21 czerwca 2010

Dylemat

Jak pogodzić trening z kolejnym meczem na mundialu? Może by takie urządzenie wykorzystać...
Dodatkową motywacją będzie chęć osiągnięcia takiej intensywności biegu, by szczebelki nie przesłaniały obrazu. A propos obrazu, zdjęcie znalazłem na Obrazky.pl.

20 czerwca 2010

Powrót zza ściany

Po niemal tygodniowej przerwie spowodowanej czymś, co w sumie nie wiadomo czy klasyfikować jako kontuzję, czy jako chorobę, wróciłem zza ściany bólu do życia, czyli do biegania. Pierwotnie zaplanowałem na dzisiaj basen - plany zrealizowałem: popływałem ok. pół godziny i "zrobiłem" 32 długości na krótkim basenie. Moje Dziewczyny w tym czasie pluskały się w sąsiednim brodziku a Mała zaliczyła dziś swoje pierwsze w życiu nurkowanie.

Zastanawiałem się jednak czy dzień przed basenem nie pozwolić sobie na w miarę delikatne rozbieganie. Uzależniałem to oczywiście od swojego samopoczucia. A ponieważ czułem się wczoraj całkiem dobrze, wyszedłem. I to nawet nie sam. Na początku towarzyszyła mi Małżonka na swoich nowiutkich łyżworolkach z różową wstążką - opuściła mnie jednak już w kilka minut po tym jak zakończyłem rozgrzewkę. Ja natomiast zastanawiałem się co biegać. Z jednej strony nie chciałem szarżować. Z drugiej jednak chciałem sprawdzić w jakiej formie jestem po przymusowej przerwie. A ponieważ jeszcze przed chorobą zaplanowałem na ten weekend testowanie swojej formy, postanowiłem wykonać ten najkrótszy czyli bieg na 800 metrów (około 800 metrów, bo tyle mniej więcej wynosi petla po której zwykle biegam w Parku Raszykim). Przed i po pobiegłem bardzo spokojnie (ok 6:15-6:20 min/km) dwukrotnie dłuższe odcinki z przerwami odpowiednio dwu- i trzyminutową. W sumie pokonałem zatem ok. 4 km. Ten najkrótszy odcinek pokonałem w czasie 2:44 min.

Po powrocie do domu sprawdziłem swój wynik w Tabeli Intensywności Trenigowych zemieszczonej w portalu Bieganie.pl i okazało się, że powinienem przygotowywać się do przebiegnięcia maratonu w tempie... 4:45! Określenie tej prognozy jako optymistyczną musiałbym uznać za eufemizm. Pozwoliłem sobie zatem wysunąć jedynie wniosek, że moja forma nie uległa drastycznie obniżona i przyjąć intensywość treningu na podstawie ostatnich startów na 5 oraz 10 km, w których uzyskałem wyniki netto odpowiednio 0:22:29 oraz 0:49:26. Jeśli oparłbym się na kalkulatorze również zamieszczonym w Bieganie.pl, powinieniem przygotowywać się do tempa 5:09/km (na podstawie wyniku z biegu na 5 km) lub 5:25/min (10 km). Z kolei gdybym skorzystał z kalkulatora McMillana byłoby to 5:12/km (5 km) lub też 5:30 (10 km). Biorąc pod uwagę, że pierwotnie planowałem przygotowywać się "jedynie" do złamania "czwórki", postanowiłem zachować się nieco asekuracyjnie i przyjąć "najsłabszą" prognozę czyli 5:30, która powinna pozwolić mi zmieścić się w czterech godzinach z ośmiominutowym zapasem. Ewentualna korekta tych założeń nastąpi po starcie na dystansie 15 km w ostatnim dniu lipca.

Na koniec zostawiłem informację z tzw. "innej beczki". Postanowiłem nadać Mojej Lepszej Połowie nową ksywę: od wczoraj jest to Moja-10-Osiowa-Żona (po cztery osie w każdej z łyżworolek i dwie osie w rowerze), w skrócie M10OŻ.

18 czerwca 2010

Warszawska Studniówla i Wiekopomna Chwila

Wiekopomna chwila na początek.
Gdy przebiegłem swój pierwszy półmaraton (de facto jedyny jak do tej pory) doszedłem do wniosku, że skoro mojej szanownej Małżonki do biegania nie ciągnie, może rolki by jej kupić - moglibyśmy chociaż na treningi razem wychodzić, a może i czasem gdzieś razem wystartować. Lepsza połowa nawet się ze mną zgodziła... i na tym się skończyło.
Dziś wybraliśmy się na zakupy do jednego z poznańskich centrów handlowych. Głównym celem wyprawy był zakup pasu z bidonem na dłuższe treningi (i nie tylko) w moim wykonaniu. Pasa nie kupiłem z powodów, które przemilczę. Prawie wszyscy coś kupili, oprócz mnie. I już zmierzaliśmy na parking, gdy spotkaliśmy znajomą, która z rozbrajającym uśmiechem na ustach poinformowała nas, że okazyjnie kupiła sobie rolki, bo w GoSport jest właśnie wyprzedaż łyżworolek. To może i my skorzystalibyśmy z okazji. No i skorzystaliśmy. A właściwie skorzystała moja do dziś Nie-Sportowa-Żona (która oczywiście na to określenie się oburzyła, twierdząc, że lubi po prostu określone formy aktywności - i w sumie coś w tym jest, w końcu nie tak dawno zakupiła była rower). Jak widać na powyższej fotografii (nie wyszła za dobrze - nie do końca sprawdził się tryb sportowy) rolki pierwszy chrzest bojowy już przeszły, a jak dobrze pójdzie, ja wyjdę jutro na delikatne roztruchtanie po przerwie spowodowanej chorobą i jest szansa że Lepsza Połowa będzie mi towarzyszyć.

Natomiast do imprezy docelowej sezonu jesiennego pozostało jedynie sto dni, co oznacza, że należy też rozpocząć konkretne przygotowania (to jest zakończyć bieganie wg schematu "jak mi się podoba"). Z okazji "studniówki" w portalu Bieganie.pl ukazał się zestaw planów, które mają pomóc przygotować się do ukończenia królewskiego dystansu w stolicy. Słowo "ukazał" jest wprawdzie nie do końca zasadne, bo o ile się zorientowałem większość z ich była już w portalu dostępna - zostały jedynie dostosowane do bieżącego kalendarza. W każdym bądź razie ja już jakiś czas temu zdecydowałem, że będę przygotowywał się wg jednego z tych planów, nieco jednak na moje potrzeby zmodyfikowanego. Dla dopełnienia tematu dodam jeszcze, że kilka planów treningowych można znaleźć także bezpośrednio na stronie Maratonu Warszawskiego.

A zatem od jutra rozpoczynamy dwucyfrowe odliczenie! A właśnie - czy podczas maratonu w stolicy przewidziane są imprezy towarzyszące dla rolkarzy?

13 czerwca 2010

Oj boli

Ja rozumiem, jakbym przeszarżował na treningu albo chociaż spadł ze schodów, ale nabawić się bólu pleców śpiąc we własnym łóżku, to już chyba lekka przesada... Szedłem wczoraj spać w pełnym zdrowiu, a wstałem cały "połamany". Wygląda na to, że w niewiadomy sposób (żona?) odnowiła mi się stara judocka kontuzja. Nie mogę wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, siadam jak ciężarna, wstaję gorzej niż ciężarna a o niedzielne wybieganie mogłem oczywiście między bajki włożyć.
Na szczęście mogę jeszcze pisać, więc najwyższy czas na podsumowanie tygodnia, albowiem przez ostatnie kilka dni byłem tak zabiegany (sic!), że nie udało mi się nic napisać o moich biegowych poczynaniach z ostatnich siedmiu dni.

W minioną niedzielę (a konkretnie w niedzielny wieczór) wciąż czułem w nogach VIII Bieg Europejski, a jeszcze bardziej czułem 45 minut bardzo spędzonych wczesnym popołudniem tego dnia z córką w basenie. Trzy kwadranse na tzw."kuckach" to naprawdę porządne ćwiczenie na siłę biegową - polecam biegającym rodzicom! Także z nieco obolałymi nogami wybrałem się do Lasu Marcelińskiego na spokojne wybieganie. Przez ponad półtorej godziny nabiegałem prawie piętnaście kilometrów, natomiast mój organizm udowodnił, że wciąż potrafi mnie zaskoczyć. Starałem się biec tak, aby tętno nie przekraczało 150 uderzeń na minutę. Przez pierwszą godzinę pozwalało mi to utrzymać bardzo spokojne, ale równe tempo. W końcowej fazie biegu, mimo że w moim odczuciu nie zwalniałem tempa, tętno zaczęło spadać. Ot zagadka (przynajmniej dla mnie, bo zapewne mądrzejsi i bardziej doświadczeni ode mnie szybko tą "zagadkę" rozwikłają)! Czyżby moje "czucie" tempa również słabło w wyniku zmęczenia?

Trzy dni później przyszedł czas na ostatni bieg z cyklu I Grand Prix w biegach przełajowych. Jak zawsze pogoda "dopisała". Za każdym razem była ekstremalna - a to wichura, a to ulewa - a tym razem skwar. Blisko trzydzieści stopni i ciężkie parne powietrze. I jeszcze korki... Oficjalnie biuro zawodów powinni zamknąć o 17:30, ja dotarłem tam o dziesięć minut później. Udało mi się jeszcze odebrać numer startowy i rozgrzewkę wykonywałem zmierzając z biura na linię startu.
Tym razem postanowiłem zwrócić szczególną uwagę, by spokojnie zacząć. Udało się i nie żałowałem. O ile mnie pamięć nie myli, poza pierwszymi metrami, na całej długości trasy nikt mnie nie wyprzedził. Ja zaś pozostawiłem za sobą wielu, niektórych na ostatnich metrach. Mimo tego, że w panujących warunkach nie biegło się lekko, czułem z radością jak mnie nogi niosły. I tak mnie poniosły, że swój dotychczasowy rezultat na dystansie pięciu kilometrów poprawiłem o prawie pół minuty i obecnie wynosi on 0:22:29. Po biegu miałem odczucie, że mogłem wycisnąć z siebie jeszcze "odrobinę", a w bardziej sprzyjających warunkach zrobiłbym to na pewno (albo prawie na pewno).

W kolejnych dniach pogoda nie zachęcała do wyjścia z domu, ale w piątkowy wieczór udało mi się wykrzesać resztki samodyscypliny. Nie chciałem szarżować, zaplanowałem więc ok. 5 km w drugim zakresie wytrzymałości. W niecałe 27 minut udało mi się w ten sposób przebiec ok. 5,2 km, choć pulsometr wykazał, że powinienem był biec nieco wolniej. Ale jeśli czepiać się szczegółów to pętla w pobliskim Parku Raszyńskim, po której zazwyczaj się poruszam, nie za bardzo nadaję się do realizowania drugiego zakresu. Skarzyński podaje, że ścieżka do tego typu treningu powinna być w miarę płaska, a moja posiada po dwa dosyć wyraźne zbiegi i podbiegi, w tym jeden krótki acz dosyć stromy (podbieg lub zbieg, w zależności od tego, w którym kierunku danego dnia biegam). Może powinienem zatem pomyśleć o małej modyfikacji trasy na cele WB2?

Na zakończenie tygodnia treningowego zaplanowałem weekendowe spokojne wybieganie. Zaplanowałem na niedzielne popołudnie lub wieczór. No właśnie, zaplanowałem...

5 czerwca 2010

VIII Bieg Europejski

W środę pozwoliłem swoim nogom i fantazji poszaleć. Wybrałem się (wreszcie) do Lasku Marcelińskiego i biegałem gdzie mnie wspomniane fantazja i nogi poniosły. Biegałem po tych szerokich ścieżkach i po tych ledwo widocznych. Pod górkę i z górki. Przeskakiwałem kałuże, powalone przez matkę naturę konary. A i po tych poprzycinanych równiutko przez człowieka i tak samo równo poukładanych sobie poskakałem. Słowem przez godzinę (i ponad jedenaście kilometrów) bawiłem się bieganiem na całego! Ale ja nie o tym miałem...

W piątek Moja-Nie-Sportowa-Żona postanowiła w końcu potowarzyszyć mi w roli kibica. Gniezno powitało nas na prawdę ciepłą i słoneczną pogodą - to był pierwszy aż tak ciepły dzień tej wiosny, termometr w moim samochodzie wskazywał 26 stopni. Przyjechaliśmy trochę wcześniej (korzystając z okazji postanowiliśmy odwiedzić posługującego w Gnieźnie zaprzyjaźnionego księdza) postanowiliśmy zatem w spokoju załatwić "swoje sprawy" w biurze zawodów. Odebrałem numer, chip (dość nietypowy, bo na pasku z rzepem) i kupon na posiłek regeneracyjny. Zdziwił mnie trochę brak worka na rzeczy do depozytu, ale widać takie standardy - i tak nie zamierzałem korzystać, bo byłem przecież w obstawie technicznej w postaci zony, dziecka i jeszcze jednej osoby towarzyszącej. Tu należy podkreślić, iż moja małżonka nosząca dziecko w chuście (to wciąż dosyć niekonwencjonalny sposób) wzbudziła zainteresowanie w biurze zawodów i nawet została sfotografowana.

Po wizycie u wspomnianego quasi-autochtona powróciliśmy w okolice startu a ja zacząłem się rozgrzewać. Chociaż w tym wypadku słowa "rozgrzewka" nie można było interpretować dosłownie bo już po pierwszych żywszych krokach było mi wystarczająco gorąca. Zaczęła docierać do mnie myśl, ze nie tylko o życiówkę ale i cel jaki sobie postawiłem (złamać "pięćdziesiątkę") może być trudno. No ale cóż, zmierzyć z wyzwaniem się trzeba. Mając w pamięci relację z półmaratonu jaki niedawno odbył się w Göteborgu, gdzie bieg w podobnej temperaturze dla sześćdziesięciu jeden osób zakończył się hospitalizacją, w tym pięciu na oddziale intensywnej opieki medyczne, postanowiłem nie szarżować. Przemieściłem się zatem w okolice startu, który umiejscowiony został na Gnieźnieńskim Rynku, i wkrótce wraz z innymi uczestnikami biegu wyruszyłem na pierwszą z dwóch pięciokilometrowych pętli.
Na pierwszych dwóch kilometrach udawało mi się utrzymywać dosyć dobre tempo ale upał bardzo szybko zaczął dawać się we znak. Pierwszego punktu z wodą spodziewałem się (jak to w takich wypadkach się dzieje, a przynajmniej tak mi do tej pory wydawało) gdzieś w okolicach piątego kilometra, zastanawiałem się jednak czy organizatorzy, z uwagi na aurę, nie zorganizowali dodatkowych. Nie zorganizowali. Pod koniec pierwszej ćwiartki z naprzeciwka zaczęli nadbiegać inni zawodnicy (zacząłem wręcz zastanawiać się czy elita aby nie biega w przeciwnym kierunku), jak się okazało zbliżaliśmy się do miejsca "nawrotu" na pętli, co niestety spowodowało, że w kilku miejscach zawodnicy biegnący w przeciwnych kierunkach musieli się wzajemnie wymijać.
Temperatura wciąż doskwierała - biegło się naprawdę ciężko. Do tego stopnia, że gdy w okolicach czwartego kilometra spojrzałem na pulsometr wskazywał on tętno 190, czyli praktycznie maksymalne! Wiedziałem, że jeżeli chcę dobiec do końca muszę nieco odpuścić. Przeszedłem do marszu, pozwoliłem sercu nieco się uspokoić i ruszyłem dalej. Gdy dotarłem ponownie na Rynek mój czas wynosił około 23 minut, a więc wciąż utrzymywałem średnie tempo pozwalające na w miarę spokojne myślenie o osiągnięciu założonych pięćdziesięciu minut. Tyle, że przede mną wciąż było jeszcze pięć kilometrów biegu a punktu z wodą ani widu ani słychu - po prostu go nie było. Wodę od organizatorów otrzymaliśmy dopiero na mecie - specjalnie podkreślam "od organizatorów" bo muszę szczerze napisać, że ukończyłem ten bieg tylko dzięki ludziom dobrej woli (kibicom i innym zawodnikom), którzy podzielili się za mną ożywczym tlenkiem wodoru. Butelki podawane przez kibiców krążyły długo wśród zawodników. Szczególnie wdzięczny byłem kilku paniom, które w pewnym miejscu ustawiły się na chodniku i podawały półtoralitrowe butelki wypełnione "kranówką" (w życiu lepszej nie piłem!) - mam nadzieję, że ktoś je sfotografował. Już po biegu usłyszałem opowieść o mężczyźnie, który krzyczał do kibicującej mu żony "Nie rób zdjęć, wodę mi daj!"
Na szczęście, mimo zmęczenia, na ostatnim kilometrze adrenalina zrobiła swoje i zacząłem przyspieszać. Te ostatnie metry miały też swój szczególny urok, wiodły bowiem uliczką prowadzącą (siłą rzeczy) do rynku i po obu stronach ustawione były barowe ogródki oraz szpaler kibiców. Na prawdę szczęśliwy (że w ogóle) minąłem linię mety, uścisk dłoni ze współbiegaczem, który minął ją tuż przede mną, szybki rzut oka na stoper i... 0:49:26! Mimo tak trudnych warunków udało mi się o całe trzydzieści cztery sekundy złamać założony wynik i tak niższy od dotychczasowej życiówki! A że było niełatwo niech świadczy pytanie mojej małżonki spowodowane miną jaką miałem na ostatnich metrach, czy naprawdę było tak ciężko i sama mina...

Po biegu cieszyliśmy się już towarzyszącą całemu wydarzeniu atmosferą - MNSŻ stwierdziła nawet, że jest miło, ja zaś szczególnie cieszyłem się z wody, którą wreszcie mogłem spożywać do woli. A przed wyruszeniem w drogę powrotną (a była to już ta godzina, o której zwykle szykujemy naszą córkę do snu) postanowiliśmy wykorzystać jeszcze kupon żywieniowy jaki otrzymałem. Odnaleźliśmy restaurację o jakże adekwatnej nazwie "Europejska" i nasze pierwsze wrażenie brzmiało: "Trochę komuną jedzie", ale szybko zostało rozwiane - przemiła obsługa sprawnie skierował nas do wolnego stolika i wkrótce nie tylko ja, ale i osoby mi towarzyszące zajadały grochówkę z bułą! W restauracji spotkaliśmy też panią Marię "Parasolkę" Pańczak, postanowiliśmy zatem uwiecznić ten moment.
Tu muszę od razu napisać, że Pani Maria jest nie tylko wspaniałą biegaczką, ale jest przemiłą kobietą!

Na koniec garść refleksji. Być może mam za wysokie wymagania, ale wydaje mi się, że brak punktu z wodą na trasie o długości dziesięciu kilometrów, zwłaszcza przy tak wysokiej temperaturze, należy uznać za niedociągnięcie organizatorów. Można było też lepiej zadbać o oznaczenie trasy w okolicach "nawrotu", aby oddzielić zawodników biegnących w przeciwnych kierunkach. A morał dla mnie - zaopatrzyć się wreszcie w pas z bidonem i zakładać go na te biegi, przy których organizator wyraźnie nie zaznaczył gdzie (i czy ) będą ulokowane punkty z wodą, a gdy temperatura będzie wyższa niż dwadzieścia stopni, zakładać zawsze.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...