24 października 2016

O szeroko rozumianym nowym uwag kilka

To będzie dosyć krótki post. I konkretny również dość. Chciałbym bowiem jakoś podsumować ostatnie kilka miesięcy mojego biegania - miniony sezon w zasadzie. I chyba najlepiej to co się wydarzyło oraz co się nie wydarzyło, co udało mi się osiągnąć, a zwłaszcza czego się nie udało, podsumuje niniejszy obrazek:
Źródło: marekraczkowskicartoons.blogspot.com
Lepiej zapewne jest znana jego pełna wersja, ale ta pozwala mi na pozostawienie małego niedopowiedzenia (to raz) oraz spuszczenia zasłony milczenia (to dwa).
A zatem, pozostawiając to, co za mną, a dążąc do tego, co przede mną, postanowiłem ogłosić światu, za pomocą tegoż bloga (a jakże) moje dalekosiężne maratońskie plany.

Otóż postanowiłem w ciągu najbliższych kilku lat przebiec szesnaście kolejnych maratonów w każdym z województw naszego pięknego kraju.

Założenia do projektu są następujące:
Po pierwsze - trzymam się starej sprawdzonej zasady nie więcej niż dwa maratony w roku; jak więc łatwo policzyć owe kilka lat to minimum osiem.
Po drugie - będę dążył, w miarę możliwości moich i maratonów, do tego, aby startować w biegach ulicznych i na atestowanej trasie, organizowanych w tzw. podstawowym sezonie maratońskim (w skrócie PSM), czyli wiosną (kwiecień-maj) i jesienią (wrzesień-październik).
Po trzecie - na pierwszy ogień idą (a może biegną) te imprezy, z którymi mam rachunki do wyrównania.
Po czwarte - na sam finał pozostawiam sobie maraton na własnym podwórku rzecz jasna.

Uwzględniając powyższe założenia wstępny harmonogram przedstawia się następująco:
  1. Wiosna 2017 - Cracovia Maraton
  2. Jesień 2017 - Maraton Warszawski
  3. Wiosna 2018 - Maraton Łódzki
  4. Jesień 2018 - Wrocław Maraton
  5. Wiosna 2019 - Gdańsk Maraton
  6. Jesień 2019 - Silesia Marathon
  7. Wiosna 2020 - Maraton Dębno
  8. Lato 2020 - Maraton Wigry
  9. Wiosna 2021 - Maraton Opolski
  10. Jesień 2021 - Lubuski Festiwal Biegowy
  11. Wiosna 2022 - Maraton Mazury
  12. Jesień 2022 - Toruń Marathon
  13. Wiosna 2023 - PZU Maraton Lubelski
  14. Jesień 2023 - Maraton Rzeszowski
  15. Wiosna 2023 - Cross Maraton Przez Piekło do Nieba
  16. Jesień 2023 - PKO Poznań Maraton
Pod największym zapytaniem stoją póki co pozycje ósma, dziesiąta, jedenasta i piętnasta. A to z uwagi na termin, trasę lub jedno i drugie. Ale póki co, nie znalazłem w przedmiotowych województwach nic, co by w większym stopniu odpowiadało postawionym na samym początku warunkom brzegowym (zastanawiające jest na przykład, że w Kieleckiem jest organizowany raptem  jeden maraton). Niemniej przez te osiem lat wiele może się zmienić.

A cel najbliższy to urwanie godziny, dwudziestu jeden minut i czterdziestu jeden sekund z mojego maratońskiego debiutu, w tym mieście, w którym ów debiut miał lat temu niemal siedem miejsce. Tak, zamierzam (jak to mawia Trenejro) rozmienić trójkę w Grodzie Kraka.
Źródło: www.magazynbieganie.pl
Czeka mnie wprawdzie ciężka orka i trudne do formy powroty, ale...

31 sierpnia 2016

O tym, że zawsze trzeba widzieć jasną stronę życia, uwag kilka

Pozytywnego coś, pozytywnego coś
Tak bardzo chciałbym dać dziś...
Sobie. Od kilku już tygodni zbieram się. Zbieram się by napisać posta, który rozpoczynać mógłby się od słów pozytywnego, tudzież optymistycznego. A tu ciągle coś.
Jutro kończą się wakacje. Wakacje, których biegowo na pewno nie będę wspominał dobrze.

Druga połowa czerwca jeszcze jako tako (jak to mówią). Wprawdzie wciąż goniłem własny ogon, wciąż nadrabiałem zaległości i wciąż przekładałem trening za treningiem.
Źródło: endomondo.com
Ale gdzieś na początku lipca zaczęło to wreszcie wyglądać dobrze. Powiem więcej, wręcz zaczęło się rozkręcać. I choć siedemnastego na Nocnej Maniackiej Piątce nie nakręciłem wyniku który by mnie satysfakcjonował, zacząłem wreszcie czuć się dobrze ze swoim bieganiem.
Źródło: endomondo.com
A potem przyszedł tydzień, który chciałbym zapomnieć jak najszybciej. Wiele się działo rzeczy niefajnych. Dość powiedzieć, że na sam koniec odszedł mój Dziadek (Dziadziuś - tak się przecież do niego, dzieckiem będąc, ale i też już nie będąc, zwracałem).
Po pogrzebie dziadka wyjechaliśmy z Poznania, a ja znowu zacząłem szukać radości życia. W bieganiu między innymi. Dość powiedzieć, że pięć z siedemnastu biegowych dni lipca, to pięć ostatnich dni tegoż miesiąca.
Źródło: endomondo.com
Sierpień też zaczął się niczego sobie. Zmieniliśmy tzw. miejscówkę, ale wciąż poza Poznaniem. A ja połykałem z coraz większą satysfakcją kolejne kilometry. Ale potem do Poznania powróciliśmy. Niby nic w tym złego - Poznań pięknym miejscem jest - ale wkrótce po naszym powrocie do stolicy Pyrlandii odwiedził nas gość. Tak zwana jelitówka. Najpierw dzieci, potem MBŻ, a na końcu ja. Czyli opieka nad domownikami plus chorowanie plus dochodzenie do siebie w ogólnym rozrachunku daje kolejne dwanaście dni bez biegania z rzędu.
I wtedy coś we mnie pękło. Napisałem do Trenejro, że muszę po prostu na jakiś czas przestać się spinać. Trochę poluzować - naciągnąć sprężynę. I że nie będę zmieniał planów startowych, niemniej chcę, również na zawodach, pobiegać na tzw. luzie. I jeszcze, że chciałbym też na jakiś czas zredukować ilość treningów w tygodniu do czterech. I że myślę, że to pozwoli mi trochę przewietrzyć głowę (przede wszystkim głowę).
Źródło: endomondo.com
Tak sobie myślę, że jak trochę odpuszczę, to odnajdę raz jeszcze radość biegania. A potem znów będzie mi się chciało dążyć do lepszego siebie. I owszem, złamię tę trójkę. I kiedyś, parafrazując pewien dowcip o Jasiu, który wraca do domu z niezbyt satysfakcjonującą cenzurką, jeszcze będziemy się śmiali patrząc na żniwo tegorocznych wakacji.
Źródło: endomondo.com
A tak w ogóle to najlepszego z okazji Dnia Bloga (3108 Day)!

26 czerwca 2016

O bieganiu kontra reszta życia uwag kilka

Tak mniej więcej od jesiennego maratonu w Poznaniu wciąż i nieodmiennie mam wrażenie, że gonię własny ogon. Wciąż i wciąż nie idzie (a może powinienem napisać nie biegnie) mi niestety. Wciąż nie mogę złapać własnego rytmu. Postaram się wytłumaczyć to na przykładzie ostatnich trzech tygodni.

W drugim tygodniu czerwca spędziłem prawie cały tydzień na delegacji na Podkarpaciu w Małopolsce. Była to poniekąd świetna okazja do biegania w nowych lub mało znanych miejscach. I tu akurat mogę się pochwalić, że z tej okazji udało mi się skorzystać. Najpierw był Sandomierz. A był we wtorek, czyli (aktualnie) dzień podbiegów. Kto zna Sandomierz, ten wie, że o podbiegi tam nie trudno. Właściwie centrum tego miasta to jeden wielki podbieg. Tak więc zwiedziłem sobie w miarę dokładnie rynek i okolice, a zamiast podbiegów był kros pasywny po utwardzonym.
Wykres tętna i wysokości podczas wycieczki po Sandomierzu (źródło: endomondo.com)
Nazajutrz nocowałem (dla odmiany) w Krakowie. Ponieważ jednak Kraków to miasto nieco większe od Sandomierza, nocowanie w hotelu na przedmieściach w tym wypadku utrudniało bieganie po starówce. Postanowiłem jednak sprawdzić jak daleko, metodą na hobbita uda mi się dobiec. Udało mi się dotrzeć do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, a do samego Wawelu miałem już tylko tzw. kawałek. Ale co robić - jak na hobbita, to jest jeszcze z powrotem.
Niezbyt skomplikowana trasa wycieczki po Krakowie (źródło: endomondo.com)
A propos powrotów, to gdy wróciłem do siebie do Poznania, życie postanowiło mi przypomnieć, że nie składa się wyłącznie z biegania. Po trzech dniach posuchy biegowej, udało mi się zaliczyć niedzielne wybieganie, więc sobotni trening odrabiałem w poniedziałek.

W kolejnym tygodniu miało być oczywiście lepiej. Ale tu, nie pamiętam już który to już raz, spadło na mnie z wielką mocą coś, co zwykłem nazywać ciągiem niefortunnych zdarzeń. Zdarzenia związane były głownie z pracą, ale i życie rodzinne, a nawet zdrowie (ale to akurat wynikało z mojego zachowania w postępowania w pewnych kwestiach) dołożyło trzy grosze. Dość powiedzieć, że przez kolejne osiem (tak tak, osiem) dni nie udało mi się założyć butów do biegania ani razu.

Teraz staram się raz jeszcze zrealizować te plany, które miałem na drugi (podkarpacko-małopolski) tydzień czerwca. Już wiem, że w stu procentach mi się nie uda. Ale gonie ten ogon dalej. Jakoś dobiegnę do końca czerwca. A może lipiec w końcu będzie lepszy?

8 czerwca 2016

O powrotach do źródeł uwag kilka

Jeśli co miesiąc dostajesz mejla od producenta znanej aplikacji, to wiedz, że coś się dzieje. Że się Endomondo tobą (niczym pewna sieć sklepów wielkopowierzchniowych) interesuje! Zasadniczo i pobieżnie (cytując klasyka), miło że się mną endomondo interesuje. Ale sęk w tym, że za dużo się nie dzieje. A mejl informujący, że to był aktywny miesiąc, gdy w miesiącu owym pokonałem niecałe siedemdziesiąt kilometrów, jest co najmniej nadużyciem. Semantycznym, ale zawsze.
Ech, gdzie te misące z trzystoma kilometrami na liczniku? (źródło: endomono.com)
Fakty są następujące. Wciąż wychodzę z dołka. Niestety dołek jest wielopłaszczyznowy, co wychodzenia nie ułatwia. Ale jestem niemal pewien, że widać już światełko w tym tunelu (a metafora goni metaforę). Pocieszające jest jednak to, że ponoć tzw. efekt falowania jest immanentną cechą bytów ludzkich. Nie może przecież ciągle być dobrze. Ale na pewno może być lepiej. Teraz będzie lepiej – to jest moja wersja i jej będę się trzymał. Jeszcze zobaczycie – w czerwcu nabiegam więcej niż od marca do maja razem wzięte. Tak będzie!

Tym czasem coś z zupełnie innej beczki (niczym u innego – innego niż ten przywołany w pierwszych zdaniach niniejszego postu – klasyka). W Dzień Matki miałem okazję (okazję zawdzięczam trzymającej podówczas rękę na pulsie innej matce, czyli MBŹ) obejrzeć w drugim programie telewizji publicznej (czy tam narodowej) krótki reportaż, którego bohaterką była koleżanka po blogu, czyli Agnieszka. Agnieszka wspomniała w reportażu również o swoim blogu (ciekawe jak mocno skoczyła jej liczba wyświetleń?) i powiedziała, że traktuje go jako swój biegowy pamiętnik (albo jakoś tak – nie potrafię sobie teraz przypomnieć jakich dokładnie słów użyła). Ta myśl musiała mi prze kilka dni kołatać się gdzieś po podświadomości, po czym wróciła wraz z refleksją, że przecież ja też tak zaczynałem. A potem trochę mi się to wszystko rozmyło. Wciąż miałem nowe pomysły na tego swojego bloga i odnoszę wrażenie, że zaprowadziło mnie to wszystko w ślepy zaułek (to jedna z warstw wspominanego dołka.

Zatem rzecz jest taka, że postanowiłem wrócić do źródeł (ależ to poważnie brzmi). Więc pewne rzeczy się zapewne zmienią. Inne zaś niekoniecznie. Na pewno nazwa bloga pozostaje aktualna – zamierzam przebiec maraton. Z tym że kolejny, co oczywiste. A co mniej oczywiste (choć nie jest też zaskoczeniem) ten najbliższy zamierzam przebiec w czasie krótszym niż trzy godziny. Zatem żegnam się tradycyjnym Do roboty!

27 maja 2016

O tym, że drużyna daje kopa, uwag kilka

Od czego by tu zacząć? Jak mawiała noblistka, pierwsze zdanie jest najtrudniejsze. Czyli powinno być już łatwo, bo w zasadzie właśnie piszę trzecie. Ale wcale łatwiej nie jest. W zasadzie nadal nie wiem co napisać. No może poza tym, że czuję się niemal jakbym po raz pierwszy miał napisać relację zawodów. Pisanie, że to mój powrót do startów, byłoby znacznym nadużyciem semantycznym, ale tak trochę się czuję. Jakbym wrócił z podróży. Może nie dalekiej. Ale podróży.

W każdym razie w miniony weekend, konkretnie w niedzielę, pobiegłem najdłuższą zmianę w sztafecie maratońskiej XLPL Ekiden, której czwarta edycja odbyła się w tzw. Mekce poznańskich biegaczy (ja akurat tego zdania) czyli nad Jeziorem Maltańskim. A tak konkretnie to wokół tegoż jeziora, które aby obiec, należy pokonać 5400 m. Ale jeśli je obiec niecałe osiem razy, pokona się (tak tak) pełny maraton. Caluśkie czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. I tak właśnie zrobiliśmy (już śpieszę donieść, co za my).
Sztafeta maratońska to bieganie... (źródło: Fotografia Tomasz Szwajkowski)
Idea wspólnego startu w maratońskiej sztafecie zrodziła się w gronie rodzinnym, w którym biegaczy ostatnio jakby coraz więcej. Wstępnie do składu wytypowani zostali: Moja Biegająca Żona, Takoż Biegająca Szwagierka oraz moja skromna osoba. Kolejnym murowanym kandydatem był Brat Mój Przyrodni. Jeszcze kolejnym Biegająca Koleżanka (nazwijmy ją na potrzeby tej opowieści Marta – nie powinna się obrazić, bo faktycznie ma tak na imię) oraz jej Ślubny (z imienia Mariusz), który wprawdzie nie biega, ale na to jedno okrążenie Malty postanowił się porwać. Nazwa drużyny nasunęła się sama – skoro ja, Brat i Żona nosimy to samo nazwisko na em, Szwagierka wprawdzie inne, ale również na em, a do tego Marta i Mariusz, ochrzciliśmy się emenemsy. Problem pojawił się dopiero, gdy z zespołu wykruszył nam się Mariusz (bo nie dość, że brak szóstej osoby, to jeszcze trzeba ją dobierać według klucza). Ale poradziliśmy sobie, zachowując przy tym tak zwaną twarz. Dołączyła do nas znana i lubiana (no ba!) biegaczka, która wprawdzie imię nosi na ka, a nazwisko na wu, ale szerzej znana jest jako Biegająca Matka (matka – na em).
kibicowanie...
Sztafeta maratońska ma to do siebie, że o ile nie zbierzesz ekipy biegaczy, takich że krew, pot i łzy, więcej w tym pikniku niż czystego biegania. Aura zapowiadała się zatem obiecująco – dżdżu wcale, za to słońca owszem. Jak się okazało było aż za ciepło i nawet biwakująca część ekipy (wliczając osoby towarzyszące, w większości dzieci) pożądała cienia, niczym kania (nomen omen) dżdżu. Biegacze na cień nie mogli liczyć już prawie wcale. A szukaliśmy go jeszcze zanim biec zaczęliśmy. My, czyli ja i Brat, któremu to przypadła pierwsza zmiana (niecałe dwa okrążenia), którzy stawiliśmy się na miejscu jako pierwsi. Brat ruszył na start, potem na trasę, ja zaś odebrałem resztę tzw. ekipy, która w międzyczasie przybyła. Pomogłem im się przemieścić, a następnie sam począłem się gotować do swojej zmiany. Choć też za bardzo nie musiałem bo mieszanka aury (zewnętrznej) i emocji (wewnętrznej) sprawiła, że gotowałem się, zanim jeszcze dostrzegłem czerwoną koszulkę najmłodszego członka (nie dalej jak dzień wcześniej ukończył dwadzieścia sześć wiosen) naszej radosnej drużyny. Gdy ten ukończył swój bieg, pałeczkę (w równie radosnym, jak nasza grupa, kolorze fioletowym) – dosłownie i w przenośni – przejąłem ja.
niepowtarzalny multimedal...
Cel nie był nazbyt ambitny – niezbyt wolne, ale spokojne rozbieganie (nie mam ostatnio za wiele kilometrów w nogach). I tak też starałem się zacząć – spokojnie. Jakież było moje zaskoczenie (całkiem pozytywne), że owo spokojnie przełożyło się tempo około 4:45/min. Tak mniej więcej do trzeciego kilometra, gdy upał już naprawdę zaczął dawać się we znaki, a tempo zaczęło spadać (najpierw w okolice 5:00/km). Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej na czwartym kilometrze dziesięciokilometrowej trasy z takim wytęsknieniem oczekiwał jej końca. Na szczęście pod koniec pierwszego okrążenia otrzymałem nieco (a nawet sporo) mentalnego wsparcia, z którym ruszyłem na kolejne okrążenie. Upał dawał się we znaki ostro, ale ja robiłem swoje. Tym razem nie pilnowałem tempa. Pilnowałem samopoczucia. Kiepskiego, ale pilnowałem. Chwytałem tez każdej okazji, aby się ochłodzić. Cienia wprawdzie jak na lekarstwo, wiatr bardziej przeszkadzał, niż pomagał. Ale były na trasie trzy punkty z wodą. Mogły być wprawdzie lepiej rozmieszczone, ale przyznać trzeba, że były trzy. Choć dodać także należy, że (jak słyszałem) późniejsze zmiany nie miały już do dyspozycji takiej ilości wody jak chociażby ja. A ja, skoro mogłem, korzystałem garściami (żeby nie było, żem samolubny – woda była z kranu, więc nie mogłem wiedzieć, że mogą być braki): łapałem wszystkie możliwe kubki, ale wypijałem jeden. Reszta (a właściwie jej zawartość) lądowała na głowie. Pod koniec po prostu krzyczałem do wolontariuszy, że mają lać (nomen omen za metą wypiłem dopiero trzeci z kubków, które wziąłem do ręki). Niewiele jednak to pomagało. Upał za to pomógł mi pobić pewien osobisty rekord. Na ostatnim kilometrze. Przy tempie około 5:15/km odnotowałem tętno 185. Na finiszu 188 przy tempie 5:00/km.
ale przede wszystkim tzw. timspiryt* :-D
Ostatecznie swoją zmianę pokonałem w czasie 0:54:35. Jako drużyna 3:48:45 i 178 na 286 sztafet które dotarły do mety. Są jednak rzeczy ważniejsze od wyniku. Jak bardzo górnolotnie by to nie zabrzmiało, liczy się przecież duch zespołu. I jeszcze jedno – dla połowy tegoż zespołu był to maratoński debiut. Póki co jeszcze nie indywidualny (to samo ja mogę powiedzieć o sobie, jeśli chodzi o łamanie trójki w maratonie – też mi się udało, choć jeszcze nie indywidualnie), ale na jesień zapowiada się co najmniej jeden osobisty (to się również tyczy mojego łamania trójki). Reasumując, uznaję tę sztafetę jako optymistyczny prognostyk na nadchodzące jesienne (nie tylko moje) starty. I tego się będę trzymał!

*Na zdjęciu od lewej: Szwagierka, Marta, Marty Córka Młodsza, Brat, Moja Córka Młodsza, Biegająca Matka, Matki Córka Młodsza, Moja Córka Starsza, Moja Biegająca Żona oraz ja. Z kadru uciekli: Syn Szwagierki, Marty Córka Starsza oraz Marty Małżonek Mariuszem Zwany, zdjęcie wykonujący.

8 maja 2016

O sytuacji, gdy Endomondo za mną teskni, uwag kilka

W kwietniu wydarzyły się dwie rzeczy, które nigdy wcześniej nie miały miejsca. DNF na maratonie oraz to, że przez cały miesiąc nie opublikowałem nawet jednego posta na blogu. Na szczęście ten miesiąc właśnie się skończył. Taki samomotywujący wpis na lajkpejdża ułożyłem sobie w głowie układając się do snu ostatniego dnia kwietnia. Chciałem go przelać na klawiaturę następnego dnia rano. Nie zdążyłem. Nad ranem dnia następnego obudził mnie paskudny ból pleców. Kolejne kilka dni spędziłem w łóżku w towarzystwie silnych leków przeciwbólowych. w tym czasie dostałem mejla, w którego tytule wyczytać można Bartek Monczyński, brakuje nam Ciebie. Mejl przyszedł z adresu service@endomondo.com.
Ten specyficzny uśmiech nie gościł na ojej twarzy zbyt często przez ostatnich kilka tygodni (meta 9 Półmaratonu Poznańskiego - źródło: Sandra Afek Photography)

Spróbujmy (liczba mnoga wydaję się tu być naturalna, choć oczywiście to ja spróbuję) podsumować co się wydarzyło przez ostatnie 59 dni (tak tak, pięćdziesiąt dziewięć - słownie - dni). Wszystko zaczęło się w piątek jedenastego marca. Wieczorem wybrałem się na (zległy nomen omen, bo pierwotnie zaplanowany na środę) trening. Miał być drugi zakres łamany z trzecim. Czyli ciężki trening. Ale nie było ciężko - było nie do zniesienia. Okazało się, że objawy przeziębienia, które objawiły się po raz pierwszy o poranku dnia poprzedniego, a które początkowo zbagatelizowałem, okazały się nie jaskółką zapowiadającą wiosnę (której już podówczas wyczekiwaliśmy), ale początkiem okresu, który będę chciał jak najszybciej zapomnieć (najlepiej zaraz, jak skończę pisać niniejszego posta). Najpierw ten niedokończony trening. Kilka dni później praktycznie straciłem głos. A przecież w sobotę miała być Maniacka - jedyny bieg, w którym startowałem regularnie co roku od siedmiu już lat. Niestety nie wydobrzałem. Gorzej, mijały kolejne dni, a nawet tygodnie, a mnie wciąż się nie poprawiało. Aż wreszcie - na tydzień przed planowanym maratonem - sięgnąłem po broń dużego kalibru. Antybiotyk. Pomógł. Ale nie zbyt wielka była to pociecha.

Do Holandii jednak z MBŻ polecieliśmy. Spędziliśmy tam kilka naprawdę miłych dni i mimo wszystko przed południem dnia 10 kwietnia na starcie Marathon Rotterdam stanąłem. Do dziś nie wiem, czy to była dobra decyzja. Na pewno dobrym nie mogę nazwać tego co się stało. Pierwsze w życiu DNF (ang. did not finish).

Było minęło, pomyślałem po powrocie. Za miesiąc jest Wings for Life - tam się odkuję. Po drodze był jeszcze Półmaraton Poznański, na którym, jak pozwoliłem sobie zażartować, miałem dokończyć maraton sprzed tygodnia. Nie chciałem biec całego (wierzcie mi, to nie byłby dobry pomysł), postanowiłem więc pozającować szwagierce (MBŻ nie chciała nawet o tym słyszeć), biegnąć z nią od szóstego kilometra. Szwagierce złamać dwóch godzin (taki był plan maksimum) nie udało, choć było blisko. Dla mnie był to miły, niezbyt wyczerpujący bieg. Tylko pozornie - po południu czułem się jakbym nie dokończył, a przebiegł z półtora maratonu.

To (już w nieco innej formie, ale jednak) wyczerpanie towarzyszyło mi przez kolejne dni. Aż napisałem byłem wiadomość do Trenejro, że przez najbliższe dwa tygodnie nie widzę się w innych treningach niż spokojne biegi. Wiedziałem już, że ósmego maja (czyli dzisiaj) już nie powalczę. Liczyłem tylko na dobrą zabawę. Aż do poranka 1 maja (a propos, miałem w podstawówce koleżankę, która miała na imię Maja - wszyscy chłopaki w klasie się w niej durzyli). A dziś wejście na twarzaka sprawiało mi niemal fizyczny ból - wszyscy tylko Wings for Life i Wings for Life...

Jutro, po tygodniu el-cztery, wracam do pracy. Wciąż jestem osłabiony (po lekach), więc do biegania zapewne wrócę dopiero pod koniec tygodnia. Forma jest taka, że w sumie zaczynam z dosyć niskiego poziomu. Ale plan jest ambitny, a ja nie mam zamiaru odpuszczać. Nie wiem czy krew i łzy, ale pot będzie na pewno. Dużo potu.

31 marca 2016

O tym, że czasem trzeba odpuścić, kolejnych uwag kilka

Bartek, nie chcę Ci psuć planów maratońskich, ale chyba rodzę. W te słowy odezwała się do mnie nie biegająca jeszcze MBŻ o piątej nad ranem, trzydziestego marca roku dwa tysiące dwunastego. Właśnie tego dnia przyszła na świat Córka Młodsza i w ciągu kilkunastu najbliższych godzin moje plany maratońskie (i startowe w ogóle) uległy gruntownej zmianie. Dziś, cztery lata później, historia w pewnym sensie się powtarza. Plany ulegają zmianie.
Lata lecą, a historia się powtarza. Ale za to zostałem nadwornym specjalistą od tortu naleśnikowego. O!
Nie, nie zostałem po raz trzeci tatą. Nawet się tego nie spodziewam. Powód jest o wiele bardziej błahy, za to, w odróżnieniu od Córki Młodszej (chociaż ona też potrafi zaleźć za skórę), niezmiernie irytujący. Infekcja gardła.
Niby nic wielkiego. Żadnej temperatury, czy łamania w kościach. Ot, chrypka, kaszel i trochę bólu. A jednak właśnie mija trzeci tydzień, jak nie jestem w stanie biegać (niby takie nic, a ciągnie się, jak przysłowiowa guma w gaciach). Tymczasem do maratonu w Rotterdamie pozostało dziesięć dni. Jest już bardziej niż jasne, że ani nie będzie łamania trójki, ani tym bardziej poprawiania wyniku Krasusa. Szczerze mówiąc nie wiem czy w ogóle pobiegnę. MBŻ uważa, że powinienem pobiec, chociażby przeczłapać. I tak sobie myślę, że to nie jest może i najgorszy pomysł. Niemniej mam pewne wątpliwości. I co Wy byście zrobili na moim miejscu?

To oczywiście nie koniec zmian. Skoro maraton nie wypali, ktoś (a właściwie coś) musi wziąć na siebie ciężar głównego startu wiosny. Jak się łatwo (a może wcale nie) domyślić, będzie to Wings for Life. Może przez ten miesiąc z wąsem, jaki został do ósmego maja (nomen omen, dzień zwycięstwa), coś się da zrobić z moją formą i może nawet uda się zostać ultrasem (takim przez małe u, ale zawsze). Po drodze są jeszcze Półmaraton Poznański (który, wbrew wcześniejszym założeniom, może i będzie sens pokonać w całości) i Bieg Kosynierów (dycha), ale też do końca nie wiadomo, co z nich wyniknie.

Niemniej zmiany planów sięgają nieco dalej. Pierwotnie drugi w tym roku maraton planowałem na sierpień. Bez parcia na życiówkę. Ale przecież wiedząc, że właśnie przepadła druga szansa na połamanie tej ukochanej i znienawidzonej zarazem trójki, nie mogę nie mieć parcia na wspomnianą życiówkę. Wniosek - jeszcze się znajdzie okazja na start w Maratonie Solidarności (XXV edycja będzie jak znalazł). W tym roku chcę jednak jeszcze o coś zawalczyć.

I tutaj mały chichot historii. Gdy cztery lata temu pojawiła się Córka Młodsza, zrezygnowałem ze startu w maratonie, który podówczas odbywał się wiosną. Od kilku lat natomiast startuje jesienią (pod koniec października). A to, że gdy dziś wszedłem na jego stronę, okazało się, iż właśnie mija ostatni dzień obowiązywania najniższej opłaty startowej, można by wręcz uznać za znak (Palec Boży, jak kto woli). Także klamka zapadła, słowo się rzekło, kobyłka u płotu i w ogóle, i właśnie. 23 października roku bieżącego zamierzam przebiec kolejny maraton. Toruński Maraton.

15 marca 2016

Halo Panie Jacku: O nałogach uwag kilka

Halo Pnie Jacku!

Ależ temat Pan (jak to młodzież, do której już od jakiegoś czasu niestety się nie zaliczam, mawia) zapodał. No bo żeby tak o nałogach? Publicznie? Nie to, żebym nie miał. Mam, a i owszem. Zresztą, jak mawiał ksiądz, który błogosławił moje małżeństwo (to znaczy jeden z dwóch, bo dwóch ich było - tych księży), liczba nałogów musi się zgadzać. A mówił to zazwyczaj, odpalając właśnie papierosa. Dobrze już, weźmy zatem tego byka za rogi, żeby wilka z lasu nie wywoływać. Oto, niekompletna rzecz jasna, lista moich nałogów.
Już to gdzieś kiedyś wrzucałem, ale świetnie pasuje (źródło: whatmyfriendsthinkido.net)

Nałóg nr 1 - Prokrastynacja
No niby mam bardzo ładny i bardzo funkcjonalny, efektowny i nowatorski planer. I nawet go używam. Przeczytałem też dużo książek o samoorganizacji, zarządzaniu sobą w czasie i w ogóle o samorozwoju. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wybierając z tych różnych książek elementy, które najbardziej mi odpowiadają, stworzyłem własny, w pewnym sensie unikalny, dopasowany szczególnie do mnie system planowania i tychże planów realizacji. A jednak wciąż są rzeczy, które notorycznie przekładam na mityczne później (zazwyczaj na jutro). Najlepszy przykład - tenże post. Pierwotnie chciałem go napisać jeszcze w lutym. A tu mamy piętnasty marca.
Zmieniając na chwilę temat. Skoro dziś piętnasty, to wczoraj był czternasty marca, jeden z moich ulubionych dni w roku - dzień liczby pi (3.14 pisane z amerykańska). A wie Pan, kto zna wszystkie cyfry po przecinku liczby pi? Chuck Norris oczywiście. Mało tego, ma je wszystkie wytatuowane na bicepsie.

Nałóg nr 2 - Niniejszy blog
Zacząłem go pisać jeszcze w poprzedniej dekadzie (ależ to brzmi), w roku 2009. Czyli zanim jeszcze pisanie blogów biegowych stało się modne (kiedyś nawet jedna moja znajoma, również blogerka biegowa, żeby nie było, napisała nawet o czasach, gdy blogów biegowych było bardzo mało i mój podówczas między innymi przywołała). Zaczynałem, gdy postanowiłem przygotować się do swojego pierwszego maratonu - stąd jego tytuł. Jak do tej pory maratonów ukończyłem dwanaście, a tytuł bloga pozostał. Blog też. I przez te wszystkie lata wciąż wraca do mnie pytanie, czy ktoś to w ogóle czyta. Co jakiś czas przychodzą też kryzysy wynikające z nałogu numer jeden, a wraz z nimi pytanie, czy tego całego blogowania w diabły nie rzucić, i nie zająć się jakimiś poważniejszymi zajęciami tak dla odmiany. Ale nie potrafię. Już nie ważne już, czy ktoś to czyta, czy nie. Mój ci on, ten blog, i będę go pisał dalej. Bo jak mawiał klasyk, twardym trzeba być, a nie miętkim!
A propos, wiedział Pan, że Chuch Norris przekroił nóż miękkim masłem?

Nałóg nr 3 - Bieganie
No a jakże. Biegam przecież dłużej niż bloguję. Bo choć z różną (zazwyczaj mierną) intensywnością, a zwłaszcza (zwłaszcza mierną) systematycznością, to biegałem już jakieś dwa lata przed narodzinami Córki Starszej (po której narodzinach właśnie, maraton przebiec postanowiłem, bo skoro nie syn i nie dom, to może córka i maraton). Tutaj dopiero mogę powiedzieć, że biegałem, zanim bieganie stało się modne. I przez te lata nałóg wciąga mnie coraz bardziej. Najpierw biegałem, żeby się w ogóle ruszać. Ponieważ jednak osobowość mam taką, że bez celu i bez planu brak mi motywacji, zacząłem ściągać z internetów tak zwanych najróżniejsze plany treningowe. Potem sobie ten maraton (i tego bloga) wymyśliłem. A potem kolejny. Najpierw biegałem trzy razy w tygodniu. Potem zacząłem trenować pod okiem Trenejro  i już przyszło cztery razy na tydzień buty biegowe obuwać. Potem się zachciało jeszcze życiówkę poprawić i jeszcze jeden trening w tygodniu dołożyć. I tak końca nie widać. A przez większość tego czasu bieganie było w domu moim wrogiem publicznym numer jeden. Bo choć mnie dawało wiele radości, to mojej Ślubnej (że tak użyję eufemizmu) niekoniecznie. A dziś Ślubna nosi ksywę Mojej Biegającej Żony (najpierw była Moją Od Niedawna Biegającą Żoną - w skrócie MONBŻ - ale biega już na tyle długo, że zostało samo MBŻ). I doszło do tego, że na majową sztafetę maratońską w Poznaniu, zebraliśmy drużynę, która się składa z rodziny i znajomych, ale takich znajomych, których znamy jeszcze sprzed czasów, gdy zacząłem biegać.
Niemniej mój nałóg biegania różni się nieco od Pańskiego. O ile Pan biega na zapas i wciąż jest do przodu, o tyle ja (przynajmniej ostatnimi czasy) mam wrażenie, że wciąż gonię własny ogon. A na domiar złego się przeziębiłem i od kilku dni nie biegam w ogóle. I właśnie chyba zaczynają mi się ręce trząść. Więc kończę.
A propos, wiedział Pan, że Chuck Norris... nigdy nie ukończył maratonu?

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH.
Bartek M.

29 lutego 2016

O drugiej szóstej edycji uwag kilka

Nic nie dzieje się bez przyczyny. Oczywiście, można napisać relację z zawodów, w których się brało udział, dzień lub dwa po. Ba, można nawet i tego samego dnia wieczorem. Ale czy nie lepiej spojrzeć na wszystko z perspektywy, dajmy na to, ośmiu dni. Przecież osiem to biblijny symbol doskonałości, nieskończoności oraz obfitości. A jeśli owo osiem dodamy do dnia zawodów, czyli nomen omen mojej ulubionej liczby dwadzieścia jeden, otrzymamy dwadzieścia i dziewięć (einundzwanzig, jak mawiają Niemcy), a dwudziesty dziewiąty lutego jest niczym maraton na igrzyskach letniej olimpiady - trafia się raz na cztery lata.
No dobrze napiszę już prawdę (z tym że niecałą i niekoniecznie prawdę najprawdziwszą). Nie mogłem nic napisać, tak bardzo dławiło mnie napięcie w oczekiwaniu na to, czy boski (no ba!) Leo dostanie w końcu tego Oskara, czy też nie dostanie. Na szczęście dostał. Dzięki temu już można.
Przełaj w środku miasta wyrasta (źródło: facebook.com/365sportu.sklep.triathlonowy)
Co łączy Wildecką Dziesiątkę z Dziesiątą Maniacką (poza dziesiątką w nazwie). Oba biegi organizowane są na tym samym dystansie (a to ci niespodzianka) i w tym samym mieście (ale nie, nie ma w Poznaniu dzielnicy Maniak). W obu też debiutowałem dopiero w szóstej edycji. Tu podobieństwa się kończą. Maniacka jest biegiem masowym (druga największa dycha w Wielkopolsce A.D. 2015 i pierwsza dziesiątka biegów na tym dystansie w Polsce), Wildecka kameralnym. Maniacka finiszuje w miejscu określanym mekką poznańskich biegaczy, Wildecka na terenie Rodzinnych Ogrodów Działkowych im. Jana Mazurka (kimkolwiek ów był). Maniacka jest szybkim biegiem ulicznym, Wildecką, moim skromnym zdaniem (w opozycji do informacji na stronie biegu o nawierzchni z przewagą dróg asfaltowych) należałoby zakwalifikować jako bieg przełajowy. Mimo tego, że rozgrywany jest w tzw. samym środku miasta.

Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że w poprzednich edycjach, kiedy mnie na tym biegu zabrakło, miał on swój klimat. Zakładam, że jeśli nie leżał śnieg, to było chociaż nieco chłodniej i nie trzeba się było taplać w błocie, jak w tym roku. Nie zdziwiłbym bym się , gdyby miał zimowa w nazwie. Zapewne w poprzednich edycjach był trochę podobny do Zimowego Biegu Trzech Jezior. Oby globalne ocieplenie nie galopowało tak bardzo i dane nam było tegoż klimatu jeszcze posmakować. Bo ja miałem dylemat jak się na ten bieg ubrać i w stroju późno-jesiennym (wcześnie-wiosennym względnie) nieco, przyznam się, zgrzałem.
Czy ja aby na pewno żelazko wyłączyłem? (źródło: facebook.com/trrazem)
A teraz o samym biegu. Podobnie jak Zimowy Forest Run (tak samo zimowy), bieg miał być przetarciem przed wiosennymi (choć pierwszy jeszcze kalendarzową zimą - 19 marca) startami. W odróżnieniu jednak od Foresta nie miał być mocnym treningiem, a bardzo mocnym treningiem. Czyli bez oszczędzania się. I chyba na początku nieco za bardzo w owo nie oszczędzanie się wczułem. Bo choć o życiówce nawet nie śmiałem marzyć, pierwszy kilometr pobiegłem prawie tak szybko, jakbym ową życiówkę atakować zamierzał. I tu znów podobieństwo do Foresta. Pierwszy kilometr najszybszy (no dobrze prawie najszybszy; najszybszy był ten z ostrym finiszem, o którym za chwilę). Tylko że w Wielkopolskim Parku Narodowym było mocno z górki. Na wildeckich ogródkach działkowych trochę mnie poniosło. A może po prostu mi się wydawało, że uda mi się utrzymać takie tempo przez dziesięć kilometrów. Późniejsze tempo zależało też zależało też od fragmentu trasy. Po twardym było szybciej, po błocie i trawie wolniej. Momentami wiatr też dawał się we znaki. O podbiegach okołowiaduktowych nie wspominając (na szczęście zaraz potem były zbiegi).

Mniej więcej pod koniec szóstego (albo na początku siódmego - ale to w zasadzie to samo) zrównał się ze mną inny biegacz, po czym ustaliliśmy w krótkiej (chciało by się powiedzieć żołnierskiej, ale może lepiej pasowało by biegowej) wymianie zdań, że dalej walczymy dalej. Udało nam się to przez kolejne dwa kilometry z okładem, bowiem na podbiegu odszedł mi nieco i choć cały czas miałem go w zasięgu wzroku, już do końca oglądałem tylko jego plecy. Podjąłem wprawdzie dramatyczną (dramatyczna była szczególnie moja mina, z grymasem walki o śmierć i życie) próbę wyprzedzenia go na mocnym finiszu, ale nie dał się zaskoczyć. Mam nadzieję, że pobił chociaż swoją życiówkę (jak się później okazało, dzieli nas dziesięć lat życia i to ja jestem ten starszy, co, nie powiem, nieco mi osłodziło smak porażki). Niemniej już za metą wyściskaliśmy się po przyjacielsku.
Ten kształt trasy kogoś/coś przypomina mi (źródło: endomondo.com)
Mimo całkiem pozytywnego (jak mi się wydaje) wydźwięku kilku powyższych akapitów, przyznać muszę, że nie jestem zbytnio podbudowany swoim wynikiem. Wiem, że nie nazbyt szybka trasa (zawsze mnie nieco bawi to określenie - szybka trasa - jakby to trasa biegała), że błoto, że wiatr i że podbiegi. Ale jednak spodziewałem się po sobie choć odrobinę więcej.

Byłbym zapomniał. Chyba rodzi się nowa świecka tradycja. Znów po pakiet wybrałem się biegiem. Następnym razem to już się raczej nie uda. No chyba, że przeniosą biuro Maniackiej gdzieś bliżej.

19 lutego 2016

Kwestionariusz Blogacza - Skonkretyzowany

Przejrzałem na szybko wszystkie Kwestionariusze (a było ich piętnaście), które sie dotychczas na niniejscym blogu ukazały. I cóż sie okazało? Że zdecydowana większość (sześćdziesiąt procent konkretnie) przepytywanych biega w koszulkach Smashing Pąpkins (przypadek?). Wśród tej piętnaski zagościli już Marcin (zwany Krasusem) i Błażej (zwany Błażejem), czyli dwaj z trzech Ojców Założycieli SP. Dziś pora na trzeciego - Rafała. Rafał jest autorem bloga Wybiegany i, jak się przekonacie za chwilę, okazał się konkretny, niczym oficer starej daty.
Niemniej najpierw tradycyjna przypominajka zasad:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
A teraz do konkretów:

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Połówka
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Bc2
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Zaplanowany cel
4. Twoje pierwsze zawody?
Poznań Maraton
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
UTMB
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Dogonić Kenijczyków
7. Dlaczego biegasz?
Bo lubię.
8. Dlaczego blogujesz?
Bo nie zawsze mi wychodzi to bieganie, a to daje możliwość uczenia się na moich błędach.
9. Jeśli nie bieganie, to?
Tenis
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Zadowolenie na mecie (niestety, nie często).
11. Co byś zmienił, gdybyś jeszcze raz zaczynał swoją przygodę z bieganiem?
Rozpocząłbym wcześniej.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej chciałbyś pobiegać?
Bieszczady - ciągle nie mam okazji.
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Zabrała mnie karetka z trasy maratonu.
14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją?
Istnieją, najwięcej po ciężkim treningu.

Zapytany o to, co mu w duszy gra, Rafał odpowiedział, że gra mu, jak Krasus śpiewa. Jednak jako muzyczną dedykację dla czytających te słowa wskazał utwór następujący:


No, to pora na pytania. Byle krótkie...

14 lutego 2016

O styczniu z ogonem uwag kilka

Był taki miesiąc w tym roku, który zaczął się dosyć nietypowo, jak na obecnie nam panującą zimę. Śniegiem i mrozem. Tak tak, mowa o styczniu.
Źródło: endomondo.com
Było tak zimno, że nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić na dłużej na zewnątrz. Nawet na okoliczność biegania (i pomyśleć, że ledwie kilka dni wcześniej biegałem po mieście w koszulce na ramiączkach). Za pierwszym razem (w sobotę po Nowym Roku) nie chcę mi się wzięło górę. Na szczęście w niedzielę znalazł się motywator zewnętrzny (wszakże w tamten weekend biegaliśmy dla Hani), wbiłem się więc w trzy warstwy (miejscami cztery) i w mroźną noc ruszyłem w miasto.

Zaczął się kolejny tydzień a mróz nie odpuszczał. Ja zaś byłem bliski odpuszczenia właśnie. Postanowiłem jednak pójść na mały kompromis (bynajmniej nie zgniły) z samym sobą. Ten jeden raz zamiast dwunastu kilometrów rozbiegania był niemal maraton (czyli przekroczyłem barierę czterdziestu kilometrów), z tym że na rowerze. I to stacjonarnym. Niemniej, mimo tego nietypowego początku, był to mój najlepszy treningowo tydzień od dawna. Aż do niedzieli wieczorem wydawało się, że zrealizuję plan w stu procentach. I nawet niedzielno-wieczorne komplikacje mnie nie załamały, bowiem zaplanowane na ten dzień dwadzieścia kilometrów dokręciłem w poniedziałek.

Potem zaczęło się niestety coś, co nazwałbym gonieniem własnego ogona. Już kilka razy wydawało mi się, że łapię wiatr w żagle, że się rozkręcam, a tu albo w domu, albo w pracy, przysłowiowe coś i trening lub dwa w plecy. Najgorszy był tydzień numer trzy (ten między 18 a 24 stycznia). Do czwartku udało mi się wyjść na trening raz (powinienem był trzy). W piątek napisałem do Trenejro, ten przeprogramował mi weekend, by wycisnąć z niego jak najwięcej, czyli trzy porządne treningi, po czym wyszedłem... raz (w niedzielę).
Źródło: endomondo.com
Na szczęście jeśli popatrzeć na liczby, można nabrać nieco optymizmu. Udało się wszakże (nie licząc tych czterdziestu kaemów w miejscu) pokonać prawie dwieście osiemdziesiąt kilometrów (dwieście siedemdziesiąt osiem dokładnie rzecz ujmując), czyli o ponad sto kilometrów więcej niż w grudniu, a nawet o dziesięć więcej niż w styczniu roku ubiegłego. Choć z drugiej strony ponad osiemdziesiąt kilometrów zabrakło do realizacji całego styczniowego planu.

Trening miesiąca*

Było kilku zacnych kandydatów do tego miana, bo mimo opisanych powyżej perturbacji, kilka ciekawych i jakościowych zarazem jednostek udało się zrealizować, że choćby wspomnę dwa solidne krosy na mojej stałej, acz nie pozwalającej na nudę krosowej pętli (to jedyne miejcie, do którego jeżdżę biegać). Niemniej do ścisłego finału przeszły dwa długie niedzielne wybiegania. Dwadzieścia pięć kilometrów przy kilkunastostopniowym mrozie oraz trzy kilometry więcej po Lasku Marcelińskim. Za drugim razem mróz nie był nazbyt dokuczliwy, ale dokuczał o tyle, że wcześniej zdążył sobie pójść, a potem wrócić. Przez co las zmienił się w lodowisko. Ale dałem radę - powtarzałem sobie, że to świetne ćwiczenie na nogi. A jednak palmę pierwszeństwa uzyskuje mroźne 25K. Raz, że nie co dzień udaje się wyhodować własnego sopla na buffie. Dwa, był to bieg w szczytnym celu. A w dodatku (to będzie trzy) zrobiłem przy tej okazji rekonesans nowej trasy Półmaratonu Poznańskiego.
Jam ci, nie chwaląc się, to wyhodował...
*Postanowiłem wprowadzić taką mini kategorię, by urozmaicić nieco moje comiesięczne podsumowania

12 lutego 2016

O (Nie)Zimowym Parku Narodowym uwag kilka

Chcesz rozśmieszyć trenera, opowiedz mu o swoich planach startowych (że tak sparafrazuję znaną wypowiedź jeszcze bardziej znanego filmowca). Miało zimą nie być żadnych startów. Trenejro jednak nalegał (no dobrze - dobitnie sugerował) by w lutym zrobić jakieś przetarcie (jak to ładnie nazwał). Nie za bardzo miałem ochotę, dopóki nie dowiedziałem się, że jest okazja by pobiec w zimowej edycji Forest Run (ok. 22 km).

Podkreślenia wymaga przede wszystkim miejsce, gdzie bieg się odbywa. Ciekaw jestem ile osób spoza Poznania zdaje sobie sprawę, co my (poznaniacy) posiadamy tuż za granicami naszego pięknego, nomen omen, miasta. Zaryzykuję stwierdzenie, że znalazłoby się również całkiem sporo autochtonów, nie zdających sobie sprawy z tego, co mają pod przysłowiowym nosem (sam pamiętam swe zdziwienie, gdy znajomy, przy okazji wizyty w pobliskiej Mosinie, pierwszy raz wyciągnął mnie tam na spacer; na swoje usprawiedliwienie mam to, że byłem podówczas świeżo upieczoną ludnością napływową). Otóż mamy ponad siedem i pół tysiąca (a licząc ze strefą ochronną, to prawie piętnaście tysięcy) hektarów dzikiego niemal lasu, czyli Wielkopolski Park Narodowy. Nic tylko biegać. Aż sobie teraz myślę, że trochę szkoda, iż tak bardzo nie lubię "jeździć biegać" i tak naprawdę biegłem tam po raz pierwszy (choć to już pewne, że nie ostatni).
W oczekiwaniu na finisz Taty (zdjęcie: MBŻ)
Pierwsze co zrobiłem, po podjęciu decyzji o starcie, było (za wyraźną namową Mojej Biegającej Żony, której akurat biegać po WPN zdarzyło się już nie raz) zamówienie antypoślizgowych nakładek na buty. Jak się nietrudno domyślić (złośliwi twierdzą, że było cieplej nić podczas jesiennej edycji) nakładki nierozpakowane wylądowały w szufladzie, by czekać na lepsze (dla siebie - ja tam nie narzekam) czasy. A ja za to swoje bieganie w ramach Forest Run zacząłem już w sobotę. Jako że tego dnia chciałem odebrać swój pakiet, a można to było uczynić w hostelu Poco Loco, który znajduje się jakiś pięć tysięcy metrów od mojego domu, szkoda było tego nie wykorzystać. Szczególnie, że w planie na sobotę miałem akurat jakieś dziesięć kilometrów biegu (przypadek?).

Teraz wyjaśnienia wymaga to, co się ukrywa pod słowem "przetarcie". Bieg właściwy (w odróżnieniu od sobotniego biegu po pakiet) miał być (tym razem) po prostu mocnym treningiem. Trenejro nawet zalecił mi tempo, jakiego mam się trzymać, ale trasa, a właściwie jej ukształtowanie, szybko te założenie zweryfikowało. Najpierw in plus, bo pierwszy kilometr prowadził niemal wyłącznie z górki (gdybym sam siebie nie hamował, tempo wyszłoby poniżej czterech minut na kilometr). Później zaś in minus, jako że podbiegów, w tym tych morderczych, na trasie naprawdę nie brakowało. Jeśli chodzi o mordercze podbiegi, to trafił się też taki, na którego widok stwierdziłem, że ani myślę pokonywać go biegiem. Na szczęście na szczycie ustawili się spece od uwieczniania rzeczywistości, więc głupio było maszerować. Ale tamten podbieg to nic, w porównaniu z tym, co organizatorzy przewidzieli na sam finisz. No klękajcie narody, że tak klasyka zacytuję.
Najlepsze Kibicki Świata (zdjęcie: MBŻ)
Niemniej, cieszę się, że nie biegłem w przysłowiowego trupa (dochodzę do wniosku, że raz na jakiś czas po prostu tak trzeba). Po pierwsze mogłem się cieszyć samym biegiem. Po drugie mogłem chłonąć piękne (i tego, i niepowtarzalne) okoliczności przyrody. A po trzecie pełnymi (niemal dosłownie) garściami czerpałem z rozstawionych przy trasie bufetów. Zazwyczaj łapię kubek lub dwa wody, czasem kawałek banana i pędzę dalej. Tym razem z pełną premedytacją delektowałem się miejscowym menu. A czego tam nie było - szaszłyki, kanapeczki, koreczki. No dobrze - teraz trochę ukoloryzowałem. Ale były banany, pomarańcze, wafelki, ciastka i czekolada, a do picia woda, izotonik a nawet gorąca herbata (piwo dopiero na mecie).
Tort Jedyny w Swoim Rodzaju (zdjęcie: MBŻ)

Najlepsze (i wcale nie chodzi o rzeczone piwo) czekało właśnie na mecie. Jak już uporałem się z najbardziej upiornym z upiornych podbiegów, udało mi się zrobić coś, czego przez wszystkie te lata startów w zawodach jakoś uczynić się nie zdarzyło. Przekroczyłem metę w obstawie Córek Dwóch. Są czasem w życiu rzeczy ważniejsze niż kolejna urwana z wyniku sekunda.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Pogoda zupełnie nieadekwatna do nazwy biegu okazała się bardzo pomocna w tzw. integracji. Z racji obecności wszystkich trzech Moich Dziewczyn oraz całej masy biegowych znajomych, atmosfera zrobiła się niemal piknikowa. Był nawet improwizowany na szybko, wyposażony w świeczkę narysowaną markerem na kawałku tektury, tort urodzinowy. I chyba to wspominał będę najlepiej. Jak się okazuje w tym całym bieganiu, bieganie nie jest najważniejsze (ale mi się napisało!).
Źródło: endomondo.com

Relacja napisana dla aktywniebardzo.pl

31 stycznia 2016

Halo Panie Jacku: O plaży, klimatyzacji i nowoczesności uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Chyba właśnie znalazłem sposób, by napisać do Pana na przełomie stycznia i lutego, kiedy to nie ukazuje się miesięcznik dla biegaczy, a skoro się nie ukazuje, próżno w nim szukać Pańskiego felietonu. Mam przecież pewne zaległości wynikające z mojej jesiennej niemocy blogerskiej (tzw. syndrom JNB). Chociaż kiepski to sposób, nie pisać, gdy można, by pisać gdy nie można. Z drugiej strony, jak mawiał pewien (gadający) osioł, gdy jest wola, znajdzie się i sposób.
Naszła mnie też taka myśl, że jest jeszcze jeden powód, który spowodował brak mojej reakcji na trzy kolejne Pańskie felietony - wyjątkowo nie zgadzam się z postawionymi w nich tezami. To znaczy zgadzam się, ale się nie zgadzam. Albo częściowo się zgadzam, a częściowo niezupełnie.To może ja wyjaśnię.
Bieganie po plaży najlepiej o wschodzie słońca. Inaczej to... walka z wiatrakami. (źródło: wikimedia.org)
Bo na ten przykład, jeśli chodzi o bieganie po plaży, to mam taką małą świecką tradycję, że podczas urlopu nad morzem co najmniej raz biegam po plaży właśnie. W tym roku (jak na złość) akurat nic z tego nie wyszło, ale nadrobiłem to już po wakacjach, we wrześniu, podczas podróży służbowej do Świnoujścia. Tylko że ja zawsze biegam w butach. Owszem, po tym cienkim pasie zafalowanego piasku, ale w butach. I w normalnym stroju sportowym (to znaczy w takim, w jakim normalnie biegam o danej porze roku). Ale też nie mam problemu z tzw. zwykłymi plażowiczami (niektórzy powiedzieliby Januszami). Po prostu, gdy ja biegam, oni jeszcze smacznie śpią. Biegam bowiem wczesnym rankiem. Z zakopywaniem nadprogramowej odzieży radzę sobie z koeli w ten sposób, że bądź zaczynam bieg w miejscu noclegu (tak było w Świnoujściu, gdzie hotel był kilkaset metrów w linii prostej od plaży), bądź dojeżdżam najbliżej jak się da.
Biegając po plaży na granicy Polsko-Niemieckiej miałem też kilka mini przygód, o których chciałbym wspomnieć. Po pierwsze muszle. Było tam mnóstwo muszli. Tak dużo, że bieganie bez butów mogłoby się naprawdę źle skończyć. Po drugie zacieśnianie stosunków. Miałem okazję zamienić kilka słów ze starszym panem narodowości niemieckiej, również biegaczem. Po trzecie wreszcie, widoki. Był to już wrzesień, więc wschód słońca był na tyle późno, że zamierzałem uczynić go elementem treningu. Niestety, chmury nie pozwoliły. Dostałem za to inne doznania wzrokowe, o których nie napiszę bo przecież mogą czytać to dzieci (okazuje się, że biegacze to nie jedyni dziwacy, którzy nawiedzają plażę nad ranem).

W temacie klimatyzacji jest tak, że wykonując zawód wymagający częstych podróży służbowych, zazwyczaj samochodem niestety (czasem wolałbym pociągiem, bo to i książkę można poczytać i człowiek jakoś mniej zmęczony po całym dniu w drodze), nie wyobrażam sobie życia bez klimatyzacji. Z drugiej jednak strony, budowlańcem będąc, wiem, że temperatura na jaką nastawiona jest klimatyzacja nie powinna się różnić o więcej niż o sześć stopni w stosunku do temperatury na zewnątrz. No dobrze, tylko w ekstremalnych przypadkach, musiałbym tzw klimę w samochodzie nastawiać na trzydzieści stopni. Tak czy owak, przesadzić da się ze wszystkim. Z koleją, o której Pan wspomniał, mam nieco odmienne doświadczenia. Otóż na początku listopada zeszłego roku jechałem pociągiem relacji Wrocław-Gdańsk do Pana rodzinnego Trójmiasta. Niech mi Pan wierzy, największe sierpniowe upały, to przysłowiowe małe miki w porównaniu z temperaturą jaka panowała w wagonie w ten chłodny (może nawet i mroźny, choć ostatnio to rzadkość) listopadowy poranek.

Może mi Pan wierzyć lub nie ale nigdy nie biegałem ze smartfonem. Mam tu na myśli używanie aplikacji dla biegaczy. No dobra, raz mi się zdarzyło, jak mi ukradli Gremlina (tak pieszczotliwie nazywam mój zegarek popularnej marki, z dżipiesem). Ale efekt był taki, że przez przypadek go wyłączyłem i nic nie pomierzył. Telefon na trening zabieram owszem, ale w celach bezpieczeństwa (mojego, bo mogę przecież na ten przykład skręcić nogę lub wpaść pod samochód, lub innych, bo może trzeba będzie wezwać jakoś pomoc), tudzież aby MBŻ mogła zadzwonić z sakramentalnym pytaniem, czy daleko jeszcze lub też z informacją, że dziecko (pardon) rzyga i mam wracać do domu najkrótszą drogą. A i tak nie da się na nim zainstalować żadnych aplikacji, bo mam taki normalny, z guzikami. Nie ma ekranu dotykowego, ma za to inną niebagatelną zaletę. Jest mały i łatwo go schować.
Jeszcze a propos guzików (przepraszam, przycisków - wciąż zapominam, że może to czytać ktoś bez znajomości poznańskiego). Podobnie jak Pan jestem piewcą wyższości stoperów nad smartfonami. Także jeśli chodzi o mierzenie ilości przebiegniętych okrążeń. Przycisk Lap jest w tym wypadku niezastąpiony!

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH.
Bartek M.

26 stycznia 2016

O biegu, na który tak czekałem, uwag kika

26 stycznia 1919 żołnierze Armii Wielkopolskiej, wraz z gen. Dowborem-Muśnickim, złożyli uroczystą przysięgę na placu Wilhelmowskim, przemianowanym wówczas na plac Wolności w Poznaniu.* Tak, to już dziewięćdziesiąt siedem lat minęło od tego wydarzenia. A nie doszło by do tego, gdyby nie wydarzenia 27 grudnia roku 1918, kiedy to wybuchło jedno z nielicznych zwycięskich powstań zbrojnych naszego narodu - Powstanie Wielkopolskie. Dziewięćdziesiąt siedem lat później na ulicach ścisłego centrum Poznania, w wielu miejscach z Powstaniem związanych, odbył się Bieg Powstania Wielkopolskiego.

Pod wieloma względami dziwny był to bieg. A może nie - może nie dziwny. Lecz na pewno nietypowy. Po pierwsze pora. Zdecydowana większość biegów odbywa się w godzinach przedpołudniowych, a nawet porannych. Najczęściej w myśl zasady, im dłuższy bieg tym wcześniej start. Ale i tzw. piątki i dychy startują z reguły (od której, pamiętajmy, wyjątki występować muszą, by w ogóle reguła regułą była) nie później niż o jedenastej, dwunastej. A tu nie dość, że start ok. 16:40, to jeszcze (a właściwie już) nie za dnia, bowiem pod koniec grudnia to już ciemno. Ale przecież godzina startu nie wzięła się znikąd. 16:40 to domniemana godzina wybuchu powstańczych walk, a co za tym idzie samego Powstania.
Źródło: Fotografia Tomasz Szwajkowski
Po drugie miejsce, a właściwie miejsca. Start i meta znajdowały się na Placu Wolności, tuż obok budynku Arkadii, czyli tam gdzie walki się rozpoczęły i gdzie poległ pierwszy powstaniec, Franciszek Ratajczak. Ale na trasie biegu znalazły się również ulica Święty Marcin, gdzie w początkowym etapie Powstania swoją siedzibę miało Dowództwo Główne. Była ulica Święty Wojciech, przy której znajduje się cmentarz zasłużonych Wielkopolan (nomen omen najstarszy istniejący cmentarz w Poznaniu), gdzie spoczywa pierwszy dowodzący Powstaniem, generał Stanisław Taczak. Była też sama ulica Powstańców Wielkopolskich.
Tu mała dygresja. Przez kilka lat mieszkałem na osiedlu Powstań Narodowych. Wielokrotnie korespondencja przychodziła zaadresowana na osiedle Powstańców Narodowych. Na szczęście dochodziła.

Po trzecie oprawa. Bieg wpisany był niejako w główne obchody rocznicy. W okolicach startu panował więc atmosfera nie do końca taka, jaka zazwyczaj biegom masowym towarzyszy. Dość, że oprócz przedstawicieli płci obojga odzianych w stroje sportowe, można było spotkać nie tylko tzw. zwykłych mieszkańców, ale i osoby w strojach historycznych. Biegowi towarzyszyły również odśpiewanie hymnu oraz minuta ciszy tuż przed startem.
Tu przemyślenie, którym przy tej okazji wręcz muszę się podzielić. Ja rozumiem (przynajmniej się staram) i szanuję (jak wyżej), że patriotyzm różnie może być rozumiany i różnie manifestowany (taka złota myśl mnie naszła, że patriotyzm nie polega na odpalaniu rac). Lecz braku szacunku dla hymnu i minuty ciszy zrozumieć i zaakceptować nie potrafię.
Źródło: Fotografia Tomasz Szwajkowski
Po czwarte uczestnicy. Nie mam być może zbyt dużego doświadczenia w tym temacie (w startach w biegach z akcentem historyczno-patriotycznym w tle), ale odniosłem silne wrażenie, że mamy zdecydowanie szerszy przekrój startujących, co zaobserwować można było między innymi za sprawą strojów, jak i zachowania przed i tuż po starcie. Zdziwiła mnie na przykład ilość osób, które mnie wyprzedzały na pierwszych metrach biegu, a które na stałych bywalców biegów ulicznych nie wyglądały. Dla jasności - nie jest moim zamiarem deprecjonowanie kogokolwiek, dzielę się jedynie własnymi obserwacjami (to co się wydarzyło na kolejnych kilkuset metrach, zdaje się owe obserwacje potwierdzać). Cieszy mnie wręcz fakt, że ludzie, którzy (być może) na co dzień nie żyją bieganiem tak mocno jak ja i mnie podobni, postanowili uczcić ten dzień akurat w taki sposób.

Po piąte (przez dziesiąte - nie mogłem się powstrzymać) pogoda. Blisko dziesięć stopni w ostatnich dniach grudnia i strój startowy lżejszy niż na październikowym maratonie nie wymagają chyba szerszego komentarza (tydzień później biegałem już w trzech warstwach i soplach na buffie).
Źródło: endomondo.com
A sam bieg (w sensie jak mi poszło)? Chciało by się rzec, rzecz drugorzędna. Trasa niełatwa (pagórkowato i sporo kostki brukowej - tej historycznej), a i formy nie było, więc i cudów się nie spodziewałem. A może trochę szkoda. Bo gdybym pobiegł w okolicach swojej życiówki, to mógłbym liczyć nawet na pierwsze w życiu pudło (ale nic, kiedyś się przecież doczekam). Tak czy owak, za rok pobiegnę znów.

PS1. Jeśli chcielibyście zrobić sobie powtórkę (no, ewentualnie lekcję) z historii, gorąco polecam Historię bez cenzury.
PS2. Teraz czekam na Bieg Poznańskiego Czerwca.

*Źródło: Wikipedia

16 stycznia 2016

Kwestionariusz Blogacza - Nie lubi, ale to robi

Znajoma Blogaczka (chociaż dziś nie o niej), Asia, opublikowała ostatnio na swoim blogu cykl wywiadów z Biegającymi Mamami. Mam było sześć. Pięć z nich znam osobiście. Cztery (Kasia, Agnieszka, Ewa i Emilia) były już bohaterkami Kwestionariusza. Sami rozumiecie do czego to zmierza, prawda?
A zatem bez zbędnych wstępów przedstawiam czytającym te słowa autorkę bloga Ala się ściga, czyli Alę, co się ściga.
Jako że Kwestionariusz również padł ofiarą mojej jesiennej niemocy blogerskiej (tzw. syndrom JNB) tym bardziej przypomnę zasady (chociaż i tak zawsze to robię):
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
A teraz oddajmy już głos kolejnej z Biegających Mam.

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Na asfalcie półmaraton, bo paradoksalnie wcale nie lubię się ścigać. W górach, jak na razie dystans około maratoński, w ciągu najbliższych miesięcy okaże się, czy lubię jeszcze dłużej.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Taki, w którym się dzieje np. bieg z narastającą prędkością, piramidki i zabawy biegowe, chyba, że biegam w górach wtedy wiadomo jak najdłużej i jak najspokojniej, żeby był czas nacieszyć się tym, co dookoła.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, który mam do osiągnięcia, a ostatnio plan, który dostaję każdej niedzieli. Czekam na każdego maila z planem jak lata temu na niedzielne bajki Disney’a.
4. Twoje pierwsze zawody?
Biegnij Warszawo 2009, udało mi się przebiec 10 km kilka sekund poniżej godziny.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Bieg Ultra Granią Tatr.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Biec albo umrzeć Kiliana Jorneta.
7. Dlaczego biegasz?
Bo mogę. Bo tylko wtedy jestem sama ze sobą i nikt nic ode mnie nie chce. Bo stale przekraczam swoje granice. Bo chcę nauczyć moich chłopaków jak to jest żyć z pasją.
8. Dlaczego blogujesz?
Bieganie to dla mnie kolekcjonowanie chwil idealnych, bardzo lubię do nich wracać. Prowadzenie bloga jest też dodatkowym motywatorem do działania.
9. Jeśli nie bieganie, to?
Góry.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Mam nadzieję, że to wciąż jeszcze przede mną.
11. Co byś zmieniła, gdybyś jeszcze raz zaczynała swoją przygodę z bieganiem?
Teraz wracam do biegania po kilkunastomiesięcznej przerwie i kilka rzeczy robię inaczej. Przede wszystkim słucham swojego organizmu i odpuszczam kiedy jestem zmęczona, nic nie robię na siłę. Nie odpuszczam za to treningu uzupełniającego, polubiłam rozciąganie, dużo czasu poświęcam stabilizacji i zaprzyjaźniłam się z pulsometrem.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej chciałabyś pobiegać?
Marzę o Himalajach i starcie Tenzing Hillary Everest Marathon, ale do tego jeszcze długa droga przede mną. Może na 40 urodziny?
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Spotkania z dzikimi zwierzętami na górskich wybieganiach, ostatnio na przykład był to dorodny jeleń, z którym moja ścieżka przecięła się kilka razy.
14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją?
Chyba tak, bo jak inaczej określić samozachwyt po upodleniu się na treningu czy szczerzenie się do obcych ludzi biegających jak ty w strugach deszczu?

No! To pora na dedykację muzyczną od Ali (domyślacie się, skąd taki wybór?):


A jeśli by były dodatkowe pytania, proszę się nie krępować...

9 stycznia 2016

O piekielnym grudniu uwag kilka

Podobno dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło (tylko kto by chciał to sprawdzić?). Zaryzykuję stwierdzenie, że sumiennymi postanowieniami poprawy również.
Grudzień zacząłem z mocnym postanowieniem poprawy. No, bo teraz (to znaczy wtedy) to już nie ma lipy, jest nowy miesiąc, a ja się biorę do roboty, wióry będą lecieć i w ogóle.
Źródło: endomondo.com
Tydzień pierwszy.
Nowy miesiąc w pracy zaczynamy spotkaniem podsumowująco-wigilijnym. Grafik napięty, ale wszystko wskazywało na to, że bieganie się zmieści. A tu klops. Dyskusja się przeciągła (sic!), jak mawiał klasyk i pierwszy trening przepadł. Kolejnego dnia nie było lepiej. Niby syndromu dnia następnego (w jego klasycznym wydaniu) po firmowej wigilii (no bo co się robi na firmowych wigiliach?) nie było, ale był syndrom niewyspania (rozrywkowy współlokator mi się trafił). Generalnie czułem się fatalnie. Co się stało w czwartek, już nawet nie pamiętam. Skończyło się na tym, że biegałem jedynie w weekend - na pocieszenie, w oba weekendowe dni.

Tydzień drugi.
Tydzień bardzo podobny do pierwszego, choć zupełnie inny. We wtorek miały być podbiegi. Były w środę. Tak więc pierwotnie planowane na środę bieganie, samoistnie (nie dosłownie oczywiście), przesunęło się na czwartek. A czwartkowe miało być w piątek. Sęk w tym, że nastąpił chyba jeden z najgorszych weekendów jaki pamiętam. Znacie określenie-klucz ciąg niefortunnych zdarzeń? W tamten weekend mógłbym z takich ciągów spory bukiet upleć. Skutek: dwa dni w tygodniu na biegowo. Żaden weekendowy.

Tydzień trzeci.
No ten w końcu jakoś się w historii zapisał. Stu procent realizacji planu jeszcze nie było, ale było już więcej treningów z bieganiem niż bez (kto zgadnie ile, przy uwzględnieniu faktu, że planowo mam pięć treningów biegowych w tygodniu?). A propos planu, to tydzień de facto od zmian planu zacząłem. Wyjeżdżałem za granicę i nie wiedziałem, czy będzie gdzie zrealizować podbiegi. A, jak się okazało, Fulda to całkiem mocno pofałdowane miasto (warto zapamiętać).

Tydzień czwarty - świąteczny
Tragedia. Chyba właśnie dlatego nie lubię wszelkiego rodzaju świąt. Tak zwana atmosfera (przed)świąteczna udzieliła mi się tak bardzo, że pierwszy raz buty do biegania odziałem wieczorem pierwszego dnia świąt. Za to zakończyłem tydzień miłym akcentem - Biegiem Powstania Wielkopolskiego (kilka słów więcej o nim samym za kilka dni).

Tydzień piąty.
Niepełny. Ostanie trzy dni tygodnia to już nie tylko nowy miesiąc, ale i całkiem nowy rok. Ale całkiem owocne te cztery dni. Środowy trening niby przepadł. Ale przepadł za sprawą szesnastu godzin ciężkiej fizycznej pracy (takie hobby - doktorat), których efekty osłodziły brak odpowiedniego zapisu w biegowych annałach Bartka.
Źródło: endomondo.com
Reasumując, z zaplanowanych na ostatni miesiąc roku dwustu siedemdziesięciu kilometrów pokonałem o sto dziesięć mniej. Gaci niby nie urywa, jak mawia pewien mój biegający kolega, ale Trenejro stwierdził, że nie jest tak źle, więc i ja szat nie rozdzieram. A z drugiej strony to niemal tyle, co w październiku i listopadzie razem wzięte. A nawet więcej niż w grudniu roku ubiegłego. Także, jak widać, zawsze człowiek jakoś tam sobie humor poprawi. O!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...