języku dzisiejszego dzisiejszego świata wydaje się lajtowy, czytałem o etapach, które mam już za sobą, trafiłem na moment, w którym czytałem jakby o sobie samym, aż wreszcie przyszedł czas na to, co jeszcze w strefie marzeń i dalekosiężnych planów by dotrzeć, do tzw. kosmosu i kraju pół-mitycznych herosów w jednym, Relacje biegaczy, niekoniecznie trenujących wg metody Skarżyńskiego, dodały książce kolorytu - pozwoliły jej wznieść się ponad poziom tabel i legendy do tabel. Czytając relację Konrada Różyckiego z biegu ze startem pod ateńskim Akropolem i metą u stóp (pomnika) króla Leonidasa (kto oglądał 300?), czułem się jakbym to ja biegł te 246 km.
Żeby nie było tak różowo, są elementy, które mnie drażniły. Przede wszystkim przeładowanie wręcz reklamami. Nie tylko na końcu i na początku książki (do tego typu praktyk na naszym rynku wydawniczym zdążyłem się już przyzwyczaić), ale i w formie przerywników w jej środku oraz w postaci lokowania produktu (część poświęcona wyborowi pulsometru praktycznie w całości poświęcona jest jednemu modelowi znanego producenta tego wyposażenia biegacza). Momentami do granicy lekkiej irytacji doprowadzał mnie język odchodzący (w tychże momentach) od szeroko rozumianych standardów słowa pisanego i drukowanego zarazem - może to moje subiektywne odczucie, ale pewne rzeczy które pasują np. (nomen omen) do bloga czy serwisu internetowego, w książce już nie uchodzą. I jeszcze coś, co zapewne można by zarzucić wielu "twórcom metody" - wrażenie, iż są oni zdania, że to właśnie ich metoda jest tą jedynie słuszną. Takie właśnie wrażenie odniosłem kilkukrotnie czytając słowa Jerzego Skarżyńskiego.

Podsumowując moje przydługie wywody, nie mogę powiedzieć (i nie zamierzam) abym żałował pieniędzy przeznaczonych na zakup i czasu na przeczytanie. Jak już wcześniej wspominałem, fanem metody Skarżyńskiego nie jestem (choć, jak również wspominałem, nie wykluczam, że kiedyś wypróbuję na sobie). Wydaje mi się jednak, że nawet nie stosując metody w całości, można po lekturze Maratonu... wzbogacić (lub urozmaicić) swój trening, a na pewno wiedzę o nim.

*A propos, aktualnego mistrza Wojska Polskiego w maratonie, kaprala Patryka Domińczaka, z czasem uzyskanym podczas mistrzostw rozgrywanych w ramach 29. Maratonu Wrocławskiego (2:42:05) należy zaliczyć do najwyższej kadry oficerskiej - przynajmniej w gronie maratończyków...

18 grudnia 2011

Jak żółw ociężale

O ile sobie dobrze przypominam, rok temu powrót do regularnego biegania również szedł mi jak przysłowiowa krew z nosa... Ale potem jakoś się "rozkręciłem", więc może to jest tak jak z lokomotywą w wierszyku dla dzieci?
Źródło: mariannaoklejak.blogspot.com
Kończący się właśnie tydzień zamykam z dwoma treningami, w tym jednym biegowym i oszałamiającym kilometrażem siedem koma trzy. We wtorek, gdy miałem wyjść po raz pierwszy padało. Postanowiłem zatem zostać w domu i zrobić tzw. siłę, w nadziei, że następnego dnia będzie lepiej. Powyginałem śmiało ciało przez dwadzieścia pięć minut i nawet na drugi dzień nic mnie nie bolało. Zabolała za to pogoda. Przez cały dzień było ładnie, a wieczorem - jak z cebra. Nic nie poradzę, nienawidzę biegać w deszczu! Chociaż może już czas się przełamać (i przestać łamać). Podobno nie ma złej pogody do biegania - jest tylko źle dobrana odzież.
Wyszedłem w czwartek. Po dziesięciu minutach truchtu zrobiłem cztery osiemsetki w tempie zbliżonym do startowego na 5 km (w rzeczywistości wyszło 4:24, 4:23, 4:28 i 4:24/km) z trzyminutowymi przerwami w truchcie, a na koniec dołożyłem jeszcze pięć minut truchtu. I to mi właśnie dało te 7,3 km. Obiecywałem sobie, że w weekend zrobię drugie tyle, co przez resztę tygodnia (czyli raz bieganie raz siła). Ale dopadła mnie niemoc totalna - psychiczna i fizyczna, choć to drugie bardziej. Chyba tzw. atmosfera przygotowań do świąt tak destrukcyjnie na mnie działa.
Oby od jutra było już tylko lepiej (czytaj|: oby jakoś dożyć do piątku i przeżyć sobotę)...

PS. Użalając się nad sobą, właśnie napisałem dwusetnego posta na tym blogu.

10 grudnia 2011

Bieg, plan i książka

Ano, wróciłem! - jak powiedział Sam w trzeciej części Władcy Pierścieni. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami tydzień "zerowy" zamknąłem udziałem w drugim biegu Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Jak się nie trudno domyślić, nie spinałem się szczególnie. Jedyny cel jaki sobie postawiłem to zejść poniżej dwudziestu pięciu minut. Postanowiłem jeszcze wyprzedzać jak najwięcej - w tym celu ustawiłem się na końcu stawki (no, prawie na końcu stawki). Nie wiem czy to wynika z miejsca, w którym stałem, ale też pierwszy raz na GP słyszałem narzekania (i to od kilku osób), w dodatku nieco irracjonalne: że mieli usprawnić start i że różnice między czasem netto i brutto takie duże (a nawet, że klasyfikacja końcowa jest wg czasu brutto i że to niesprawiedliwe)... No przecież nie ustawią pięciuset osób w jednej linii na starcie! W każdym bądź razie ja zamierzałem biec swoje - i pobiegłem. Każdy kolejny kilometr był szybszy niż poprzedni, ale na finiszu postanowiłem nie szaleć. Przyspieszyłem oczywiście na ostatniej prostej, ale w tzw. granicach rozsądku. Niestety ostatni z zawodników, którego chciałem tuż przed metą wyprzedzić postanowił walczyć i musieliśmy się obaj mocno spiąć. Wpadliśmy na metę równo, pogratulowaliśmy sobie i się okazało, że obaj biegamy w barwach Szpiku, tylko Andrzej (pozdrawiam!) zapomniał dziś koszulki.
Wynik netto całkiem niezły jak na przyjęte założenia, bo 0:23:07. Będzie co poprawiać w kolejnych biegach - najbliższa okazja już 7 stycznia.

Od poniedziałku natomiast zaczynam tydzień pierwszy nowego sezonu i (zgodnie z zapowiedziami) realizację sześciotygodniowego planu pod start na dystansie pięciu kilometrów, znalezionego niegdyś w RW. Chociaż przyznam się, że zamierzam go traktować raczej jako budowanie formy pod "właściwy" plan maratoński niż jako podkład pod bicie życiówki.
Plan przypadł mi do gustu, bo odpowiada mojemu dotychczasowemu stylowi trenowania, choć muszę się przyznać, że ni w ząb nie rozumiem opisu nad tabelą (nawet pod kątem gramatyki). Dlatego biorę pod uwagę jedynie samą tabelę i zamierzam trenować według systemu "3 plus 2". Zobaczymy co wyjdzie w praniu...

A tak na zakończenie - dotarł do mnie wczoraj egzemplarz nowej wersji Maratonu (dokładnie Maratonu i ultramaratonów) Jerzego Skarżyńskiego. Kupiłem z ciekawości i czytam, choć nie jestem zagorzałym fanem metody Skarżyńskiego (wcale jednak nie twierdzę, że kiedyś nie spróbuję). Od razu jednak przypadła mi do gustu dedykacja autora:
Wszystkim,
którzy - jak ja kiedyś -
wstają o 5-6 rano,
żeby POBIEGAĆ,
żeby zrealizować trening
przed pójściem do pracy lub szkoły,
oraz tym,
którzy biegają dopiero po godzinie 20,
bo dla chcącego nic trudnego,
z życzeniami rekordów na biegowych trasach,
książkę tę dedykuję.
Prawda, że ładnie napisane?


6 grudnia 2011

Do realizacji przystąp

Jako się powiedziało (napisało) w poprzednim poście, rozbieganie niechybnie ma się ku końcowi. Oznaczać to może tylko jedno wszakże: że sezon 2011/12 lada dzień się rozpocznie. A zatem, by móc się potem ze swych zamierzeń rozliczyć, światu przedstawić je należy...

Gdy rozpisałem sobie coś w rodzaju harmonogramu startowo-treningowego na nowy sezon, okazało się, że będzie on nietypowy. W tym roku chciałbym bowiem pobiec w dwóch maratonach, z których pierwszy - XXX Maraton Metropolii - przypada późną wiosną (13 maja), a drugi - 39 Berlin Marathon - wczesną jesienią (30 września). Dodając do powyższego Accreo Ekiden, który przypada na 27 maja (a w którym zamierzam pobiec siłą rozpędu po wiosennym maratonie) okazuje się, że okres przejściowy przed rozpoczęciem realizacji kolejnego 16-tygodniowego planu będzie miał zaledwie dwa tygodnie.
Tu należy nadmienić dlaczego akurat te, a nie inne maratony. Po tym gdy dołączyłem (na razie nieoficjalnie) do zdobywców Korony Maratonów Polskich, postanowiłem wziąć na cel któryś z biegów zagranicznych - pierwsi "kandydaci" to (czego chyba nie muszę szczególnie uzasadniać) Praga i Berlin. A ponieważ, szczególnie pierwszą połowę sezonu, muszę (i chcę) podporządkować pewnym zmianom, które wkrótce zajdą (do informacji tych jeszcze nie-poinformowanych: na przełomie marca i kwietnia spodziewane jest powiększenie się grona przyszłych potencjalnych biegaczek), wybór padł na stolicę naszych zachodnich sąsiadów. Wybór wiosennego maratonu (o ile w ogóle miałby wejść w grę) podyktowany był tymi samymi pobudkami - raczej nie w kwietniu i możliwie blisko Poznania. Nie za bardzo dało się przebierać, ale z chęcią przebiegnę trasę między dwoma miastami - inna niż zwykle formuła również stanowi o atrakcyjności tego biegu.

Ogólnie, do kalendarza wpisałem sobie na ten sezon (o dziwo aż) szesnaście startów (z czego zdecydowana większość - o dziwo po raz wtóry - na wiosnę, ale prawie wszystkie w Poznaniu): dwa (wspomniane wyżej) maratony, trzy półmaratony, jedną sztafetę, jeden bieg na dystansie 10 km, sześć begów na "piątkę" oraz trzy biegi na dystansach "nieokrągłych". Chronologicznie przedstawia się to następująco:
Okres od grudnia do lutego zdominowany będzie przez III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych - na te trzy miesiące przypada połowa z ogólnej liczby ośmiu biegów (10 grudnia, 7 i 21 stycznia, 18 lutego). Sarty te potraktuję raczej treningowo, choć jeśli trafi się dobry wynik, rozpaczał ponad miarę nie będę.
Marzec i kwiecień to z kolei istna kumulacja w poznańskim bieganiu - w przeciągu trzech kolejnych tygodni odbędą się 8 Bieg Maniacka Dziesiątka (17 marca) oraz 5 Półmaraton Poznański (1 kwietnia), z szóstym biegiem GP po środku (24 marca). Tak a propos Prima Aprilis, to właśnie ten dzień jest szacowaną datą narodzin mojej drugiej córki, więc żyję nadzieją, że moje dziecko okaże się łaskawe dla tatusia i nie będzie zbytnio punktualne. Na rozprostowanie kości po połówce 14 kwietnia przypada kolejny, przedostatni bieg GP.
Maj to w tym roku miesiąc maratonu (a nawet maratonów), choć biorę jeszcze pod uwagę powtórną wycieczkę do Bojanowa na Bieg Zwycięstwa, który - o ile zostanie rozegrany 6 maja, jak szacuję, i o ile Moja Lepsza Połowa wyrazi chęć odbycia wycieczki w okolice Rawicza - może być doskonałą okazją do finałowego sprawdzianu przez królewskim dystansem. Bije się z myślami (i pewnie jeszcze długo będę) w przypadku ostatniego biegu GP, który przypada w przeddzień maratonu. A na sam koniec miesiąca silną grupą Blogaczy spotykamy się w "Stolycy" (liczę, że w tym roku zbierzemy co najmniej dwie drużyny).
Czerwiec z kolei to okres przejściowy i początek nowego okresu przygotowań, ale liczę, że rekreacyjnie uda się pobiegać po okolicznych mi górach w ramach Malta Trail Running i III Crossu na Dziewiczą Górę.
Lipiec i sierpień zamierzam poświęcić jedynie na treningi, natomiast we wrześniu chciałbym pobiec jedyny bieg kontrolny przed maratonem - celuję w Półmaraton w Pile (2 września) - oraz sam maraton oczywiście.
W październiku odpocznę po wycieczce do sąsiadów i zacznę się przygotowywać do tradycyjnego zamknięcia sezonu by na początku listopada pokonać po raz kolejny Półmaraton Kościański.

Jeśli chodzi o plany treningowe zamysł jest (na chwilę obecną) następujący. W okresie pierwszych sześciu tygodni zamierzam biegać wg planu pod start na dystansie 5 km, który ukazał się wiosną tego w jednym z czasopism biegowych. Po tych sześciu tygodniach przystąpię do sprawdzonego planu wg metody FIRST, choć zimą zamierzam zrealizować wersję z mniejszym kilometrażem (dla "początkujących", ale ja na swoje potrzeby ochrzciłem ją wersją zimową). Po okresie przejściowym powrócę już do pełnej (ambitnej) wersji planu.
Tak jak już wspominałem, w treningu uzupełniającym (do którego mam mocne postanowienie się przykładać) zamierzam skupić się na treningu siłowym, który z kolei podzieliłem na trzy okresy, w których kolejno będę przede wszystkim akcentował kolejno mięśnie korpusu, kończyny (dolne i górne) oraz tzw. siłę biegową. W okresie przedstartowym (cztery tygodnie przed maratonem) siłownia pójdzie w tzw. "odstawkę".

Tyle o planach - pora na cele na rok 2012:
- Maraton: 3:29:59 (raczej w Berlinie niż w Bydgoszczy),
- Półmaraton: 1:39:59 (o ile pogoda dopisze, liczę, że w Pile)
- 10 km: 0:44:59 (cel pośredni: srebro na Maniackiej)
- 5 km: 0:20:59 (czyli zbliżenie się do magicznej bariery 20 minut, choć każdą poprawę życiówki biorę w ciemno)
- Ekiden: 2:59:59 (by móc powiedzieć o sobie "trójkołamacz").

Życzcie mi powodzenia! Nie jestem przesądny, więc z góry dziękuję!

3 grudnia 2011

Siła planowania

Powoli dobiega końca trzeci tydzień mojego rozbiegania. Miał to być czas "odpoczynku" od biegania, ale nie od aktywności fizycznej w ogóle. Niestety, jak to w życiu czasem bywa, skończyło się na tzw. dobrych chęciach. Obijam się niemiłosiernie, a motywacji by się ruszyć brak. Ale w chwilach wolnych od obijania się intensywnie snuję plany na przyszłość. Nie zdradzę do końca planów treningowo-startowych, bo nie są jeszcze sprecyzowane (brakuję mi jeszcze kilku danych), ale wiem już na pewno na co chciałbym postawić szczególną uwagę, a co do tej pory zaniedbywałem. Mam na myśli trening siłowy.
Źródło: humorek.com.pl
Dotarło do mnie, że jeśli mam nadal poprawiać wyniki muszę pracować nie tylko nad szybkością, tempem i wytrzymałością, ale też nad tym czego nie widać. Dlatego też wertuję książki, czasopisma biegowe i portale internetowe w poszukiwaniu informacji, które pomogą mi sprawić by mój uzupełniający trening siłowy miał ręce i nogi (choć w pierwszym etapie skupię się zapewne na brzuchu i plecach). Uzupełniam też wyposażenie - wczoraj zrobiłem sobie wycieczkę do nowo-otwartego sportowego sklepu sieciowego na poznańskim Franowie i nabyłem drogą kupna piłkę gimnastyczną 65 cm oraz skakankę.

Mam nadzieję, że pójdzie lepiej niż w zeszłym roku i trening uzupełniający wykroczy poza sferę "pobożnych życzeń."

26 listopada 2011

O wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy

Pisząc swojego urodzinowego posta niechcący wywołałem małą dyskusję - naprawdę małą bo to raptem dwa komentarze. Ale faktem jest, że temat różnicy między dwoma (prawie) miesięcznikami (od niedawna oba pisma ukazują się dziesięć razy w roku) raz po raz wypływa, pewnie nie tylko na tym blogu, temat wyższości Ruuner's World nad Bieganiem i odwrotnie.
Jakie jest moje zdanie? Przyznam szczerze, że nie jest tak, abym przedkładał jedno pismo nad drugie. W obu przypadkach zdarzają się słabsze numery. Czasem trochę mnie denerwuje wzajemne "małpowanie" tematów. Zgadzam się też z Avą, jeśli chodzi o okładkowe hasła, które bywają denerwujące. Kiedyś (na szczęście już to poprawili) okropnie irytowały niezgodności w okładkowych zapowiedziach (jakiś artykuł miał być na stronie X, a po otwarciu tej strony okazywało się, że był tam środek zupełnie innego artykułu). Ale z drugiej strony RW ma coś, co nigdy mnie nie rozczarowało - felietony Jacka Fedorowicza.
Ale reasumując, oba czasopisma są dla mnie źródłem wiedzy w temacie, który (Ameryki nie odkryję...) jest moją pasją.
Zadam jednak pytanie zaczepne - a jak jest u Was?

A tak a propos wyższości, o której nie ma co dyskutować*. W przedostatnim numerze jednego ze wspomnianych pism (tego o nie-poskim tytule**) przeczytaliście zapewne (lub nie) artykuł o biegaczu (blogaczu), który chciałby kiedyś Dogonić Kenijczyków. Czytając i artykuł i bloga naszła mnie pewna refleksja. Wiecie czym my, biali biegacze, z naszymi pulsometrami, GPS-ami, stosem książek, prasą fachową, portalami tematycznymi oraz (a jakże) blogami, różnimy się od Kenijczyków, którzy buty biegowe zakładają po raz pierwszy, gdy zaczynają zajmować czołowe miejsca w europejskich oraz amerykańskich biegach ulicznych? Odpowiedź będzie alegoryczna:


*Jeśli chodzi o tytuł posta to (moim zdaniem oczywiście) również nie ma o czym dyskutować...
**To mi przypomina o niesamowitej inwencji twórczej właścicieli poznańskich sklepów dla biegaczy. Są dwa (nie licząc "sieciówek" oczywiście) - jeden nazywa się Runner's World, drugi Świat Biegacza.

23 listopada 2011

Adidas Supernova Long Sleeve Tee

Słowo się rzekło, kobyłka u płota - dziś test luzy do biegania Adidas Supernova Long Sleeve Tee. Chociaż może powinienem napisać koszulki z długim rękawem, bo wydaje mi się, że właśnie określenie koszulka pasuje tu lepiej. Być może jestem w błędzie, ale bluzę kojarzę raczej z grubszym materiałem, który ma zapewnić przede wszystkim utrzymanie ciepła.
Podtrzymując konwencję z testu obuwia z tej samej serii (czyli Supernova), zacznijmy od materiału multimedialnego w języku Nietzschego i Schopenhauera (mam nadzieję, że nikt mnie nie posądzi o kryptoreklamę sklepu, ale kto by sprzęt sportowy sprowadzał z Niemiec?).


Adidas Supernova Long Sleeve Tee to uszyta z materiału poliestrowego koszulka/buza niepotrzebne skreślić) z długim rękawem utrzymana w kolorystyce błękitu, bieli i zieleni (pozwólcie, że w konkretne odcienie nie będę wnikał). System ClimaCool, w tym w szczególności specjalne panele umieszczone po wewnętrznej części ramion, na górnej części klatki piersiowej oraz pleców mają za zadanie zapewnić cyrkulację powietrza oraz odprowadzenie potu (uważny obserwator, zauważył zapewne że Niemcy używają tu przezabawnego określenia Feuchtigkeitsmanagment, co można by przetłumaczyć jako zarządzanie wilgocią). Specjalny krój Formotion ma za zadanie zapewnić maksimum komfortu i swobodę ruchu a płaski szwy minimalizują ryzyko obtarć. Części identyfikacyjne producenta, czyli logo na piersi i trzy paski po bokach stanowią również elementy odblaskowe zwiększające bezpieczeństwo przy słabej widoczności.
W tym roku polska złota jesień nie zachęcała do biegania "w długim". Dlatego też "testowanie" bluzy rozpocząłem na przełomie października i listopada. I jakie są tego efekty? Moje odczucia określiłbym jako bardzo dobre. Koszulka jest rzeczywiście bardzo wygodna - biega się w niej swobodnie, nie obciska ale też nie jest zbyt luźna - naprawdę można powiedzieć, że krój ma "anatomiczny" (choć przecież są też różnorakie anatomie). Na komfort biegu wpływają również rękawy, których długość może na pierwszy rzut oka zdziwić, ale dzięki temu przedramiona i nadgarstki są podczas biegu zawsze zakryte. Moim zdaniem koszulka najlepiej sprawdzi się w jesienne (względnie wiosenne), ale wciąż jeszcze (już) ciepłe dni. Ja, by czuć się komfortowo w temperaturze przekraczającej nieznacznie dziesięć stopni musiałem pod spód dodatkowo zakładać bezrękawnik (najlepiej biały, żeby nie przebijał). Nie miałem okazji tego sprawdzić, ale sądzę, że koszulka sprawdziła by się również w umiarkowanie ciepłe, ale wietrzne dni (oczywiście noszona pod wiatrówką).

Reasumując Adidas Supernova Long Sleeve Tee pozwala na naprawdę komfortowe bieganie, ale chyba najbardziej będą z niej zadowoleni biegacze typu "zmarzluch", (jakim jest na przykład Moja Lepsza Połowa, chociaż ona akurat nie biega) dla których temperatura na poziomie dwudziestu stopni to już "zimno" (właśnie przy takiej temperaturze Moja Niebiegające Żona zaczyna zakładać płaszcz). To co jeszcze koszulce/bluzie trzeba jeszcze przyznać, to to, że jest po prostu ładna (choć jak wiemy gusta są różne a i tak się o nich nie dyskutuje).

22 listopada 2011

Mama, Tata mam dwa lata

No proszę, to już dwa lata minęło, odkąd napisałem tutaj swojego pierwszego posta. Z okazji urodzin bloga sam sobie zafundowałem prezent i w końcu "sprawiłem sobie" prenumeratę Runner's World. (prenumerata Biegania mam już drugi rok).
Nie tylko z okazji urodzin już wkrótce (zamierzam wprowadzić) kilka zmian na blogu - bez rewolucji, ale taka mała zmiana koncepcji może. Ale najpierw - już jutro (no, może pojutrze) test bluzy do biegania.

PS. Odnoszę wrażenie, że nadużywam pewnych słów...

17 listopada 2011

Taki był oto

Wprawdzie rok kalendarzowy jeszcze się nie skończył, ale mam już za sobą kolejny sezon (a nowy zacznie się właściwie jeszcze przed końcem roku), postanowiłem zatem pokusić się o małe podsumowanie. Pierwszego stycznia nakreśliłem sobie pewne cele - z perspektywy czasu można spojrzeć, które udało się osiągną, które nie i dlaczego tak albo nie.

1. Trail/5 km (styczeń/luty)
Totalne porażka czyli trudne roku początki. Jeśli chodzi o II GP Poznania padło na mnie jakieś fatum - nie udało mi się pobiec ani w styczniu, ani w lutym, ani też w żadnym innym z wyjątkiem ostatniego (majowego, personal best na osłodę) oraz pierwszego (czyli listopadowego). Wyszło zatem na to, że pobiegłem dwa razy - pierwszy i ostatni... Najbardziej żałuję tego, że ostatecznie (czemu trudno się dziwić) nie zostałem sklasyfikowany. Może w trzeciej edycji będzie lepiej.

2. 10 km (marzec)
Mój drugi udział w Maniackiej zakończył się podwójnym sukcesem. Znowu udało się pobiec razem z moim tatą, a ja ustanowiłem nową (wciąż aktualną) życiówkę: 0:45:40.


3. Maraton (kwiecień)
Maraton wiosenny zgodnie z planem - przybiegłem na granicy czterech godzin. Na granicy, tzn. czas brutto był cztery sekundy powyżej, ale czas netto już prawie pół minuty poniżej. Po raz pierwszy udało mi się przebiec cały dystans (bez przechodzenia do marszu), a na drugi dzień byłem tylko trochę obolałe (nie chodziło mi po łowie parkowanie na miejscach dla niepełnosprawnych).
W Półmaratonie Poznańskim ostatecznie nie pobiegłem - nie chciałem ryzykować na tydzień przed Dębnęm, poza tym i tak miałem poobcierane pięty...

4. Sztafeta (maj)
Tutaj sukces na wielu polach! Po pierwsze udało się stworzyć fantastyczną drużynę Blogaczy. Po drugie świetnie się bawiliśmy. A po trzecie nabiegaliśmy piękny czas i zajęliśmy wysoką pozycję. Mam nadzieję, że w maju wystartujemy ponownie i liczę, że tym razem złamiemy "trójkę".
Poza sztafetą maratońską na początku miesiąca pobiegłem w Bojanowie, czyli, jak to podsumował autochton (Bojanowczanin?), jechałem sto kilometrów, żeby pobiec dwanaście...

5. Półmaraton (czerwiec)
Wprawdzie trenowanie mi nie szło ale w Grodzisku pobiegłem i mimo teoretycznego braku formy i niesprzyjającej pogody udało mi się nadszarpnąć życiówkę, a uzyskany wynik stał się podstawą do określenia celów na jesienny maraton.
Dodać niestety należy, że w czerwcu również zawisło nade mną swoiste fatum i ze względów zdrowotnych nie pobiegłem w żadnym z dwóch quasi-górskich biegów.

6. Przerwa wakacyjna (lipiec/sierpień)
Przerwa była owszem, ale tylko od startów. Oba miesiące solidnie (przynajmniej pod kątem biegowym) przepracowałem na treningach.

7. Półmaraton (wrzesień)
Półmaratonu nie było. Byłem zbyt "sponiewierany" Maratonem Wrocławskim, a właściwie warunkami w jakim przyszło go (nie tylko mnie) przebiec. Dodatkowo przyplątało się przeziębienie, więc zamiast jechać do Gniezna, siedziałem w domu.

8. Maraton (październik)
Jesienny maraton to sukces na własnym podwórku. Wydawało mi się, że wyznaczyłem sobie bardzo ambitny cel (3:45) a udało się pobiec o prawie trzy minuty szybciej, a życiówkę poprawić o ponad siedemnaście minut. I co istotne, uzbierałem na Koronę!

9. Zamkniecie sezonu (listopad)
Na zamknięcie sezonu przebiegłem zgodnie z planem półmaraton w Kościanie (nowy lepszy o ponad trzy i pół minuty rekord życiowy), a także dwa przełaje na dystansie 5 km - Eliminatora i pierwszy bieg trzeciego cyklu GP (tutaj bez życiówek).

Reasumując...
Największe porażki związane są z brakiem startów (czyli nie startowaniem z powodów różnych):
- II Grand Prix Poznania w biegach przełajowych
- Biegi quasi-górskie w czerwcu
Największe sukcesy:
- Maratony w Dębnie i w Poznaniu (zwłaszcza w Poznaniu),
- Powstanie drużyny Blogaczy i udział w sztafecie maratońskiej
- Poprawienie rekordów życiowych na wszystkich dystansach (oprócz 15 km, ale nie startowałem).

Taki był oto sezon niedawno miniony. Poznania planów na sezon 2011/12 możecie się spodziewać niebawem, choć tu i ówdzie kilku rąbków "tajemnicy" wszakże już uchyliłem...

14 listopada 2011

Adidas Supernova Sequence 4

Nadszedł wreszcie ten moment, gdy przyjdzie mi podzielić się z Wami moimi wrażeniami z testowania kolejnej pary butów ze stajni Adidasa, czyli Supernova Sequence 4. Tym razem rozpocznę jednak nieco nietypowo i tym, którzy mieli (lub mają) styczność z językiem Goethego i Mozarta zafunduję nieco praktyki, a pozostałym... no cóż, pozostałych zachęcam do obejrzenia materiału filmowego już po zakończeniu lektury - może wówczas więcej stanie się zrozumiałe.


Buty miałem okazję testować w okresie od końca września do połowy listopada, dzięki czemu przyszło mi biegać w zakresie temperatury od bliskiej zeru (+2°C) do tzw. pokojowej (+20°C), choć ani razu nie padało (więc trudno mi będzie wypowiedzieć się w kwestii szeroko rozumianej wodoodporności). W tym czasie pokonałem ok. 161 km, w tym 12 Maraton Poznański, I Bieg Eliminator (5 km), VII Półmaraton Kościański oraz pierwszy bieg z cyklu III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych (5 km). Biegałem zarówno po nawierzchniach utwardzonych (asfalt, beton kostka brukowa), miękkich (ścieżki leśne i parkowe, trawa), jak i bardzo miękkich (piaszczyste zbiegi i podbiegi).
Pierwsze wrażenie jak zawsze związane jest przede wszystkim z wyglądem - but spodobał mi się "od pierwszego wejrzenia". Choć ogólnie nie odbiega znacząco od typowego buta biegowego, to nie sposób nie zauważyć, że projektanci przyłożyli się również do tego elementu, zgrabnie łącząc kolor niebieski z limonkowym, nie zapominając przy tym o elementach odblaskowych. Pierwsze założenie butów poskutkowało wrażeniem doskonałego dopasowania, co z kolei sprawiło, że bardzo szybko (bez kilkudniowego "paradowania" w butach po mieszkaniu) postanowiłem wybrać się na ośmiokilomerowy trening.
Buty Adidas Supernova Sequence 4 przeznaczone są dla biegaczy pronujących. Dlatego też w obszarze piety zastosowany został system ForMotionTM, który ma za zadanie opóźniać dośrodkowe opadanie stopy. Kolejnym elementem zmniejszającym pronację jest plastikowy element w kształcie łuku umieszczony po wewnętrznej stronie podeszwy.  Połączenie to oprócz zapobiegania pronacji wspomaga odpowiednie ustawienie stopy przy lądowaniu na pięcie, zaryzykuję zatem stwierdzenie, że mogą być z powodzeniem uzytkowane również przez biegaczy ze stopą neutralną (czego wydaję się najlepszym przykładem).
Dla zapewnienia amortyzacji i sprężystości podeszwę wykonano ze specjalnej pianki o grubości 17 mm w obszarze śródstopia oraz 30 mm pod piętą, natomiast w przedniej części stopy zastosowano element systemu adiPRENE®+. Jeśli zaś chodzi o podeszwę, to zaopatrzono ją w mozaikę elementów gumowych (niektóre z nich, konkretnie tzw. Sticky Rubber, przypominają nieco macki ośmiornicy) miękkich - które mają za zadanie zapewnić przyczepność zarówno na suchym jak i na mokrym podłożu, jak i twardszych - które z kolei mają zapewnić odporność na ścieranie.
Buty są również kompatybilne z systemem miCoach, co oznacza, że pod wkładką prawego buta znajduje się miejsce na sensor (co ciekawe, w jednym z czasopism dla biegaczy widziałem reklamę, gdzie sensor przymocowany był mimo wszystko do sznurówki).
Przechodząc już do moich całkowicie subiektywnych odczuć, muszę (co nie znaczy, że nie chcę) potwierdzić, że buty doskonale "wymuszają" odpowiednie ustawienie stopy zarówno przy swobodnym, jak i żwawszym tempie - gdy zdarzało mi się spoglądać na stopy w biegu (staram się raczej patrzeć przed siebie), miałem wręcz wrażenie, że biegam jak po sznurku. Niczego też nie można zarzucić amortyzacji - nawet trudy maratonu po wyasfaltowanych ulicach stolicy Wielkopolski nie odcisnęły zbyt wielkiego piętna na moich stawach i stopach, które odbijały się (stopy, nie stawy) od tego asfaltu przez niemal cztery godziny. Ale buty sprawdziły się nie tylko w miejskiej dżungli. Również w tzw. terenie, wliczając w to naprawdę strome zbiegi i podbiegi na Eliminatorze pozwoliły mi myśleć raczej o trzymaniu tempa, niż o tym jak stawiać stopy. Kolejny duży plus to dopasowanie - moje stopy mają raczej skłonność do nabywania się obtarć i pęcherzy (zwłaszcza na piętach). Tym razem obyło się bez takich nieprzyjemnych niespodzianek. Wykonana z siatki i mikrozamszu wierzchnia część buta zapewnia też bardzo dobrą wentylację. I tylko sznurówki sprawiły mi niemiłą niespodziankę rozwiązując się w połowie biegu podczas GP Poznania.
Buty są też niezwykle trwałe - mimo sporego kilometrażu nie noszą żadnych widocznych oznak zużycia (poza przybrudzeniem oczywiście), ani wewnątrz, ani na zewnątrz.
Podsumowując, model Supernova Sequence 4 wydaje się być idealnym butem treningowym dla początkujących biegaczy pronatorów (czytałem gdzieś, że zaawansowani bardziej cenią sobie buty proste do tzw. bólu). Raczej na nawierzchnie utwardzone, choć sprawdzi się również w przypadku zmiennej nawierzchni (inaczej ujmując, nie jest to typowy but do biegania przełajowego). Mnie biega się w nim naprawdę bardzo dobrze, aż prawie zaczynam żałować, że stopa mi jednak nie pronuje...

12 listopada 2011

Początek i koniec

Tak już na zupełne zakończenie sezonu wybrałem się dziś nad Rusałkę na pierwszy bieg III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Jeszcze wczoraj wieczorem zastanawiałem się, czy to dojdzie do skutku, bowiem czułem się tak, jakby łapała mnie jakaś infekcja. Na wszelki wypadek połknąłem przed snem dwie żółte tabletki, nastawiłem swoją psychikę na tryb "układ immunologiczny baczność, walczyć mi z tą zarazą" i pełen dobrych myśli udałem się na spoczynek. Na szczęście obudziłem się w pełni zdrów. Tylko pogoda od rana (a właściwie o już od wczoraj) nie rozpieszcza - zrobiło się na prawdę zimno, choć jeszcze nie ma mrozów w ciągu dnia. Wczoraj wymarzłem na paradzie z okazji imienin głównej ulicy miasta i nie bardzo miałem ochotę by to się dziś powtórzyło. W związku z tym w sumie nie bardzo wiedziałem jak mam się ubrać. Oczywiście przesadziłem - z dołem nie było problemu (legginsy 3/4), ale na górę założyłem o jedna warstwę za dużo (wiatrówkę) i trochę się zgrzałem. Nie licząc rąk (bo rękawiczek, a jakże, nie zabrałem), w które zrobiło mi się ciepło dopiero w okolicach czwartego kilometra.


A sam bieg? Nie chciałem biec na sto procent, więc do ostatniej chwili biłem się z myślami jaką taktykę przyjąć. Ostatecznie postanowiłem biec na wynik ok. 0:22:00. Początek wyszedł nieco szybszy - pierwszy kilometr 4:23, drugi 4:17. Zacząłem sobie myśleć, że może się jednak skończyć kolejną życiówką w ostatnich tygodniach, ale gdzieś w połowie trzeciego kilometra rozwiązała mi się lewa sznurówka, a prawa wskazywała na stan "zaraz dołączę do lewej". Przymusowy "pit-stop" sprawił, że trzeci kilometr przebiegłem 4:39 i jakoś zeszło ze mnie powietrze. Mimo to czwarty i piąty wyszedł niemal jednocześnie jak pierwszy i drugi (4:23 i 4:16) i tak na mecie Gremlin wskazał mi równe 0:22:00. Jak się później okazało czas netto miałem o dwie sekundy lepszy, czas brutto z powodu niemałego tłoku na starcie (nic dziwnego przy rekordzie frekwencji, 623 biegaczy) 0:22:16.

A teraz czas powiesić buty na kołku (czyli wynieść do piwnicy) i przez cztery kolejne tygodnie zająć się regeneracją i ładowaniem akumulatorów (w sumie to prawie to samo). Kolejny sezon otwieram drugim biegiem GPP, dziesiątego grudnia

7 listopada 2011

Kościańska wiosna

Tak jak w poprzednim sezonie, głównym punktem zamykającym stał się Półmaraton Kościański. Tak jak już niegdyś pisałem, to miasto rodzinne mojego teścia, więc mogę tam liczyć na silny doping prywatnych kibiców, którym bryluje Ciotka Ewa. Trasa dodatkowo sprzyja kibicowaniu, tak więc i tym razem mogłem liczyć na MPK, czyli Mobilny Punkt Kibicowania.
Kościan przywitał nas (biegaczy i nie tylko) pogodą, którą trudno nawet określić jako złotą polską jesień. Było iście wiosennie. Na rondzie w okolicy biura zawodów znajdował się termometr, który gdy udawałem się po numer startowy wskazywał piętnaście stopni, a gdy się rozgrzewałem już tylko jednej kreski brakowało do dwudziestu. Jeszcze kilka dni wcześniej nawet przez myśl by mi nie przeszło, że pobiegnę w krótkim rękawku i spodenkach "startowych" a tu proszę.

Moim celem minimum było poprawić "personal best", ale celowałem w wynik w okolicach 1:43. Pomny doświadczeń z zeszłego roku ustawiłem się nieco bardziej z przodu, niż by to sugerowały tabliczki wydzielające poszczególne strefy. Ale dzięki temu szybko udało mi się złapać odpowiednie tempo. Pierwszy kilometr wręcz idealnie - 5:02. Drugi i trzeci również niemal jak po sznurku (4:57, 4:59). Mimo dobrego tempa nie biegło mi się całkowicie komfortowo - nawadniałem się dobrze przed biegiem, a jednak krótko po starcie poczułem silne pragnienie a gardło zrobiło mi się suche i nawet trudno się oddychało. Na szczęście inny uczestnik, biegnący z butelką poratował mnie łykiem napoju na przepłukanie gardła i mogłem kontynuować walkę. Wkrótce minąłem po raz pierwszy swoich kibiców (jak się później okazało już po raz drugi, ale za pierwszym razem nie odnaleźli mnie w tłumie).
Niesiony dopingiem (i nie tylko, ale o tym w następnym zdaniu) kolejne dwa kilometry pokonałem szybciej niż zakładałem (4:52, 4:59). Ok piątego kilometra zreflektowałem się, że źle ustawiłem ekran w Gremlinie i zamiast pokazywać mi tempo aktualnego "okrążenia" (auto-lap mam ustawiony na 1 km), pokazuje mi średnie tempo. Wszystko wyrównało się jednak między kilometrem piątym i siódmym (4:56, 4:57), dalej starałem się już trzymać przyjętych założeń, choć raz wyszło (ósmy kilometr 4:53, dziesiąty 4:55 jedenasty 4:52) a innym razem nie (dziewiąty 4:43!, dwunasty 4:49), ale dziwnym zbiegiem okoliczności przyspieszałem zawsze przed punktem z wodą. Pod koniec pierwszej dużej pętli (trasa miała jedną małą, dwie duże i krótki dobieg do mety) "wciągnąłem" pierwszego z dwóch zabranych żelów i złapałem za kubek by popić... a tu kubek prawie pusty. Złapałem drugi, a w tym drugim już herbata (słodka). I taki zasłodzony biegłem jakiś kilometr z pustym kubkiem w dłoni wypatrując jakiegoś kibica, który mnie poratuje wodą. Ostatecznie znów wspomógł mnie inny biegacz. Może te problemy sprawiły, ze chwile później trochę poniosły mnie emocje i zupełnie bez sensu nakrzyczałem na pana, który lekko zajechał mi drogę rowerem...
W każdym bądź razie po zaspokojeniu pragnienia i niesiony nową dawką energii starałem się już biec na tyle szybko, na ile czułem, że jestem w stanie. Z założenia trzecią część miałem biec tempem 4:50/km a wahało się ono między 4:41 a 4:48 z wyjątkiem szesnastego kilometra, który pokonałem w 4:56. Czy mogłem biec szybciej. Zapewne tak, bo jak zwykle na finiszu mnie poniosło i przeszedłem do sprintu (czyli siły były), ale to wszystko przez faceta, który, gdy zacząłem go wyprzedzać, postanowił podjąć walkę. Także metę minąłem z okrzykiem walki na ustach i z tego wszystkiego zapomniałem zastopować Gremlina i czas netto (1:41:42) musiałem potem obliczać na podstawie analizy krzywej tempa. Oficjalnym czasem był czas brutto, a tu zanotowałem wynik 1:43:09.
Na mecie jeszcze jedna powtórka z przed roku czyli zdjęcie z Kubą (przez zupełny przypadek zrobione w tym samym niemal miejscu - trzeba tylko dodać, że rok wcześniej nie znaliśmy się jeszcze osobiście), który po raz kolejny złamał 1:40. A potem już tylko herbata, rozciąganie, i szybkie pogaduchy ze znajomymi biegaczami - jednemu z nich oddałem swój bon na posiłek, bo ja czym prędzej udałem się na słynną zupę pomidorową z kluskami Ciotki Ewy!
Podsumowując, jestem oczywiście bardzo zadowolony, szczególnie z wyniku - pobiegłem o 1:28 lepiej od zakładanego, a życiówkę podkręciłem o całe 3:38. Atmosfera również była świetna, głównie dzięki kibicom, nie tylko tym prywatnym. Jednak jeśli chodzi o organizację, jest kilka rzeczy, które warto by poprawić - zaczynając od strony internetowej, na której trzeba się było czasem naszukać by znaleźć potrzebne informację (na stronie startowej nie było na przykład informacji o tym kiedy odbędzie się bieg). Dla mnie osobiście dużym zgrzytem był obowiązek zwrotu numeru startowego - myślę, że bieg ma już taką rangę (siódma edycja, blisko tysiąc uczestników), że może pozwolić sobie na numery zawierające coś więcej oprócz samego "numeru właściwego", które będą miłą pamiątką dla uczestników. Warto by było również przemyśleć rozstawienie punktów z wodą - pierwszy znajdował się w strefie startu/mety, drugi był ok dwa kilometry przed końcem dużej pętli. W praktyce było to ok. półtora kilometra od startu (koniec małej pętli - mało kto korzystał), ok. dziewiątego kilometra, pomiędzy kilometrami jedenastym i dwunastym i dopiero w okolicy dziewiętnastego. Ale najbardziej przydały się wreszcie pomiar czasu netto...

Żeby nie było, ze tylko narzekam, na koniec dwie ciekawostki - a właściwie dwaj "ciekawi" biegacze. Pierwszego spotkałem podczas rozgrzewki. Z tzw. arafatką na głowie posilał się przed startem - w jednej ręce miał czekoladę, w drugiej odpalonego papierosa. Drugą "indywidualnością" był chłopak, który pod bluzą, na szyi miał rodzaj walkmana z zewnętrznym głośnikiem i "raczył" wszystkich wokół utworami RATM. Sam zasugerowałem mu grzecznie zainwestowanie w słuchawki, ale natknął się na bardziej ciętą ripostę w formie pytania, czy na długo ma jeszcze baterii.

A zatem, sezon powoli można uznać za zakończony. Za tydzień jeszcze pierwszy bieg GP Poznania (tak na 3/4 gwizdka, choć boję się, że i tak pójdę na całość), a potem cztery tygodnie laby i czas podsumowań orz oczywiście snucia planów. Na pewno za rok o tej porze (o ile rzecz jasna nic nie stanie na przeszkodzie) znowu zawitam do Kościana.

4 listopada 2011

Strategia na Kościan - korekta

Na początek będzie filozoficznie. Dziwne czasy przyszły. Mam ponad sto trzydzieści znajomych na "fejsie". Niektórych spośród nich nie miałem jeszcze okazji poznać w tzw. realu. O dziwo, czasem właśnie na nich można naprawdę liczyć - jak na prawdziwych przyjaciół, którzy złapią cię "za szmaty", gdy chcesz zrobić głupstwo, a czasem delikatnie pchną do przodu. Wprawdzie to tylko dlatego, że za bardzo się tutaj uzewnętrzniam...

Ale do rzeczy! Komentarze Wojtka i Hanki (że o Tete nie wspomnę) popchnęły mnie do ponownego przemyślenia strategii na finał sezonu, czyli na Półmaraton Kościański. Postanowiłem nieco poszperać (grzebałem, jak by powiedziała Antygona z klasycznego skeczu Kabaretu Potem) i trafiłem na artykuł o strategii wykorzystującej, czy też odwołującej się do zjawiska Runners High. Pomyślałem, brzmi to dobrze - warto spróbować.
Założenia zatem są następujące. Cel minimum (czyli nie wolniej niż) to minimalne poprawienie życiówki z Grodziska (1:45:20), tj. średnie tempo 4:59/km. Cel może nie "maksimum", bo w sumie sam do końca nie wiem na co mnie stać, ale taki, który określiłbym jako bardzo zadowalający (lecz, przynajmniej z założenia nie szybciej niż) to wynik określony na podstawie tabeli Race Prediction z książki  Run Less, Run Faster, bazując na najlepszym wyniku na 10 km, czyli 1:41:12, co z kolei przekłada się na średnie tempo 4:48/km. Uśredniając dwa średnie tempa dochodzimy do najlepszego oszacowania, czyli tempa 4:53/km, które powinno dać wynik w okolicach 1:43:10, choć zamierzam (i zgodnie z założeniami powinienem) nim biec jedynie przez (mniej więcej) jedną trzecią dystansu.
Pierwszy kilometr relatywnie wolno, bo o trzy procent (9 s/km) wolniej niż tempo średnie, choć może się okazać, iż z powodu tłoku na starcie (na liście startowej znajduje się blisko dwanaście tuzinów nazwisk) będzie jeszcze wolniej. Kolejne dwa kilometry (miejmy nadzieję, że na pierwszym już się nieco przetrze) biegniemy szybciej o jeden procent (3 s/km) w tempie 4:59/km i na następnych dwóch ujmujemy jeszcze jeden procent. Po pięciu kilometrach "rozgrzewki" osiągamy tempo 4:53/km, które staramy się utrzymać przez kolejne 7 km. Natomiast po minięciu tabliczki z napisem "12 km" przyspieszamy o jeszcze trzy sekundy na kilometrze i takie tempo staramy się utrzymać aż do mety. Ale jeśli stanie sił i ambicji, na samym finiszu (zobaczymy czy i na jak długim) można podjąć próbę wycisnąć jeszcze trochę soku z tej cytryny...
I jeszcze jedna ważna nauka z poprzednich dwóch połówek - zabrać swój własny prowiant, aby czasem nie zabrakło zasilania niczym tramwajom we Wrocławiu. A co z tego wszystkiego wyjdzie w tzw. praniu? Przekonamy się już w niedzielę. A warunki do podkręcania życiówek zapowiadają się wyśmienite...

1 listopada 2011

Strategia na Kościan i najkrótszy plan treningowy

Długo biłem się z myślami jak pobiec w Kościanie. No bo jak tu podejść do startu zaledwie trzy tygodnie po maratonie, biorąc dodatkowo po uwagę, że przez dwa z nich ilość przebiegniętych na treningach kilometrów wynosi piękne okrągłe zero? Gdzieś kiedyś czytałem artykuł o startach krótko po maratonie, niejako "na fali" pracy włożonej właśnie w przygotowania do startu na królewskim dystansie. Próbowałem nawet znaleźć go (ten artykuł) znaleźć - niestety nieskutecznie, acz z tego, co sobie przypominam, starty na krótszych dystansach były mile widziane. Co zatem zrobić z połówką w Kościanie - walczyć o nową życiówkę czy przebiec rekreacyjnie? Postanowiłem przyjąć strategię pośrednią. Czyli pierwszą połówkę połówki (czyli ćwiartkę) zamierzam pobiec w tempie na wynik nieco poniżej czasu nabieganego w Grodzisku, czyli ok. 4:59 min/km. Jeżeli w połowie dystansu będę czuł się na siłach, przyspieszę i zobaczymy, co z tego wyjdzie (a zobaczymy na mecie).

A plan? No cóż, trudno mówić o planie na pięć dni przed startem. Po "pomaratońskim" folgowaniu swojemu lenistwu i uleganiu sugestiom Ślubnej, która do znudzenia powtarzała mi, że przecież jestem "przemęczony po maratonie" mam na koncie szybką i crossową (górską wręcz) piątkę czyli Eliminatora, oraz dzisiejszą próbę generalną tempa 4:59/km na dystansie 10 km (ostatecznie wyszło średnio po 4:57). W czwartek planuję jeszcze trening szybkościowy czyli sześć do ośmiu czterystumetrówek w tempie ok. 4 min/km. A potem już tylko niedzielna weryfikacja. Jestem oczywiście dobrej myśli, bo niby jakiej mam być?

29 października 2011

(Nie) Daj się wyeliminować

Po trzynastu dniach obijania się po maratonie, kiedy to moje buty do biegania leżały bezczynnie w piwnicy, wróciłem dziś na "miejsce zbrodni", czyli nad Maltę. Powodem był nowy punkt w kalendarzu poznańskich imprez biegowych, czyli I Bieg Eliminator. Bieg o ciekawej formule (trzy tury eliminacyjne oraz finał, do którego kwalifikowało się po sześć najszybszych osób z każdej kategorii wiekowej) i ciekawej trasie (trochę asfaltu ale w zdecydowanej większości przełaj oraz kilka naprawdę stromych podbiegów i zbiegów).

Na liście startowej znalazłem tylko dwa znane mi nazwiska (w sensie, należące do moich znajomych), lecz na miejscu spotkałem tylko Wojtka. Mieliśmy tyle szczęścia, że przydzielono nas do tej samej, drugiej tury i jak się okazało, obaj zamierzaliśmy pobiec, żeby dobiec (co oczywiście oznacza zgoła odmienne wyniki). Przed startem zażartowałem jeszcze, że możemy pobiec "na plecach" Małgorzaty Sobańskiej, która również biegła w naszej grupie.
Gdy wystartowaliśmy i przebiegliśmy już kilkaset metrów, a Wojtek oczywiście pognał do przodu, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście biegnę tuż za panią Małgorzatą. Postanowiłem zatem rzeczywiście przyjąć taktykę, która wpadła mi do głowy jako żart. Nie było to komfortowe dla mnie tempo, ale pomyślałem sobie, "co mi tam". I tak biegliśmy sobie przez dwa i pół z trzech okrążeń i dopiero miedzy trzecim a czwartym kilometrem mój niczego nieświadomy zając (zajęczyca?) zaczął mi uciekać, a po czwartym kilometrze straciłem go w ogóle z oczu (pomijając dłuższe proste), choć na ostatecznie straciłem na mecie jedynie 25 sekund. Ostatecznie nabiegałem czas 22:43 i chyba mogę uznać to za bardzo dobry wynik, tym bardziej, że już po finiszu czułem, że dałem siebie prawie wszystko, na co mnie było dzisiaj stać.

Kiedy już się przebrałem w suche ubranie, odebrałem ciepłą herbatę i chłodną drożdżówkę, zamieniłem jeszcze kilka słów z Wojtkiem i jego Niebiegającą Dziewczyną, wywieszono wyniki drugiej tury i okazało się, że byłem trzeci w kategorii, a uwzględniając wyniki z obu rozegranych już biegów, miałem szósty czas w M30, a z kolei wśród zawodników przygotowujących się do ostatniej tury trudno było znaleźć tych z takim samym napisem na plecach (zawodnicy oprócz "klasycznego" numeru startowego mieli na plecach oznaczenia kategorii, w której biegną, właśnie). Nagle okazało się, że może się zdarzyć, iż zakwalifikuję się do finału... Szczerze mówiąc nie chciało mi się biegać drugi raz, tym bardziej, że za pierwszym naprawdę mocno się zmęczyłem, ale podświadomie marzył mi się ten finał i mój pierwszy mały sukces biegowy (pomijając walkę z samym sobą rzecz jasna). Niemniej jednak z trzech zawodników z mojej kategorii, którzy pobiegli w ostatniej rundzie, dwóch pokonało trasę szybciej ode mnie, więc ostatecznie zająłem zaszczytne ósme miejsce w kategorii (czterdzieste drugie w "generalce" i czterdzieste wśród mężczyzn) i w poczuciu dobrze spędzonego przedpołudnia mogłem wrócić do domu, by po południu "udzielać" się rodzinnie (głównie na zakupach).

Miło, że przybył nam w Poznaniu kolejny ciekawy bieg. Ja jednak wciąż czekam na piątkę na atestowanej trasie (mogą być okolice Poznania), bo gdzie my mamy robić "oficjalne" życiówki na tym dystansie? Ale to tak na marginesie...

25 października 2011

3xS czyli Startowy Schyłek Sezonu

Póki co, w bieżącym sezonie biegowym osiem razy przytwierdziłem numer startowy do swej czerwonej, również startowej koszulki (w sumie to siedem - raz była biała). Jest to oczywiście mniejsza liczba od zakładanej na początku roku, ale nad tym zagadnieniem pochylę się po zakończeniu sezonu, gdy przyjdzie czas podsumowań. Tym niemniej zanosi się na to, że przez trzy najbliższe tygodnie (wliczając już trwający) "dołożę" do tych ośmiu może nie drugie tyle, ale jest szansa na kolejne cztery. Inaczej rzecz ujmując - zawody co weekend.

Już w najbliższą sobotę 1 Bieg Eliminator, czyli pierwsze mocne przetarcie po maratonie (liczę, że wcześniej uda mi się wyjść choć na jeden normalny trening). Nie oczekuję ani, życiówki ani tym bardziej awansu do finału (na który chyba nawet życiówka by nie wystarczyła), a jedynie na porządne rozruszanie układu kostno-mięśniowego.
W kolejną niedzielę wyruszam na półmaraton w mieście najlepszych kibiców, czyli Ciotki Ewy i Spółki, czyli do Kościana rzecz jasna. Czy w Kościanie uda się powalczyć o nowy "personal best" na dystansie dwudziestu jeden kilometrów z tzw. hakiem - to się zobaczy. Wszystko zależy od dyspozycji. Trochę to jednak krótko po maratonie, więc może być różnie, ale czytałem już gdzieś, że kilka tygodni po królewskim można bez specjalnego treningu bić życiówki na krótszych dystansach, więc będę miał okazję zweryfikować tą teorię.
Półmaraton w Kościanie miał zamykać ostatecznie sezon biegowy (tak jak to miało miejsce rok temu), ale ponieważ już tydzień później rusza III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych, postanowiłem poczekać jeszcze tydzień z rozpoczęciem okresu tzw. rozbiegania. Ale również tu nie będę się za bardzo spinał - pojadę nad Rusałkę przebiec się w towarzystwie kilkuset innych lokalnych amatorów biegania w obcisłym.
Sęk jednak w tym, że na ten sam weekend (na szczęście na inny dzień) zaplanowano jeszcze jeden ciekawy "ewent", czyli 1 Luboński Bieg Niepodległości, który trochę mnie kusi. Czy się uda w nim pobiec, zależy już od organizacji wekendu niepodległościowo-świętomarcińskiego...

Jedno jest pewne - na zakończenie sezonu biegowego zjem nieprzyzwoitą ilość słodkich rogali, jakem z Poznania, czyli jakby powiedział towarzysz Winetou, ja skazał HOWG!

19 października 2011

Korona moja!

Udało się - przebiegłem pięć maratonów wchodzących w skład Korony Maratonów Polskich! Oto jak doszło do tego, że przebiegłem ostatni.

Emocje maratońskie zaczęły się już w piątkowe przedpołudnie. Tak się akurat atrakcyjnie złożyło, że właśnie o dziesiątej byłem służbowo w okolicach Areny. No nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i nie odebrać od razu swojego pakietu. Jednak na pakiecie się ta pierwsza wizyta w Arenie zakończyła - mimo, że Expo już oficjalnie się zaczęło, tak naprawdę wszystko dopiero się rozkładało. By na dobre nacieszyć się atmosferą Expo, a przede wszystkim, by odebrać swój drugi pakiet, czyli pakiet na mistrzostwa Drużyny Szpiku, przybyłem do Areny raz jeszcze w sobotnie przedpołudnie, tym razem z silną obstawą swojej Latorośli. Ale główna atrakcja soboty przewidziana była na popołudnie - festiwal makaronów (i nie tylko) w gronie Blogaczy - biegnących i "okolicznych".
Dotarli (widoczni na zdjęciu, od lewej) Tete, Wojtek, chłopak Emilii (którego imienia oczywiście nie zapamiętałem - hańba mi!) oraz sama Emilia, ja rzecz jasna, Kuba oraz Krzysiek. Częściowo dotrzymywali nam towarzystwa również żona Tomka wraz z ich najmłodszym synem (tak ze dwa i pół metra wzrostu), który wykonał powyższe zdjęcie a także Moje Dziewczyny. Były dyskusje ob bieganiu, wzajemne porady co do strategii na niedzielę, snucie planów na wspólne starty oraz oczywiście ostre pałaszowanie makaronu i nie tylko - jeszcze raz dziękuję Wszystkim za świetnie spędzone popołudnie!

Ale dziać miało się dopiero w niedzielę. Wstałem w bojowym nastroju i to nawet wcześniej niż potrzeba. Zażyłem relaksującej kąpieli, spożyłem śniadanie, dopakowałem torbę i wyruszyłem w kierunku Malty. Nastroju nie popsuła mi nawet konieczność oskrobania szyby w samochodzie!
Na start dotarłem na około pół godziny przed startem, a to na okoliczność drużynowego zdjęcia Szpikowców. Było z nim trochę zamieszania, ale jakoś się udało. A ja czym prędzej udałem się gdzieś na bok rozgrzać się i to w jawnej opozycji do odbywającej się właśnie rozgrzewki oficjalnej - mam swój własny zestaw i jego będę się trzymał. Tuż przed dziesiątą ustawiłem się na wysokości tabliczki z napisem "3:45" (kilka metrów przede mną powiewały nieśmiało na wietrze białe baloniki niosące - oprócz helu w środku - tą samą treść) i czekałem. Kilka chwil po dziesiątej się doczekałem - padł strzał z niewieściej ręki i ruszyliśmy.

Na początku oczywiście był tłok, więc nie zwracałem większej uwagi na tempo, zauważyłem jednak, że baloniki "zająców" są tzw. ładny kawałek przede mną. Nie rzuciłem się za nimi w dziką pogoń, lecz starałem się mieć je w polu widzenia. Gdzieś w okolicy trzeciego kilometra spotkałem Tete - biegliśmy razem do pierwszego punktu odżywiania, gdzie straciliśmy się z oczu, czego głównym powodem najprawdopodobniej było małe zamieszanie, które po części sam wywołałem (nerwy), a po części wynikło z nie do końca (moim zdaniem) przemyślanego rozstawienia stołów. Przed dotarciem do punktu żywieniowego spożyłem pierwszy z zabranych żeli i chciałem go jak najszybciej popić. Tymczasem na pierwszym stole po prawej stronie leżały banany - wodę zauważyłem po lewej. "Rzuciłem" się zatem na lewą stronę - jak się okazało niepotrzebnie, bo woda oraz izotonik znajdowały się po obu stronach trasy, tylko po prawej trochę dalej. W moim odczuciu logicznym byłoby ustawić stoły w takiej samej kolejności po obu stronach - oszczędziło by to niektórym (np. mnie) odrobinę niepotrzebnych nerwów. Jeszcze jedno małe spostrzeżenie - we Wrocławiu stoły z wodą do gąbek stały w zupełnie innych miejscach niż stoły z napojami. W Poznaniu stały praktycznie razem. Musiałem zatem zamoczyć gąbkę, przełożyć ją do lewej ręki, złapać coś do picia i na ząb, a dopiero na sam koniec użyć gąbki. Rozwiązanie wrocławskie było zdecydowanie lepsze.
W każdym bądź razie ja biegłem dalej, dostosowując się do warunków obserwując równocześnie, jak uciekam coraz bardziej wirtualnemu partnerowi, który przebierał swymi wirtualnymi nogami w tempie 5:20/km. Starałem się hamować, by nie płacić zbyt wysokiego haraczu po trzydziestce, ale wciąż biegłem zadziwiająco szybko, a przy tym zadziwiająco lekko. Na osiemnastym kilometrze zszedłem nawet poniżej 5 min/km! Ale zrzucam to na konto fantastycznych kibiców, którzy w tym miejscu (choć w kilku innych miejscach również - w ogóle kibice, zwłaszcza dzieciaki na Ratajach, byli jedną z najjaśniejszych stron tego maratonu) byli szczególnie głośni i aktywni.
Drugą pętlę rozpocząłem niesiony dopingiem Drużyny (miło być dopingowanym imiennie przez znaną aktorkę) i... udało mi się nieco wyrównać tempo, czyli zbliżyć do tego zakładanego. Białe baloniki były wciąż przede mną, a jednak coraz bliżej. Minąłem dwa wiadukty z podbiegami, którymi wszyscy straszyli (sam przejeżdżając ostatnio kilka razy Hetmańską, czułem zawczasu przed nimi respekt), na tablicach ze znacznikami kolejnych kilometrów zaczęły pojawiać się trójki, a ja po prostu biegłem. Mijając po raz drugi AWF (ok. 37 km), czyli w miejsce, w którym poprzednio spotkałem Kubę, pozwoliłem sobie na mały zryw i zostawiłem grupę biegnącą na 3:45 za sobą (być może przez ten zryw nie zauważyłem, czy Kuba nadal tam był). Zacząłem odczuwać zmęczenie, ale powtarzałem sobie, że grunt to cały czas biec. Przebiegłem Garbary, Groblę, Most Rocha, minąłem Politechnikę i wiedziałem, że przede mną ostatnie długa prosta, a potem to już z górki - dosłownie i w przenośni. Skorzystałem jeszcze z ostatniego punktu odżywiania (denerwując się po raz kolejny na jednostki nie zważające na innych i blokujące stoliki, zatrzymując się przy nich, jakby to było jakiej "standing party") i zacząłem się cieszyć na finisz. Gdy ujrzałem linię mety, zegar pokazywał czas 3:43 - gdy go minąłem pokazywał dokładnie 3:43:40 a mój Gremlin 3:42:11 - jak się później okazało dokładny czas netto wyniósł 3:42:09 - czyli życiówka poprawiona o 17 minut i 24 sekundy! Do dziś to do mnie do końca nie dotarło...

Na koniec niestety mały zgrzyt - po świetnym masażu udałem się na poszukiwania posiłku regeneracyjnego, zastanawiając się równocześnie, na jakiej podstawie mi go wydadzą.Nie otrzymałem ani odpowiedniego kuponu (jak to było we Wrocławiu) ani nie wydawano go w strefie dla zawodników (jak np. na połówce w Grodzisku). Gdy już znalazłem odpowiednie miejsce okazało się, że zamian za głodową porcję makaronu z sosem pani wielkimi nożyczkami, chciała zdemolować mi drugą po medalu najważniejszą dla mnie pamiątkę po biegu, czyli numer startowy. Niestety nie wykazała odrobiny dobrej woli i nie chciała uciąć takiego kawałka, by go nie oszpecić. Odrobinę rozeźlony i odrobinę głodny zawetowałem i odszedłem. Muszę (nie ja jeden zapewne) powiedzieć, iż to właśnie catering był najsłabszym elementem całej imprezy - dodam (o ile ktoś jeszcze nie słyszał), że dizeń wcześniej zabrakło również makaronu na pasta party w Arenie...

Na koniec, tak dal przypomnienia, przywołam raz jeszcze skecz mojego ulubionego, acz nie działającego już kabaretu, od którego wziął się tytuł nie tylko niniejszego posta, ale i kilku poprzednich.


A co dalej po Koronie? Ja już (chyba) wiem - ale jeszcze nie powiem...

18 października 2011

Podsumowanie tygodnia - 2/1tdMP

Niektórych z Was podtrzymam jeszcze w napięciu i, zanim przejdę do szerokiego opisu tego, co się wydarzyło w niedzielę (o sobotę i piątek też pewnie zahaczę...), dopełnię kronikarskiego obowiązku i (nadrabiając zaległości spowodowane przedmaratońską "gorączką) zrelacjonuję ostatni dni przygotowań. Może to też pomoże mi ochłonąć do końca, bym mógł podejść do tematu z pełnym spokojem (bo póki co wciąż mi jeszcze w głowie szumi). A zatem do dzieła!

2 tygodnie "do"

Wtorek: basen
Korzystając z okazji, iż nocowałem w hotelu, który ma w swej ofercie również pływalnie, z rzeczonej oferty skorzystałem. Bez "szarpania" przepłynąłem dwadzieścia długości basenu (25-metrowego), co zajęło mi dokładnie 15 minut. Kolejny kwadrans spędziłem w jacuzzi.

Środa: 10-20 minute warm-up, 5 x 1K (400 m RI), 10 minute cool-down
Miał być trening szybkościowy i w sumie był - tylko w nieco innej formie. Ponieważ miałem wziąć udział w badaniach prowadzonych przez PAN nad wpływem zmęczenia na serce, w środę zrobiono mi próbę wysiłkową na bieżni mechanicznej (napiszę na ten temat coś więcej, gdy otrzymam pełne wyniki z próby). Ostatecznie nie doszło do pełnych badań, gdyż poza mną nie zgłosił się nikt więcej spośród biegnących maraton w stolicy Wielkopolski. Ale kolejna okazja wzięcia udziału w badaniach ma być w przyszłym roku. W każdym bądź razie próbę, krótką acz wyczerpującą (jeszcze nigdy pot tak się ze mnie nie lał - dosłownie) "zaliczyłem" sobie jako trening.

Piątek: 10K run; 3K easy, 5K @ ST pace, 2K easy
Z kolei z czwartku na piątek nocowałem w Gdańsku. Szkoda by było nie skorzystać z okazji, by pobiegać brzegiem morza (zwłaszcza, że hotel był bardzo blisko nabrzeża). W piątek przed śniadaniem wskoczyłem zatem w buty i wyruszyłem na północ. Nie biegałem samym brzegiem (bieganie po plaży raczej do przyjemnych nie należy, o czym już onegdaj pisałem), lecz od plaży cały czas dzieliła mnie jedynie wąska wydma. Ruszyłem w stronę Sopotu, dobiegłem do molo i właśnie na nim Gremlin pokazał mi połowę zaplanowanego dystansu - a zatem w tył zwrot i do Gdańska. Przy okazji stwierdziłem, że całkiem szybkie to koje "szybkie" tempo, bo udało mi się przegonić dwie panie na rowerach.

Niedziela: 16K @ MP
Niedzielny trening był "powyborczy" - gdy ubierałem buty akurat podawali pierwsze sondażowe wyniki. Ponieważ miałem zaplanowane "tylko" 16 km, udałem się do parku, w którym zwykle robię treningi do dziesięciu kilometrów. Szczęśliwie udało mi się nie dostać kręćka i cieszyć się tempem. Trochę mi tylko ręce zmarzły.

1 tydzień "do"

Wtorek Czwartek: 20 minute warm-up, 6 x 400 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Organizacyjnie ostatni tydzień nie wyszedł najlepiej i udało mi się "wyjść" dopiero w czwartek rano. Tym razem we Wrocławiu - de facto biegałem po parku, przy którym wypadał bodajże dwudziesty kilometr Maratonu Wrocławskiego (na którym jeszcze nie cierpiałem katuszy). Trening naładował mnie optymizmem, stwierdziłem bowiem, że nogi rwą się mocno do przodu i musiałem się wręcz hamować, by utrzymywać tempo, które podawał mi Gremlin. Sześć czterysetek z przerwami na tym samym dystansie, doliczając wstęp i zakończenie, dało ł,ącznie 10,8 km.

Piatek: 5K run @ MP
Teoretycznie mogłem jeszcze wyjść w piątek na tą piątkę (piątkowy piątek - trzeba było jeszcze na Piątkowo pojechać), ale stwierdziłem, że już dam sobie tzw. luz i pobudzę głód biegania na niedzielę...

17 października 2011

Dzień "po"

W czasach wszechobecnego "fejsa" (który jest tak mądry, że od razu skojarzył fakty i informuje na moim profilu, iż z Emilią jesteśmy znajomymi od czasu wspólnego uczestnictwa w wydarzeniu 12. Poznań Maraton im. Macieja Frankiewicza) chyba już wszyscy zainteresowani zdążyli zapoznać się z moim wczorajszym wynikiem. Jeśli jednak nie, z nieukrywaną przyjemnością i bez fałszywej skromności informuję, że życiówkę poprawiłem o ponad siedemnaście minut, wynikiem 3:42:09 netto (3:43:40 brutto)!

Emocje (a zwłaszcza euforia) jeszcze do końca nie opadły, nogi bolą tylko trochę a ja oczywiście myślę nie tylko o końcówce sezonu biegowego, ale już także o kolejnym maratonie (maratonach). Najpierw jednak przyjdzie czas na podsumowania, nie tylko samego biegu, ale i przygotowań do startu, poczynając od zaległości w postaci ostatniej prostej owych przygotowań. Ale to już nie dzisiaj...

11 października 2011

Za pięć dwunasta

A może właściwie "za pięć dziesiąta", bo przecież właśnie o dziesiątej startuje maraton. Ale "dopiero" w niedzielę...
Ja tymczasem odliczam dni i godziny i coraz mocniej wzbiera we mnie to przedmaratońskie podniecenie. Korzystam z każdej okazji by zjeść choć odrobinę makaronu, jeżdżąc po mieście, wciąż zastanawiam się, którymi ulicami pobiegnę i wizualizuję sobie moment przekraczania mety. Biję się jeszcze z myślami, czy jeszcze "wciskać" gdzieś te ostatnie szlify treningowe, czy odpuścić zupełnie i postawić na dobry sen...

Na ostatnią prostą wychodzi również moja biegowa zbiórka - liczę, że to właśnie przebiegniecie królewskiego dystansu w moim mieście pomoże zebrać jeszcze większą kwotę na rehabilitację Piotrka. Tymczasem o mojej zbiórce napisano na blogu serwisu siepomaga.pl, a ja postanowiłem podnieść nieco poprzeczkę i wycelować w kwotę 4000 zł (tak aby zbiorowo dorównać Anonimowemu Pomagaczowi 2000).
W tej chwili licznik wskazuje 4 dni 11 godzin i "trochę". Przede mną jeszcze wizyta na maratońskim expo (pewnie nie wytrzymam i pojadę już w piątek) oraz, na co wszystko wskazuje, pasta party w towarzystwie Blogaczy. Oj będzie się działo...

4 października 2011

Podsumowanie tygodnia - 4/3tdMP

Czas leci (nie)ubłaganie. Poznań zaczyna żyć maratonem i również ja gdzieś pod skórą zaczynam czuć tę fantastyczną atmosferę. Krewni i znajomi królika nie "rzucają" się wprawdzie z dziką pasją na zagrzewanie mnie do walki bezpośrednio na trasie, ale jest szansa, że tych kilku osobistych kibiców jednak krzyknie dobre słowo, np. gdy będę walczył ze ścianą na 30-tym kilometrze czy wykrzesał nędzne resztki sił na charakterystyczny dla mnie finisz...
A tymczasem w codziennym treningowym znoju:

4 tygodnie "do"

Wtorek: 20 minute warm-up, 10 x 400 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Po tygodniu "przymusowego" odpoczynku po wrocławskiej gorączce wróciłem do normalnego trybu i tempa, chociaż nie do końca. Pierwszy trening zastał mnie osiemset kilometrów od domu. Prawie cały ten tydzień przyszło mi spędzić poza domem, z czego dwa dni w podróży. We wtorek dotarłem wieczorem do ulubionego hotelu w Gladbeck, wrzuciłem tylko torbę do pokoju i ruszyłem do pobliskiego parku by jak najlepiej wykorzystać ostatnie promienie słońca. Wprawdzie osiemset kilometrów na zachód robi się ciemno nieco później, ale to i tak już nie to bieganie, co latem, gdy można było o dwudziestej pierwszej cieszyć się naturalnym światłem.
Gdy się rozgrzewałem w parku były jeszcze niedobitki biegaczy i kijkarzy, szybko jednak zniknęli bo też szybko zrobiło się ciemno. Na szczęście, mimo braku sztucznego oświetlenia, ścieżka była całkiem dobrze widoczna i jakoś udało się wybiegać dziesięć razy po wirtualne okrążenie bieżni lekkoatletycznej. Choć było to niełatwe nie tylko z uwagi na słabą widoczność, ale i "cieżkość" nóg, które nie do końca były chetne do przebierania - być może nie doszły jeszcze do siebie po maratonie, a być może rozleniwiły się w poprzenim tygodniu. A może jedno i drugie...
Z przerwami na trucht a także ze wstępem i schłodzeniem nabiegałem łącznie 12,8 km.

Czwartek: 13K run @ MP
Kolejny trening miał być w tempie maratonu. Na szczęście czwartkowa "nasiadówa" w firmie skończyła się dosyć wcześnie, więc miałem możliwość podczas całego treningu cieszyć się naturalnym światłem. Przy okazji przypomniałem sobie jak daleko nam Polakom do Zachodu jeśli chodzi o kulturę fizyczną. Po południu w niemieckim parku pojawiają się całe "tabuny" ludzi w strojach sportowych - biegających, truchtających i maszerujących (z kijkami lub bez). Nic dziwnego, że zapisy na maraton w Berlinie skończyły się w lutym. Jeszcze jedno spostrzeżenie - u nas przy każdym większym maratonie (i nie tylko) jest wielkie narzekanie na korki i blokowanie miasta. W Niemczech już od środy, nawet w landach na granicy francuskiej, informowano w radiu o utrudnieniach w ruchu związanych z maratonem...
Ale wróćmy do mojego biegania. Ruszyłem nieco za ostro i minęło kilka kilometrów zanim "złapałem" odpowiednie tempo. Ostatecznie średnio wyszło mi 5:14/km czyli i tak za szybko. Ale cieszę się przede wszystkim, że ten odcinek i w tym tempie przebiegłem niemal na luzie.

Niedziela: 32K @ MP + 9 sec/km
Ostatnie (naprawdę) długie wybieganie i pierwszy od dawna trening w długim rękawie. O szóstej na zewnątrz było ok. 10 stopni Celsjusza. Ale to oznacza tylko tyle, że idzie jesień - pora maratonów.


Początek treningu zakłócała mi nie tylko niska temperatura ale również ciemność oraz... audycje wyborcze, które o tej porze nadają w Polskim Radio (słuchać się tego normalnie nie da..). Na szczęście temperatura wzrosła, słońce wzeszło a audycje komitetów wyborczych się skończyły. A ja biegałem tak sobie jeszcze do dziewiątej i nabiegałem całe trzydzieści dwa kilometry w średnim tempie 5:24/km. Czułem ten dystans w nogach jeszcze przez trzy dni, ale ostatni trening z trójką z przodu wyglądał dużo lepiej niż przed Dębnem.

3 tygodnie "do"

Środa: 20 minute warm-up, 8 x 800 m (1:30 RI), 10 minute cool-down
Na pierwszy trening w kolejnym tygodniu czas znalazłem dopiero w środę i znowu poza domem - tym razem we Wschowie (niedaleko Leszna, choć już w Lubuskiem). Tym razem wyszedłem dopiero po zmroku i szczerze żałowałem, że nie zabrałem z hotelu czołówki, którą na takie właśnie okazje wożę ze sobą w torbie. Na szczęście mogłem korzystać z dobrodziejstw dotacji UE i biegać w tą i z powrotem po nowiutkiej ścieżce pieszo-rowerowej wybudowanej wzdłuż trasy Leszno-Wschowa. Raz wprawdzie prawie bym wpadł na dwie rowerzystki a raz na innego biegacza, ale jakoś udało mi się niepoobijanym przebiec osiem interwałów po osiemset metrów każdy, a wliczając pozostałe elementy treningu 13,3 km.

Piątek: 8K run @ MT pace
Wbrew wcześniejszym oczekiwaniem najtrudniejszy trening tygodnia miał miejsce w piątek. Nie wiem czy to kwestia znużenia po całym tygodniu pracy, ale biegło mi się naprawdę średnio przyjemnie i musiałem się zmuszać do trzymania tempa. Dodatkowo na drugi dzień obudziłem się z lekkim drapaniem w gardle i zacząłem się martwić o niedzielne bieganie...

Niedziela: 21K @ MP
Na szczęście w niedzielę obudziłem się zdrów, a niecała "połówka" w tempie maratonu przywróciła mi ostatecznie dobry humor. Znowu było ciemno, znowu chłodno (choć o całe trzy stopnie cieplej - ale z drugiej strony tym razem temperatura nie wzrosła, przynajmniej nie gdy ja biegałem) i znowu byli politycy. Ale z drugiej strony - zwłaszcza ku uciesze Małżonki - byłem w domu już po ósmej, bo to "tylko" dwadzieścia jeden kilometrów (czyli dystans, który dwa lata temu w ogóle nie mieścił mi się w głowie...)

Ostatnie dwa tygodnie zamykam z przebiegiem 58 km oraz 42 km (łącznie okrągła "setka") - tradycyjnie już nic poza tym, ale nawet już się tym tak bardzo nie martwię (zakładam, że "poprawię się" przy następnym planie). Teraz mi w głowie to, co za dwa tygodnie. Mimo pewnych niedociągnięć w realizacji założeń treningowych i tak ufam, że będzie dobrze...

1 października 2011

Więc chodź pomaluj mój świat...

Na żółto i na niebiesko... Chociaż właściwie ten żółty to tak bardziej zielony (limonkowy konkretnie), ale jak by to zabrzmiało "na limonkowo i na niebiesko"? A niebiesko z elementami limonki zrobiło się za sprawą dwóch przesyłek, które dotarły do mnie w tym tygodniu.

Pierwsza z nich to buty Adidas Supernova Sequence 4M.
Nie będę pionierem w testowaniu najnowszego modelu spod znaku trzech pasków, bowiem ledwie kilka dni temu ukazała się recenzja Kuby. Ale z drugiej strony będę mógł zweryfikować (lub nie) jego wnioski. A zatem teraz na tzw. warsztat buty biorę ja i muszę od razu uciąć ewentualne spekulacje - to nie ta sama para (i tak Kuba ma znacznie większą stopę, bo chyba każdy ma większą stopę ode mnie). Testowanie rozpoczęło się już zresztą wczorajszego wieczora i muszę powiedzieć, że te pierwsze osiem kilometrów dobrze wróży na najbliższą przyszłość

Druga paczka zawierała element wyposażenia biegacza, którego testowanie będzie uzależnione od aury, która ostatnio sprzyja biegaczom, ale nie "sprzyja" bieganiu w długim. Rozchodzi się tu bowiem o koszulkę do biegania na chłodniejsze dni (z długim rękawem czyli).
Jesień jest jednak widoczna na każdym kroku, więc wcześniej czy później przyjdzie czas, że trzeba będzie zakryć przedramiona. A wtedy dowiecie się jak w praktyce sprawdza się nie tylko obuwie, ale i odzież Adidas.

29 września 2011

BBiCz czyli Biblioteka Biegnącego Człowieka

Oprócz biegania określa mnie jeszcze jedno słowo (niekoniecznie brzydkie) na "be". Bez kozery (sic!) mozna o mnie powiedzieć, że jestem bibliofilem. Nietrudno się zatem domyślić, że w mojej biblioteczce znajdują się pozycje traktujące o bieganiu. Chociaż kolekcja owa wcale nie zaskakuje liczebnością - zawiera bowiem "aż" pięć pozycji...

Biegiem przez życie Jerzego Skarzyńskiego weszła w moje posiadanie w przeddzień zeszłorocznej Maniackiej Dziesiątki, czyli w czasach gdy przygotowywałem się do swojego pierwszego maratonu. Pan Skarżyński dołączył osobistą dedykację dal mnie.
Przeczytałem praktycznie od deski do deski i czasem wracam do wybranych fragmentów, ale jeśli mam być szczery, dla mnie ta książka napisana jest nieco zbyt chaotycznie (wiadomo - jam umysł ścisły...)
Biegaj z nami tria Staszak - Staszewski - Żakowska, czyli bardziej poradnik niż książka opublikowany w zeszłym roku przez wydawnictwo Agora. Kupiłem i przeczytałem głównie z ciekawości. Ale muszę przyznać, że cześć porad wykorzystuje we własnym bieganiu.

Bieganie metodą Danielsa autorstwa twórcy samej metody (jak mu dano na imię). Kupiłem w promocji dla uczestników 32. Maratonu Warszawskiego. Przyznaję się - przekartkowałem raz czy dwa, ale nie czytałem.

Run less run faster tria Pierce - Murr - Moss, zakupiona na krótko przed pierwszym (i na razie jedynym, ale na pewno nie ostatnim) maratonem, do którego przygotowywałem się według planu i metody opisanych w książce. Ostatnio jest to zdecydowany nr 1 na liście, którą właśnie poznajecie, mimo, że jest po angielsku. Ale przynajmniej mam okazje szlifować swój angielski, który zasadniczo jest na poziomie "I just call to say i love you"... Przynajmniej mam dodatkową motywację do nauki.

Die Laufbibel für Einsteiger dra Matthiasa Marquardt, to najnowszy nabytek (tydzień temu w Niemczech, czy też, jak to określił zaprzyjaźniony ksiądz, modląc się w intencji pielgrzymki Benedykta XVI do ojczyzny, w kraju niemieckim) czyli spóźniony auto-prezent urodzinowy. Stwierdziłem bowiem, że bieganie to dobra motywacja nie tylko do rozwijania ciała, ale i umysłu, i nie tylko języka Szekspira, ale również tego, którym władam o niebo lepiej, czyli języka Mozarta i Goethego.

Lista życzeń? Mile widziane Urodzeni biegacze Christophera MacDougall oraz O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Haruki Murakami, ale nie wzgardzę rzecz jasna żadną ciekawą pozycją (ani dodatkową wiedzą) dotyczącą biegania.

A jak wyglądają Wasze biegowe biblioteczki (stan aktualny i lista życzeń)?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...