27 lutego 2014

O reanimacji weekendu uwag kilka

A już myślałem, że z tego weekendu nic nie będzie. Po prawdzie w sobotę wyjątkowo udało mi się dotrzeć nad Rusałkę i wystartować w kolejnym biegu z cyklu Grand Prix zBiegiemNatury (choć z nadzieją na zostanie sklasyfikowanym pożegnałem się już dawno temu). Mało tego, mimo odczuwanej niemocy (jajecznica nie była dobrą opcją na śniadanie przed biegiem, ale cóż było robić - Ślubną naszła ochota i zrobiła dla wszystkich) i trudnych warunków w postaci zabłoconej trasy (ale jak z zBiegiemNatury, to z biegiem natury) udało się poprawić pesonalbesta i złamać barierę dwudziestu jeden minut. Jednakowoż niedziela zestresowała i zdeprymowała mnie tak bardzo, że niemal przyćmiła (i przyćmiłaby, gdyby nie wydarzenia poniedziałkowe) wspomniane powyżej pozytywne aspekta (sic!).

Zasadniczo to weekend zaczął się od rozważań, czy nad Rusałką pojawię się sam, czy z ONBŻ. Ślubna, mimo że wkręcona w bieganie na dobre (ostatnie dni upłynęły nam pod znakiem zakupu nowej pary butów dla niej) doszła do wniosku, że ściganie się z innymi i z samym sobą aż tak jej nie kręci i nad szybką piątkę przedłożyła spotkanie z mniej doświadczonymi koleżankami (mniej doświadczonymi w tym sensie, że wszystkie mają dzieci w podobnym wieku, niemniej w wieku Córki Młodszej). Córki Obie zostały w domu pod opieką Babci Marysi, a my spędziliśmy przedpołudnie w kółkach zainteresowań (przy czym moje trochę większe, bo liczyło nie kilkanaście a kilkaset osób).
Źródło: facebook.com/FotografiaTomaszSzwajkowski
Jak już wspomniałem, mocy zbyt wysokiej nie czułem. Raczej czułem jej wcale. Widok stanu trasy w okolicach startu (a przebiec trzeba tamtędy dwukrotnie), czyli błota po kostki również nie nastawił mnie optymistycznie. Postanowiłem mimo to pobiec zgodnie z zaleceniami Trenejro. Zalecenia zakładały przebiegnięcie pierwszych kilometrów (w sumie nie dopytalem, ale założyłem, że chodzi o pierwsze dwa) w tempie 4:15-4:10/km a ostatnich dwóch poniżej 4:00/km. Do pierwszego znacznika kilometrów dobiegłem po czterech minutach i siedemnastu minutach, co z uwagi na zabłocenie oraz zatłoczenie tuż po starcie uznałem za spory sukces. Na drugim kilometrze udało mi się nawet przyspieszyć - o całe trzy sekundy. Trzeci kilometr to ten z podbiegiem, wiec prawie (no może troszkę) nie przyjąłem się faktem, że średnie tempo pokonanych już trzech kilometrów wróciło do poziomu z tego pierwszego. Czwarty kilometr, po części z górki (jak na pętli jest podbieg, musi być i zbieg), a jednak najtrudniejszy - wróciliśmy na tereny, które należałoby sklasyfikować jako podmokłe. A tu pełen sukces i to mimo kryzysu niezwiązanego ze stanem nawierzchni: cztery-zero-cztery! Na początku ostatniego kilometra czułem, że dostępną na dziś energię (tą, której w ogóle nie czułem) już zużyłem i wiedziałem, że do mety dotrę na oparach (a propos, mam w pracy kolegę Mariusza Oparę, ale on zdaje się nie biega). Liczyłem zatem wirtualne okrążenia stadionu lekkoatletycznego, które zostały mi do przebiegnięcia, a na ostatnich kilkuset metrach mówiłem sobie, że taki dystans to Córka Starsza już pokonuje biegiem. Tuż przed metą zdeprymował mnie trochę zegar, który wskazywał 21:XX, a ja przecież podczas biegu zdążyłem już wyliczyć, że zejdę poniżej dwudziestu jeden minut. Na szczęście przypomniało mi się, że zegar pokazuje czas brutto. Po zatrzymaniu stopera już za metą odczytałam czas netto: 20:56. Wieczorem w wynikach znalazłem jeszcze lepszy wynik: 20:54 i tyle właśnie wynosi moja nowa życiówka na 5K.
Po odebraniu suchej drożdżówki (ale nie w sensie, że wyschniętej) i mokrej herbaty (ciepłej zresztą też) doszukałam jeszcze tylko brata (który wkręcił się w bieganie bardziej niż Moja Lepsza Połowa - co chwila udostępnia na twarzaku biegowe statusy, a żeby zostać sklasyfikowanym w GP zBN pojechał specjalnie na bieg do Wrocławia) i przez resztę soboty mogłem się cieszyć moim małym zwycięstwem. A że ONBŻ miała tego dnia imieniny (imienin w zasadzie za bardzo nie obchodzimy, ale zawsze to jakiś pretekst do tego, co za nawiasem), to jeszcze sobie pofolgowaliśmy kulinarne - na obiad była pizza a po obiedzie lody (nawet udało mi się kupić takie, które nie składają sie głównie z wody i cukru).

Za to niedziela. Ta była do tzw, przysłowiowej bani. Najpierw zaspałem, tzn. nie wstałem mimo, że budzik zadzwonił, ja go usłyszałem, a nawet pamiętam jak go wyłączałem. Potem sprawa, która miała nam zająć godzinę, przeciągnęła się na dwie kolejne. Generalnie cały dzień mieliśmy podłe humory i nawet trochę na siebie powarczeliśmy. I gdy wieczorem powiedziałem sobie, że na zaplanowane dwadzieścia kilometrów wyjdę, choćby to miało nastąpić po dwudziestej drugiej, Córka Starsza postanowiła nie zasypiać tak od razu i usypianie jej skończyło się tym, czym zwykle w takich wypadkach się kończy - zasnąłem i ja. Wczesne zasypianie ma wprawdzie swoje zalety - można wcześniej wstać i pójść pobiegać (i na przykład nadrobić zaległości z dnia poprzedniego) - ale gdy po przebudzeniu zobaczyłem jak bardzo nasze mieszkanie wymaga ogarnięcia, wyszło mi szybko z obliczeń, że nie zdarzę przed pracą i pobiegać i posprzątać. Podły niedzielny nastrój postanowił zostać do poniedziałku.

Na szczęście weekend, mimo że oficjalnie już się zakończył, został uratowany. Nowy tydzień pracy zaczął się od małej korekty planów, która zaowocowała tym, że poniedziałkowe przedpołudnie mogłem poświecić na bieganie. W iście wiosennej aurze, przy świetle słonecznym (co ostatnio nie zdarza mi się niemal w ogóle) przebiegłem swoje (a właściwie zadane przez Trenejro) 20K. Zgodnie z najnowszymi zaleceniami trzymałem się górnej granicy pierwszego zakresu (czyli nieco poniżej 160 bpm), co przełożyło się na średnie tempo 4:57/km. Mimo że biegałem, byłem trochę jakby wniebowzięty. I nawet nawal pracy na ten tydzień (sześć dni pracujących a ten jeden wolny, de facto bieżący, i tak zajęty, i to od wczesnych godzin porannych do późnego popołudnia) nie przerażał już tak bardzo. Może zawsze powinienem zaczynać nowy tydzień od biegania?

20 lutego 2014

Halo Panie Jacku: O dylematach biegaczy uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Miniony weekend zaczął się dla mnie nadzwyczaj dobrze. Po pierwsze nie wybrzmiała jeszcze we mnie radość, którą spowodowała Złota Justyna (ta sama, która ewentualnie miała zastąpić emerytowanego Adama). Po drugie zaś jeszcze przed zakończeniem tygodnia pracy nabyłem drogą kupna (wciąż zapominam odnowić prenumeratę) najnowszy numer Runner’s Word, którego lekturę tradycyjnie już zacząłem od przeczytania felietonu Pana pióra (a propos, zastanawiam się czy wciąż można pisać o piórze, gdy niemal każdy tekst pisany powstaje dziś w systemie zero-jedynkowym – ale jak inaczej, Pana klawiatury?). I powiem szczerze, że wyjątkowo tekst ów nie wzbudził we mnie najmniejszych emocji. Nie to, żeby mi się nie podobał – ot, problem, który Pan opisał po prostu mnie nie dotyczy. Nie piszę tego, żeby się chwalić – uważam po prostu, że dopisuje mi najwyraźniej szczęście (jakkolwiek nie pojmowalibyśmy szczęścia, ale nie wchodźmy może na tematy światopoglądowe) w tym temacie. Po prostu w mojej już siedmioletniej (wiem, z perspektywy Pana doświadczenia to śmiesznie krótko i wszystko przede mną) karierze biegacza amatora nie przytrafiła mi się (jeszcze raz podkreślę – na szczęście) żadna poważniejsza kontuzja. Owszem dylemat typu: czy tez mogę już iść biegać, czy jeszcze odczekać, nie jest mi zupełnie obcy, niemniej zazwyczaj ma związek z przeziębieniem, grypą żołądkową czy tez innym choróbskiem (i to niekoniecznie moim, jak pokazały wydarzenia ostatnich tygodni).
Bynajmniej to nie stopa Justyny K. To moja osobista prawa.
Przy okazji wspomnianej na wstępie naszej wspaniałej biegaczki (co tam, że narciarskiej – i tak jest nasza) głowę zaczął mi zaprzątać inny dylemat. Dylemat, który na pewno nie dotyczy tych superrozsądnych, jak ich Pan określa, czyli biec czy nie biec… z kontuzją. W dniu, w którym dorobek polskiej reprezentacji powiększył się do dwóch złotych (bynajmniej nie złotych polskich), choć jeszcze przed pamiętnym zwycięstwem, wybrałem się wraz z Moją Od Niedawna Biegającą Żoną po nowe buty do biegania dla Mej Ślubnej właśnie (jak widać biega już na tyle nie-od-niedawna, że potrzebuje kolejnej pary, ale cóż się dziwić, skoro na pierwszą wydała złotych polskich około siedemdziesięciu). I podczas luźnej wymiany zdań ze sprzedawcą doszliśmy do tematu stopy pani Justyny. Mój rozmówca raczył zauważyć, że on panią Kowalczyk podziwia. Ja w pierwszym odruchu odpowiedziałem, że się je dziwię. Biec ze złamaną stopą? Przecież to zakrawa na szaleństwo względnie nieodpowiedzialność. Szybko się jednak zreflektowałem, że mowa o starcie, na który przygotowuje się przez cztery lata a czeka przez całe życie. Czy ja w takim wypadku zadowoliłbym się rolą kibica (nieważne czy w kapciach czy bez)? No jakoś nie mam pewności. A gdy próbuję się postawić w sytuacji takiej, że oto po pół roku przygotowań do kolejnego startu na dystansie maratonu, po długich godzinach spędzonych na treningach, godzinach, które mogłem przecież spędzić w ciepłej pościeli (szczególnie w niedzielny poranek, gdy tzw. przeciętny zjadacz chleba odsypia tygodniowe niedobory, a ja i inni mnie podobni wykonujemy na najbardziej obfite w kilometry treningi) na kilka dni przed startem zaczyna mnie boleć, dajmy na to stopa właśnie – gdy próbuję sobie wyobrazić ów dylemat, pytam sam siebie, czy zdecydowałbym się odpuścić? Jakoś nie mam stuprocentowego przekonania, ze odpowiedź byłaby twierdząca. Jak trudny to dylemat pokazała całkiem świeża jeszcze historia mojego zeszłorocznego startu na maratonie w Łodzi. Na niecały tydzień przed maratonem w mieście Tuwima nabawiłem się bólu pleców. Doskwierał mi na tyle, że przedmioty z podłogi podnosiłem niczym kobieta w zaawansowanym stanie błogosławionym, a przez ostatni tydzień przed startem nie przebiegłem ani kilometra. I jeszcze pakując się na wyjazd nie byłem pewien czy pobiegnę. Na szczęście do niedzieli ból minął. Co bym zrobił gdyby stało się inaczej – do dziś nie wiem.

Na szczęście decyzja, którą podjęła pani Justyna obroniła się sama. Oby już nigdy nie musiała roztrząsać takich dylematów. Oby kontuzję omijały ją z daleka. Czego również Panu (jak i sobie nieskromnie) życzę!

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

PS. Po raz drugi dane mi było rozpocząć słowem Halo list pisany w języku polskim i po raz drugi musiałem usuwać nadprogramowe el. A wszystko przez to, że zazwyczaj wykorzystuje to słowo rozpoczynając listy (dodam, że zazwyczaj te elektroniczne) w języku naszych zachodnich sąsiadów, a jak wiemy język niemiecki nie przepada za zbytnio za krótkimi wyrazami i stąd zapewne ta nadprogramowa litera.

10 lutego 2014

O tym, czego ani ukraść ani kupić, uwag kilka

Stara szkolna maksyma głosi, że paluszki i główka to ucznia wymówka. Jednak rodzi się tutaj pytanie, czy owa maksyma dotyczy rownież biegaczy. Zastanawiam się nad tym bo ostatnio mam za dużo dziur w moim dzienniczku treningowym. Tu od razu przypomina mi się stary dowcip o tym, że na Ukrainie nie ma dziur - oni mówią na to lochy. I właśnie takie trzy monstrulanych rozmiarów lochy kłują mnie w oczy gdy patrzę w zapis zrealizowanych przez mnie treningów w okresie od ostatniego pełnego tygodnia grudnia do pierwszych dni lutego. Najpierw sześć dni bez biegania, potem cztery, aż wreszcie znowu sześć. A wszystko przez paluszek, główkę i... rotawirus. Tylko w nieco innej kolejności.

Najpierw był ból głowy (główka), z którym obudziłam się w Wigilię. Jak się pózniej okazało, nie był to zwykły ból głowy, jak na początku go traktowałem (czyli z tabletki go). Wieczorem, już po kolacji i odpakowaniu prezentów, do bólu głowy dołączyła gorączka a ja wylądowałem w łóżku. Na następne dwa ni - na całe święta czyli. Po świętach wydobrzałem, więc obyło się bez wizyty u lekarza i właściwie do dziś nie wiem, co mi właściwie było.

Nowy rok nie potrwać nawet dziesięciu dni, gdy ja do główki dołączyłem paluszek. Po bliskim spotkaniu nie wiadomo którego stopnia, ale na pewno ze stopniem zafundowałem sobie oprócz bólu coś, co w sumie okazało się tzw. pierdółką, ale wyglądało i zapowiadało sie nieciekawie (zdążyłem się pogodzić z wizją utraty paznokcia). Najgorsza w tym wszystkim była jednak wątpliwa przyjemność spędzenia piątkowego wieczoru na oddziale ratunkowym, gdzie chyba jedyną sympatyczną osobą była pani, która robiła mi (a właściwie mojej lewej stopie) zdjęcie rentgenowskie, a którą serdecznie pozdrawiam, choć jest prawie pewne, że tego nie czyta.

I wreszcie rotawirus. Jak się łatwo domyślić, rzecz nie zupełnie dotyczyła mnie, choć w tej sytuacji zdecydowanie bym wolał, żeby dotyczyła. Wszystko zaczęło sie w środowe popołudnie. Córka Starsza wróciła z przedszkola z lekko podwyższoną temperaturą. Wieczorem zrobiła się markotny i szybko poszła spać (a to u niej raczej rzadkość). Na drugi dzień oczywiście do przedszkola nie poszła, choć obudziła się w pełni sił. Niestety tego samego nie dało się powiedzieć o Córce Młodszej. Ta obudziła nas, jeszcze nad ranem, wymiotując. To już tak jest, że dzieci czasem wymiotują, ale gdy tego samego dnia, choć wieczorem, musiałem wracać z treningu do domu zanim nawet skończyłem rozgrzewkę, zacząłem sie martwić. I tak, zamiast w sobotę trafić nad Rusałkę na GP zBiegiemNatury, trafiliśmy najpierw na izbę przyjęć a potem na oddział zakaźn, na którym zabawilismy (Córka Młodsza oraz ja i Ślubna na zmianę) do poniedziałku. Na szczęście wyprowadzili nam CM na tzw. prostą i w tym wszystkim moja przerwa w bieganiu, choć mi się oczywiście ńie podoba, stanowi najmniejszy problem.

Summa Summarum karmię się nadzieją, że ta swoista kumulacja wyczerpała już limit zawirowań okołozdrowotnych i teraz będę już tylko biegał, biegał i biegał! A tak w ogóle, zauważyliście, że problemy ze zdrowiem zawsze zaczynają się na początku okresu wolnego od pracy (akurat jak się człowiek nastawia na dłuższe bieganie) lub na tzw. przededniu? Także, choć dziś dopiero poniedziałek, zdrowia życzę! Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz pieniędzy!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...