28 czerwca 2013

Lato to czy jesień?

Negocjowałem ostatnio z Lepszą Połową swój kalendarz startów na sezon jesienny. Zanim jednak przejdę do tego, co wynegocjowałem, dwie kwestie domagają się wyjaśnienia.

Po pierwsze, co może niektórych zdziwić a może nawet zmartwić (ale prawda jest brutalna), faktem jest, że na pewnych etapach życia kalendarz startów (ba, nawet grafik treningów) trzeba negocjować. Z drugiej strony łapię się czasem na tym, że chciałbym mieć nieskrępowaną możliwość trenowania i wyjazdów na zawody. Jednak szybko przypominam sam sobie, że bieganie (i sport w ogóle, bo ten triathlon jednak kusi) nie jest najważniejszą rzeczą w moim życiu. Nie jest też nieważną. Jest bardzo ważną. Właściwie, że tak sparafrazuję pewną rodzimą produkcję filmową sprzed kilku lat, jest najważniejszą z rzeczy nieważnych. Pointa tego krótkiego wywodu będzie taka, że bieganie uczy pokory – na wiele sposobów.

Po drugie, gdy zacząłem rozmawiać z Małżonką na temat startów na jesień, ta wyraziła zdziwienie, że przecież właściwie to jeszcze się lato nie zaczęło. Zaczęło się zatem tłumaczenie, że w sumie to chodzi o sezon letnio-jesienny, ale że to taki skrót myślowy, bo przecież sezon to właściwie dzieli się na dwie połowy – ziomowo-wiosenną i letnio-jesienną – ale tak w skrócie mówi się wiosna i jesień (no przynajmniej o startowych, bo bazę to wiadomo, że zima się buduje). I aż się w pewnym momencie złapałem na tym, ze może to tylko ja stosuję takie skróty myślowe. Więc jakby co, wyprowadźcie mnie z błędu względnie utwierdźcie w przekonaniu.
Źródło: www.bogna.art.pl
No dobrze, zatem przejdźmy do wyników negocjacji.

Główny start jesieni jest już znany od jakiegoś czasu i jest nim oczywiście 14 Maraton Poznański im. Macieja Frankiewicza zaplanowany na 13 dzień października (a propos, Trenejro przesłał wczoraj rozpiskę na lipiec – nogi mnie bolą od samego czytania).

Przed maratonem będzie jeszcze kilka startów kontrolnych. Jeden na dystansie 10 km – XXII Bieg Opalińskich (4 sierpnia) na trasie z Opalenicy do Grodziska Wielkopolskiego. A drugi to, jak się łatwo domyślić, półmaraton wokół Jeziora Błędno koło Zbąszynia, czyli XXVI Bieg Zbąskich (22 września). Będzie jeszcze trzeci bieg, ale ten daje do wyboru start na dwóch dystansach (5 lub 10 km), a ja jeszcze się waham, na który się szarpnąć. A bieg to nietypowy, bo pierwszy w Polsce bieg po płycie lotniska, czyli Biegnij aktywnie dokoła Poznania (1 września). Dodatkową atrakcję tej imprezy stanowić będą biegi dzieci (podejście nr 2 Córki Starszej do debiutu biegowego).

A już na zupełne zakończenie sezonu wymyśliłem sobie wycieczkę do stolicy naszego pięknego kraju na XXV Bieg Niepodległości. Zastanawiam się tylko, czy spinać się jeszcze przed nim treningowo, czy pobiec na tzw. luzie. Ale na te przemyślenia mam jeszcze kilka miesięcy.

To jak – z kim się spotkam na starcie (na mecie względnie)?

25 czerwca 2013

Wyzwanie 2013 - Tydzień 3

Pęcherz (łac. bulla) – w dermatologii – wykwit wyniosły ponad powierzchnię skóry, o średnicy powyżej 0,5 cm. Pęcherze to oddzielenie naskórka od skóry właściwej, wypełnione płynem limfatycznym. Powstają na skórze stóp lub dłoni w wyniku otarć, np. butów lub narzędzi, ustępują bez pozostawienia blizny. Pęcherze mogą również występować na błonach śluzowych. W piśmiennictwie angielskim na określenie pęcherzyków i pęcherzy istnieje określenie blister, nie mające odpowiednika w nazewnictwie polskim.
Źródło: Wikipedia.org
Powyższa definicja pochodzi rzecz jasna z Cioci Wikipedii. Ale czemu (czemuż to a czemuż) rozpoczynam pisanie tak drastycznie? Z dwóch powodów. Po pierwsze tak właśnie zaczął się mój dopiero co miniony tydzień treningowy (czy też, jak napisał mi ostatnio w mailu mój Trenejro (sic!), mikrocykl treningowy) - pęcherzem, który był skutkiem treningu z niedzielnego wieczora. Ale jak do tego doszło pisałem już w poście poprzednim. Po drugie, chciałbym, żeby było u mnie ja u Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie (marzyciel ze mnie).

Pęcherzem zająłem się jeszcze w niedzielę - przekłułem i zdezynfekowałem. W poniedziałek chodząc odczuwałem dyskomfort, jednak wydawało mi się, że do dnia następnego podgoi się na tyle, że przy dobrym oplastrowaniu da się pobiegać. Niestety, z poniedziałku na wtorek płyn limfatyczny zgromadził się na nowo, więc zaplanowane na wtorek podbiegi i cała ich otoczka poszły w niepamięć. Trudno pęcherz nazwać kontuzją, a jednak zatrzymał mnie w domu. Za radą Krasusa jeszcze tego samego dnia nabyłem specjalne plastry (specjalne, znaczy się 4 zł sztuka), by móc z nadzieją patrzeć w przyszłość.

Do czwartku na szczęście stopa zagoiła się na tyle, że dalszą część planu mogłem już realizować bez zakłóceń. No prawie bez zakłóceń - w czwartkowy poranek biegałem jeszcze z plastrem-za-cztery-złote-polskie na pięcie. W planie stało 14 km OWB1 plus 5 przebieżek (łącznie 15 km), wybrałem się więc do Lubonia, a dokładnie dobiegłem do Muzeum Martyrologicznego, po którego obiegnięciu zawróciłem w kierunku domu (tu mała dygresja - Skarzyńskie nie zaleca biegania OWB1 metodą Hobbita czyli tam i z powrotem). Przebieżki zrobiłem już w swoim ulubionym parku.

W piątek przyszło mi biegać wieczorem. Dzieci i Lepsza Połowa były na tyle wyrozumiałe, że wyszedłem jeszcze przed dwudziestą drugą. Wyszedłem świętować najkrótszą noc w roku. Niestety niebo było bezchmurne. Niestety, bo podobno w tak krótkie noce można obserwować ciekawe zjawisko odbijania przez chmury światła słonecznego docierającego z drugiej (tej oświetlonej) półkuli. Zatem przy bezchmurnym niebie przebiegłem zaplanowane 12 km w OWB1. Na zakończenie, już w domu, wykonałem jeszcze zestaw dla początkujących Spartan (w 6 minut 17 sekund).

Na bezchmurne niebo nie mogłem liczyć w niedzielę. Mało tego, właśnie gdy skończyłem rozgrzewkę zaczęło padać. Po chwili deszcz zamienił się w oberwanie chmury. Zanim dobiegłem do Lasu Marcelińskiego byłem już dokładnie cały mokry. No może oprócz skarpet. Ale i to wkrótce uległo zmianie. Padało tak mocno, że ścieżki zamieniły się w szlaki wodne - jedna wielka kałuża, czyli (z punktu widzenia wojskowego) akwen wodny nieregularny bez znaczenia strategicznego. Dla mnie strategiczne znaczenie pojawiło się o tyle, że nie przepadam za chlupotaniem wody w butach, którego tym razem uniknąć się nie udało. Wytrwałem jednak do końca (bo i cóż ja miałem do stracenia - i tak już byłem przemoczony do tzw. suchej nitki) i nabiegałem swoje 16 km w OWB1 (tym razem po pętli). Nie wiem tylko czy to kwestia chłodzenia, ale tempo wyszło mi całkiem żwawe (przy tym tętnie), bo 5:47/km.

Reasumując - plan na mikrocykl zrealizowany w 3/4 (licząc w tzw. wyjściach). Cztery godziny dwadzieścia minut w ruchu (nie licząc truchtów i rozciągań) i czterdzieści trzy kilometry (taki maraton z haczykiem) w nogach. Ciekawe czy w przyszłym (znaczy się w bieżącym) uda mi się wreszcie wyjść cztery razy?

21 czerwca 2013

Wyzwanie 2013 - Tydzień 2

- Wiesz jak daleko jest od nas z domu do kościoła w Skórzewie?
- Ile?
- Siedem kilometrów
- A po co Ci ta wiedza?
- Po nic. Po prostu wiem.
- Skąd?
- Z przebiegu mi wyszło.
- Z czego?
- Z przebiegu.
- Pobiegłeś do Skórzewa?
- Aha. Pobiegłem, obiegłem kościół cztery razy i wróciłem.
- W niedzielę w nocy?
- Noooo... Wieczorem
- To ty niezły jesteś. Po nocach do kościoła biegasz...
Kościół pw. św. Marcina i św. Wincentego M. w Skórzewie (źródło: polskaniezwykla.pl)
Niechże ten, jakże dynamiczny dialog małżeński będzie podsumowaniem kolejnego tygodnia przygotowań do maratonu w moim mieście, który to tydzień starą świecka tradycją opisuję pod koniec kolejnego. Ale przecież musiałem najpierw zrelacjonować debiut w triathlonie, czyż nie?

Tydzień zaczął się zasadniczo we wtorek, bo ostatni tydzień zakończył się w poniedziałkowy wieczór. W związku z powyższym trener zalecił, aby zaplanowane na czwartek 12 km w pierwszym zakresie plus przebieżki skrócić do 10 km plus przebieżki. Ale wcześniej w planie widniało 12 km w pierwszym zakresie. Widniało wpisane we wtorek, ale we wtorek wybrałem się na basen na ostatnie pływanie przed Lusowem, także trening miał miejsce w środowy poranek. W czwartek niestety dzieciarnia postanowiła mieć inne plany na czas, gdy tata zaplanował trening i musiałem odpuścić. Zastanawiałem się czy nie nadrobić tego w piątek rano, ale stwierdziłem, że dzień przed startem w nowej dyscyplinie i (siłą rzeczy) na nowym dystansie lepiej dać organizmowi wolne.
W sobotę był triatlon w Lusowie, ale nad tym już się rozwodziłem. Zdeterminowany, by tym razem tydzień treningowy zakończyć w niedzielę, na zaplanowane 15 km w pierwszym zakresie (a jakże) wyszedłem w niedzielę, ale po dwudziestej drugiej. Jak już się wspomniało powyżej, dobiegłem do kościoła w Skórzewie (mijając po drodze sklep dla triathlonistów). Ponieważ Gremlin wskazywał dopiero (również wspomniane) siedem kilometrów, obiegłem kościół cztery razy i wróciłem do domu. Wróciłem już w poniedziałek – dawno (o ile nie nigdy) nie kończyłem treningu tak późno. Innym aspektem, który wyróżniał ten trening było to, że (o ja głupi durnowaty) postanowiłem założyć buty, których nie miałem na nogach już bardzo dawno. Niestety skończyło się to paskudnym pęcherzem na lewej pięcie, który odbił mi się czkawką (w przenośni oczywiście) w realizacji założeń na tydzień bieżący.

Reasumując krótko, w minionym tygodniu byłem w ruchu niemal cztery godziny i dwadzieścia pięć minut, a nie licząc roweru i pływania (czyli licząc tylko bieg) pokonałem trzydzieści kilometrów. Lekki regres w stosunku do tygodnia minionego, ale w końcu miałem po drodze zawody, w których bieganie stanowiło niewielki wycinek. Od kolejnego tygodnia pracujemy (tzn. ja pracuję) nad stopniowym acz konsekwentnym zwiększaniem kilometrażu. Rzekłem.

17 czerwca 2013

IM TRI czyli jak zostałem w 8,23% Ironmanem

IM TRI – taki napis widnieje na koszulce, która znalazłem w pakiecie startowym, gdy zameldowałem się w biurze zawodów X ogólnopolskich zawodów w Triathlonie Poziom Wyżej w podpoznańskim Lusowie. Koszulce, którą Lepsza Połowa określiła jako (bodajże) paskudną (użyła tez opisowego epitetu, którego nie przytocz, by przypadkiem nie obrazić uczuć pewnej osoby i bynajmniej nie chodzi tu o kogokolwiek z triathlonem w Lusowie związanego). Mniejsza jednak o koszulkę. Zmierzam do tego, że od dwóch dni mogę powiedzieć o sobie Jestem Tri. Oto jak do tego doszło.

Przygotowania

Jak już kiedyś wspomniałem, w Lusowie postanowiłem wystartować z biegu (niemal dosłownie). Choć nie do końca. Doszedłem do wniosku, że do biegu na dystansie trzech kilometrów nie muszę się jakoś specjalnie przygotowywać , szczególnie, że nie nastawiałem się na jakikolwiek wynik – ot chodziło tylko o to by dotrzeć do mety. Doszedłem do wniosku, że na rowerze te 15 km również mnie nie zabije. Za to pływanie. Niby sześćset metrów mnie nie przerażało, pod warunkiem że żabką. Ale tak w triathlonie żabą? I czy w ogóle zmieściłbym się płynąc tym stylem w limicie czasu? Trzeba się zatem było spiąć i podciągnąć kraula. Wykorzystałem w tym celu plan, a właściwie jego wycinek (całość obejmowała wszystkie trzy dyscypliny, ja wykorzystałem jedynie wskazówki dotyczące pływania), zamieszczony w majowym (z tym że sprzed dwóch lat) wydaniu Runner’s World. Realizowałem go sumienne i przez sześć tygodni – opuściłem jedynie ostatni (de facto luzujący) trening. Przepłynąłem w tym czasie łącznie 11 950 m i czułem się przygotowany. Biegać, biegałem tzw. Swoje. Natomiast rower odpuściłem w ogóle (o skutkach za chwilę).

Przed startem

Do ostatnich niema dni wahałem się czy wypożyczać piankę do pływania. Ze względów oczywistych swojej nie posiadam, a – przyznaję się szczerze – szkoda mi było tych stu złotych na wypożyczenie. I może dobrze, że pożałowałem (a może wszechświat zemścił się za moją, nazwijmy to delikatnie, oszczędność), bo musiałem zainwestować te pieniądze w rower. Kila tygodni temu pożyczyłem swój rower znajomemu Holendrowi – jak wiadomo Holendrzy rodzą się na rowerach i jeżdżą świetnie. Ale nie po polskich ulicach. Wywrotka skończyła się jedynie porysowaniem roweru, a przynajmniej tak mi się wydawało. W zeszły poniedziałek okazało się jednak, że przerzutki nie działają tak jak trzeba – trzeba było zatem wymienić.
Szczęśliwie w dzień startu okazało się, że woda w Jeziorze Lusowskim ma 22 stopnie Celsjusza i wręcz zakazano używania pianek (co wprowadziło niemałe zamieszanie, bowiem w regulaminie nie było mowy o tym w jakim zakresie temperatury wody dozwolone czy wręcz obowiązkowe będzie używanie pianki).
Odebrałem zatem pakiet startowy, pozwoliłem wymalować sobie markerem numer startowy na ramieniu i na łydce (zapomniałem, że wystartuję w opaskach kompresyjnych) i wróciłem do samochodu by przygotować rower. Najpierw musiałem jednak zasięgnąć języka, nie byłem bowiem pewien (wiadomo, debiutant – i tak dobrze, że nie założyłem nic tyłem naprzód), gdzie dokładnie ponaklejać numery. Opóźnienie i związane z nim oczekiwanie na wprowadzenie roweru do boksu postanowiłem wykorzystać na obejrzenie okolicy strefy zmian. Ku mojemu zdziwieniu nikt z obsługi nie potrafił odpowiedzieć mi, od którego konkretnie miejsca liczone są trzy kilometry biegu. Z pływaniem sprawa jasna. Na rower wsiada się i zsiada z niego w ściśle określonym miejscu, którego sędziowie niezwykle skrupulatnie pilnowali. Ale bieg? Ja się domyśliłem, że zawodnicy biegną od momentu zejścia z roweru, ale przecież strefa zmian do dystansu biegu się nie zalicza. Cóż, pozostało mi pozostać w niewiedzy.
Wprowadziliśmy wreszcie rowery do boksów wbiliśmy się w pomarańczowe czepki i ruszyliśmy na brzeg. Ruszyliśmy ale bez chipów startowych. Maty pomiarowe wprawdzie na trasie rozłożono, chipy jednak (podobno) nie dojechały. Dwaj sędziowie z brzuszkiem, którzy prowadzili odprawę przedstartową powiadomili nas, iż pomiar czasu odbywać się będzie przy pomocy stopera zawieszonego na szyi jednego z nich (poczułem się jakbym znowu był w liceum).

Pływanie

Start był z wody, właściwie z brzegu, w sumie to z pomostu – sędziowie mieszali się w zeznaniach. W rzeczywistości chodziło o to, ze byliśmy w wodzie ale trzeba było trzymać się pomostu – sędziujący nie mogli jednak zdecydować się jak to właściwie wyartykułować. Niemniej gwizdek w końcu zabrzmiał i ruszyliśmy w stronę środkowej boi słusznych gabarytów i w kolorze białym. Tłoku na szczęście większego nie było i udało mi się ustrzec kopniaków czy kuksańców. Problem był jedynie przy mijaniu boi – tam wszyscy przechodzili do żabki (i tak przy każdej następnej). Woda w jeziorze była przejrzysta na tyle, że widziałem koniec własnej ręki. Musiałem zatem co jakiś czas podnieść głowę, by się rozejrzeć. Poza tym starałem się trzymać równolegle do płynących obok. Zacząłem wypatrywać kolejnej boi i… Matko! Kto wymyślił czepki w tym samym kolorze co boje!? Tak poza tym płynęło mi się całkiem dobrze. Wprawdzie musiałem przejść do brania oddechu na dwa (zwykle robię to na trzy), gdyż brakowało mi tlenu, ale poza tym sensacji brak. Wychodząc z wody spojrzałem na zegarek – dwanaście minut. Nieźle – właśnie takiego czasu się spodziewałem.
Źródło: www.facebook.com/xTRIpl
T1

Dobiegłem do roweru. Wytarłem nogi, założyłem skarpetki i buty (na pedałach roweru miałem tzw. noski), koszulkę, kask i numer startowy. Miałem jednak wrażenie, że trwa to całą wieczność. Że wszyscy, którzy dotarli do boksu razem ze mną już dawno są na trasie. W rzeczywistości od momentu wyjścia z wody do momentu gdy wsiadłem na rower minęły cztery i pół minuty. W rzeczywistości niecałe, bo zgapiłem się i za późno wcisnąłem przycisk lap.

Rower

Tu zaczęły się moje kłopoty. Odpuszczenie trenowania roweru poskutkowało bólem. Nie, żeby jakimś wielkim, ale przyjemne to to nie było. Może za bardzo się spinałem, ale co miałem robić jak wszyscy brali mnie jak przysłowiową furmankę. Fakt, że też sprzęt mieli o wiele lepszy niż mój rower o konfiguracji krossowej, ale jakoś do końca samopoczucia mi to nie poprawiało. Pod koniec drugiego okrążenia zacząłem zbliżać się jednak do jadącej przede mną dziewczyny i zacząłem wierzyć, ze chociaż jedną osobę uda mi się wyprzedzić (tak dla odmiany). Udało się. I chwilę potem złapałem kołem pobocze i poleciałem lotem koszącym. Miałem jednak niesamowitą ilość szczęścia w nieszczęściu. Wyładowałem bowiem na trawie i na snopku siana, którzy przezorni organizatorzy ustawili przy znaku drogowym. Skończyło się zatem na niewielkim siniaku i kilku źdźbłach słomy na kierownicy. Uszkodzenia jednośladu również nie stwierdziłem. Ruszyłem zatem dalej. Zaraz na początku drugiej pętli wyprzedził mnie inny uczestnik i zaproponował bym ustawił się za nim. Skorzystałem – tak dotarliśmy do kolejnej nawrotki i był to (przyznaję) najprzyjemniejszy odcinek trasy rowerowej. Niestety, na owej nawrotce kolega mi odskoczył i już do końca przyszło mi raz wyprzedzać raz być wyprzedzanym przez sympatyczna triathlonistę z numerem 249, właśnie tą, którą wyprzedzałem tuż przed niefortunnym upadkiem (pozdrawiam oczywiście).

T2

Ile czasu spędziłem w T2 nie wiem niestety, bowiem przez przypadek nacisnąłem przycisk lap dwukrotnie. Nie było to chyba jedna zbyt długo, bowiem musiałem jedynie zsiąść z roweru i zdjąć kask. Jeszcze przekręcić numer startowy na brzuch, ale o tym przypomnieli mi dwaj kibicujący chłopcy (tak po 10-12 lat na oko). Ruszyłem na trasę biegową.

Bieganie

Dziwnie się biega mając w nogach i w rekach pływanie i rower. Takie trochę Ministerstwo Głupich Kroków. Tak naprawdę biegło się jednak całkiem przyjemnie. Trzy pętle z jednym stromym podbiegiem, który za chwilę zmieniał się w zbieg. W połowie każdej pętli otrzymywaliśmy od wolontariuszek szarfę, która (a właściwie które, bo w sumie były przecież trzy) miała zapewnić, ze nikt nie skończy po dwóch pętlach (przypominam, że chipy nie dojechały). Te szarfy nieco mnie stresowały bo chyba wszyscy mieli ich więcej niż ja. Mimo stresu dotarłem do końca pętli numer trzy i finiszując po piasku, przybierając tradycyjna minę cierpiętnika (muszę zdecydowanie nad tym popracować) minąłem linie mety. Rzut oka na Gremlina: 1:10:38. Udało się – ukończyłem.Wolontariuszka ucięła mi kawałek numeru startowego, druga wręczyła torbę z suchym prowiantem i mokrym piciem. Medalu nie było (choć uświadomiłem sobie to dopiero w domu).

Podsumowanie

Wnioski? Nawet fajnie było. Czy w triathlonie coś jest? Myślę, że nawet więcej niż bieganie. Czy się zakochałem? Może niekoniecznie - miłości nie będzie, ale... zostańmy przyjaciółmi. Kiedy kolejny raz? Myślę, że za rok. Ale raczej tylko wówczas, gdy dorobię się odpowiedniego jednośladu. Ot myślę sobie, że miesiące letnie mógłbym w przyszłości traktować jako epizod tri w długim sezonie biegowym. Czy tak będzie? Przekonamy się jeszcze. Czyż nie?

PS. Wpis ten dedykuję pamięci Adama "Smutnego" Pernala, pianisty Kabaretu Potem. W dniu mojego tri-debiutu Smutny przegrał swoją walkę z chorobą...

15 czerwca 2013

Bo ja lubię wyzwania

Dzisiaj (choć równie dobrze mogło to być wczoraj, jutro, albo dajmy na to w przyszłą środę) blog ten obchodzi mały jubileusz. Wynika on z faktu, iż jak do tej pory udało mi się tu opublikować dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć postów. Łatwo więc zauważyć, że niniejszy post jest numerem 300. Jak znamienna jest to dla mnie liczba niech zaświadczy (ku przypomnieniu) grafikę jaką umieściłem na fanpage'u bloga z okazji trzysetnego właśnie polubienia (a propos, nie podoba mi się użycie tu słowa fan czy tegoż angielskiego fanpage - przecież tu chodzi o osoby którym blog, czy też strona bloga na tzw. fejsie się podoba - nie muszą oni od razu być osobami mnie czy bloga podziwiającymi, bo tak chyba należy rozumieć fana).
A zatem, aby uczcić ten jakże doniosły jubileusz postanowiłem rzucić sobie samemu wyzwanie (choć jeśli ktoś zechce się przyłączyć, przyjmę kompanię z wielką radością). Wyzwanie to dotyczyć ma nie tyle biegania, co szeroko rozumianej sprawności ogólnej, a właściwie to siły. Otóż postawiłem sobie za cel tak pokierować swój (uzupełniający bieganie) trening siłowy, aby być w stanie wykonać tzw. 300 Workout.

Cóż to takiego? Otóż jest to zestaw ćwiczeń siłowych na który składa się łącznie (i tu niespodzianka) 300 powtórzeń. A wygląda (ów zestaw) tak:
  • Podciąganie x 25
  • Martwy ciąg (60 kg) x 50
  • Pompki x 50
  • Skoki na podest (50 cm) x 50
  • Podrzut Kettlebell’a (16 kg) x 50
  • Scyzoryki do sztangi x 50
  • Podciąganie x 25 
Oczywiście na czas, czyli najlepiej bez przerw między poszczególnymi ćwiczeniami. Wygląda ostro (żeby nie powiedzieć hardkorowo)? Też tak uważam. Ale cóż, jak spadać to z wysokiego konia...
Uspokajam jedynie, że nie zamierzam rzucać się na ten zestaw od razu (nie od razu Spartę zbudowano). Dlatego na dobry początek zabieram się za zestaw dla początkujących, który zawiera zaledwie 150 powtórzeń i żadnych ciężarów (poza własnym ciężarem ciała):
  • Odwrócone wiosłowanie x 15
  • Przysiady x 25
  • Pompki x 15
  • Pajacyki x 50
  • Mountain Climbers x 15
  • Pompki na wąskim podparciu x 10
  • Odwrócone wiosłowanie x 15 
Wydaję mi się (i mam nadzieję, że się nie mylę), że taki układ nie będzie dla mnie zbyt obciążający na obecnym etapie przygotowań do maratonu, a wręcz okaże się bardzo pomocny (i rozwijający).

Byłbym zapomniał - cel, czy wyzwanie musi mieć termin realizacji. A zatem postanawiam sumiennie (i jak mi się nie uda, będę pod stołem odszczekiwał), że jeśli mi się uda w nagrodę wybiorę się do kina (najlepiej na wersję 3D, full wypas i inne takie) na sequel 300. Mam zatem czas do marca 2014.
Życzcie mi powodzenia!

12 czerwca 2013

Wyzwanie 2013 - Tydzień 1 Plus

Przygotowania do czternastego (a propos, zastanawiałem się ostatnio, czy przyjdzie mi biegać parzyste edycje maratonu w moim mieście) Maratonu Poznańskiego zaczynają nabierać rumieńców. Aczkolwiek powoli, bo na razie biegam (relatywnie) mało i wolno. Ale jak twierdzi Skarżyński, w bieganiu również obowiązuje Zasada Pareto, przy czym w tym wypadku przyjmuje ona tę formę, że praca na wynik w maratonie, to w osiemdziesięciu procentach powolne tłuczenie kilometrów. Nie jest to może to, co tygryski lubią najbardziej, ale skoro trener zaleca...
Foto: Jennoit
Za mną zatem pierwszy tydzień przygotowań, a właściwie tydzień pierwszy plus.A ten plus to dlatego, że (po pierwsze) zaczęliśmy (pisząc my, mam na myśli siebie i trenera) realizację planu od niedzieli (nie zdecydowałem się zatem zaklasyfikować tego jednego wyjścia jako tydzień treningowy, tym bardziej, że w tym konkretnym tygodniu faktycznie biegałem tylko raz), a także (po drugie) trening z kolejnej niedzieli, z uwagi na rozbudowaną agendę (takie modne słowo ostatnimi czasy) niedzielnego życia rodzinnego, na którą złożyły się warsztaty wiązania dzieci w chuście (Hanka po raz pierwszy wylądowała na plecach) oraz urodziny pewnego Franka (pierwsze urodziny dodajmy), musiałem przesunąć na następujący po niej poniedziałek. W największym skrócie realizacja planu przedstawiała się następująco.

W niedzielę (2 czerwca) wylegiwałem się w wyrze do piątej. Mało tego w domu byłem już o siódmej. Dawno nie biegałem w niedzielę tak krótko. Jedynie dziesięć kilometrów spokojnego biegu, które wykorzystałem na pierwsze rozeznanie terenu w temacie poszukiwania optymalnego podbiegu. We wtorek (4 czerwca) sytuacja podobna - spokojne dziesięć kilometrów i dalsze poszukiwania wzniesienia w terenie nizinnym. Jedna zasadnicza różnica była taka, że tym razem na koniec treningu czekało mnie dziesięć stumetrowych przebieżek z przerwami w truchcie na odcinku tej samej długości. W czwartek kolejna dycha - tym razem bez przebieżek, ale wciąż kluczyłem po okolicy rozglądając się sumiennie dookoła. Na tyle sumiennie, że w pewnym momencie wylądowałem na terenie ogródków działkowych i dobrą chwilę zajęło mi znalezienie nie zamkniętej (poznaniacy mawiają czasem nie zakluczonej) furtki, przez którą mogłem się z tychże ogródków wydostać (pocieszające jest to, że gdybym się nie wydostał, raczej nie umarłbym z głodu, chyba...). I dopiero w poniedziałek (10 czerwca) - który miał być niedzielą - kilometraż wzrósł do dwunastu kilometrów zakończonych pięcioma przebieżkami 100/100 m. Te dwanaście kilometrów sprawiło mi największą trudność w porównaniu z poprzednimi treningami - biegło mi się jakoś tak niekomfortowo. Ale tłumaczyłem sobie to tym, że ten jedyny raz w tym tygodniu wylądowałem na pętli zamiast biec gdzie nogi i oczy poniosą i z powrotem, żeby skończyć gdzieś blisko domu.
Reasumując tydzień zamknąłem z wynikiem czterdzieści pięć kilometrów na koncie (lub - jeśli ktoś się by te osiem dni rozbić jednak na dwa tygodnie - dziesięć i trzydzieści pięć), a zajęło mi to łącznie cztery godziny i trzydzieści siedem minut.

W przyszłym tygodniu czeka mnie dalsza rozbudowa kilometrażu i jedno istotne urozmaicenie w postaci debiutu w dyscyplinie znanej szerzej jako triatlon (względnie triathlon, jeśli kto woli). Ale o tym przy innej okazji.

7 czerwca 2013

Podbiegi Głupcze

Muszę się do czegoś przyznać. Do czegoś, co (o dziwo) sam sobie dopiero niedawno uświadomiłem. Otóż nigdy na treningu nie robiłem podbiegów. Zaskakujące? Nie to, że bym w ogóle nigdy ich nie biegał - moja standardowa trasa opodal domu posiada jeden nawet całkiem spory, a biegając w różnych miejscach w kraju i za granicą (będę się lansował na światowca, a co?) nie raz przyszło mi się wspinać po podbiegu. Ale w moim planie treningowym pozycja podbiegi nie znalazła się jak dotychczas nigdy. Szczerze mówiąc nie mam tzw. bladego pojęcia jak to się stało. Niemniej stało się. Na szczęście wkrótce się zmieni, bo w moim planie na następne tygodnie talka pozycja pojawia się (wreszcie).

A przecież od lat wiadomo, że podbiegi mają bardzo pozytywny wpływ na poprawę siły wytrzymałości i szybkości u biegaczy, jak czytam w portalu bieganie.pl. Dzięki bieganiu pod górę aktywowanych jest - jak czytam dalej - od dwóch do trzech razy więcej włókien mięśniowych, niż w biegu po płaskim terenie. Podbiegi wpływają również na stabilizację stopy, a także siłę odbicia od podłoża. Bieg pod górę zwiększa też tolerancję twojego organizmu na poziom kwasu mlekowego we krwi.
Jeden z kandydatów na realizację treningów - góra saneczkowa w Lesie Marcelińskim (Źródło: Wikipedia)
Pytanie tylko jak te podbiegi i gdzie? Zacznę od łatwiejszego (łatwiejszego oczywiście do momentu, kiedy przyjdzie mi to wykonać w praktyce), czyli od jak. Nad szybkością i długością rozwodził się nie będzie, bo tu akurat szczególnie dobrze pasuje uniwersalna odpowiedź na dowolne zadane pytanie - to zależy. Natomiast jeśli chodzi o gdzie, to trzeba pogłębić pytanie i ustalić jaki ów podbieg być powinien. Guru polskiej szkoły treningowej, czyli Jerzy Skarżyński radzi, aby podbieg znajdował się nie dalej niż 2-3 kilometry od odmu, najlepiej w lesie (a przynajmniej by nawierzchnia była nieutwardzona) i miał 150 do 200 m długości. I jeszcze kwestia nachylenia. Pan Jerzy zaleca nachylenie (niewielkie, wydawałoby się) rzędu 2-3% (czyli niewiele większe - przepraszam, zboczenie zawodowe - niż na dobrze wykonanym tarasie), co oznacza mniej więcej tyle, że na odcinku stu metrów (z tym, że mierzonym "po płaskim" powinniśmy mieć przewyższenie 2-3 metrów.
Z drugiej strony w internetach częstokroć wyczytać można, że podbieg powinien mieć nachylenie 5 do 15 stopni. A to już zdecydowanie więcej niż razi pan Jurek, bo odpowiada 9 do 27%! I bądź tu mądry i pisz wiersze...

Niemniej abstrahując już od nachylenia - blisko, długi i po miękkim. Wiśta wio, łatwo powiedzieć! Przypomina mi się od razu Trójkąt Studenta: wysypianie się, dobre stopnie, bogate życie towarzyskie - możesz wybrać dwa z trzech. Jak znajdę dobry podbieg po miękkim, to jest za krótki. Jak jest odpowiednio długi, to po asfalcie (względnie po kostce). A te i długie i miękkie za daleko.
Ale nic to. Jak nie znajdę nic nowego, wybiorę z tego co jest - w myśl zasady, jak się nie ma co się lubi. Ale póki co, czeka mnie jeszcze tydzień spokojnego biegania.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...