29 września 2011

BBiCz czyli Biblioteka Biegnącego Człowieka

Oprócz biegania określa mnie jeszcze jedno słowo (niekoniecznie brzydkie) na "be". Bez kozery (sic!) mozna o mnie powiedzieć, że jestem bibliofilem. Nietrudno się zatem domyślić, że w mojej biblioteczce znajdują się pozycje traktujące o bieganiu. Chociaż kolekcja owa wcale nie zaskakuje liczebnością - zawiera bowiem "aż" pięć pozycji...

Biegiem przez życie Jerzego Skarzyńskiego weszła w moje posiadanie w przeddzień zeszłorocznej Maniackiej Dziesiątki, czyli w czasach gdy przygotowywałem się do swojego pierwszego maratonu. Pan Skarżyński dołączył osobistą dedykację dal mnie.
Przeczytałem praktycznie od deski do deski i czasem wracam do wybranych fragmentów, ale jeśli mam być szczery, dla mnie ta książka napisana jest nieco zbyt chaotycznie (wiadomo - jam umysł ścisły...)
Biegaj z nami tria Staszak - Staszewski - Żakowska, czyli bardziej poradnik niż książka opublikowany w zeszłym roku przez wydawnictwo Agora. Kupiłem i przeczytałem głównie z ciekawości. Ale muszę przyznać, że cześć porad wykorzystuje we własnym bieganiu.

Bieganie metodą Danielsa autorstwa twórcy samej metody (jak mu dano na imię). Kupiłem w promocji dla uczestników 32. Maratonu Warszawskiego. Przyznaję się - przekartkowałem raz czy dwa, ale nie czytałem.

Run less run faster tria Pierce - Murr - Moss, zakupiona na krótko przed pierwszym (i na razie jedynym, ale na pewno nie ostatnim) maratonem, do którego przygotowywałem się według planu i metody opisanych w książce. Ostatnio jest to zdecydowany nr 1 na liście, którą właśnie poznajecie, mimo, że jest po angielsku. Ale przynajmniej mam okazje szlifować swój angielski, który zasadniczo jest na poziomie "I just call to say i love you"... Przynajmniej mam dodatkową motywację do nauki.

Die Laufbibel für Einsteiger dra Matthiasa Marquardt, to najnowszy nabytek (tydzień temu w Niemczech, czy też, jak to określił zaprzyjaźniony ksiądz, modląc się w intencji pielgrzymki Benedykta XVI do ojczyzny, w kraju niemieckim) czyli spóźniony auto-prezent urodzinowy. Stwierdziłem bowiem, że bieganie to dobra motywacja nie tylko do rozwijania ciała, ale i umysłu, i nie tylko języka Szekspira, ale również tego, którym władam o niebo lepiej, czyli języka Mozarta i Goethego.

Lista życzeń? Mile widziane Urodzeni biegacze Christophera MacDougall oraz O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Haruki Murakami, ale nie wzgardzę rzecz jasna żadną ciekawą pozycją (ani dodatkową wiedzą) dotyczącą biegania.

A jak wyglądają Wasze biegowe biblioteczki (stan aktualny i lista życzeń)?

22 września 2011

Niespodzienaki spodziewane i nie

Były trzy dzisiejszego dnia - jedna miła (ta spodziewana), bardzo miła i zabawna.

T miła to interaktywna trasa 12 Maratonu Poznańskiego. Zgodnie z zapowiedzią ukazała się na stronie maratonu.Pierwszy raz spotykam się z tak bogatą w funkcje mapką. Zwykle jest to plik graficzny, tzw. pedeef, względnie trasa naniesiona na mapkę "gugla". A tu się ktoś napracował i naprawdę można się pobawić. Zaznaczone wszystkie najważniejsze miejsca, które by znaleźć wystarczy kliknąć w odpowiednią ikonkę. Można zdecydować jakie znaczniki (kilometraż, punkty odżywcze, etc. etc.). Ale suwak czasu - mistrzostwo świata. Tak, dla przykładu będzie wygladać systuacja na trasie w momencie, gdy będę na półmetku, przy założeniu, że będę trzymał równe tempo na czas 3:45:

A jak chcecie, to pobawcie się sami...

Druga niespodzianka jest niesamowita! Gdy otworzyłem dziś po południu skrzynke e-mail, czekała na mnie następująca wiadomość:
Witaj Bartłomiej Monczyński
Twoja zbiórka Biegnę dla Piotrka osiągnęła 100% wyznaczonego przez Ciebie celu. Duże, duże gratulacje! Dzięki Tobie i Twoim znajomym ktoś będzie szczęśliwszy!
Myślę sobie, coś tu nie gra. Przecież dopiero wczoraj było ledwie dziesięć procent. Czyżby aż tak posypały się wpłaty? W telewizji o tym powiedzieli czy co? Sprawdziłem - wpłaty się nie posypały. Wpłynęła jedna, ale za to na okrągłe dwa tysiące złotych! Ktoś (anonimowo) jedną wpłatą sprawił, że cel jaki sobie założyłem stał się faktem. Aż się zacząłem zastanawiać co z tym fantem zrobić... Na szczęście nikt nie powiedział, że można spoczywać na laurach - wręcz nie można. Mam zatem wyzwanie dla stałych i przypadkowych czytelników tego bloga. Wiem, że nie każdy może sobie pozwolić na przekazanie na cele charytatywne dwóch tysięcy złotych. Ale pokażmy że możemy dorównać osobie, dla której wdzięczność wręcz mnie dziś rozsadza, i zbierzmy razem drugie dwa tysiące (a właściwie jeszcze tysiąc osiemset, uwzględniając dwieście złotych zebrane do wczoraj). Wielki szacunek i pozdrowienie Anonimowemu Pomagaczowi (którego jeszcze spróbuję w jakiś szczególny sposób uhonorować), ale niech jego dar stanowi "tylko" połowę zebranej kwoty. To jak (raz jeszcze cytując klasyka), pomożecie?

A na koniec coś na rozluźnienie. Na stronie ze statystykami odwiedzin bloga mogę przeczytać m.in. po jakiej frazie wpisanej w wyszukiwarce trafiono na moje skromne wypociny. Dziś, około godziny 21:12, ktoś z Ostrowa Wielkopolskiego wszedł na niniejszego bloga po uprzednim wpisaniu na stronie www.google.pl frazy dlaczego w sztafecie jeden czymie pałeczkę z prawej srtrony - a drugi z lewej strony y...
Żeby było ciekawej oja strona jest na samym szczycie spośród ok. 945 wyników wyszukiwania.

19 września 2011

Podsumowanie tygodnia - 6/5tdMP

Stare biegowe porzekadło mówi, że jeśli sam nie zaplanujesz odpoczynku, twój organizm zrobi to za ciebie. Tak też się stało w moim przypadku. Organizm (wraz z tzw okolicznościami) zaplanował sobie nieco więcej odpoczynku po maratonie we WrocLove, niż ja sam miałem w planach. Ale najpierw o tym co się działo w tygodniu maratońskim...

6 tygodni "do"

Wtorek: 20 minute warm-up, 1K, 2K, 1K, 1K (400 m RI), 10 minute cool-down
Przed wyjściem na ten trening targały mną wątpliwości. W telewizji zaczynał się właśnie mecz Polska-Niemcy, a ja zastanawiałem się czy oglądać, czy biegać. Wybrałem trening, zależało mi bowiem, aby drugi z zaplanowanych na ten tydzień jednostek wykonać w czwartek. A zatem we wtorek, po dwudziestu minut "wstępu" była jedokilometrówka w 4:11/km, dwukilometrówka w 4:33/km i jeszcze dwa razy po tysiąc metrów odpowiednio w 4:12 oraz 4:15/km. Wszystko to przedzielone odpoczynkiem w truchcie po 400 m każdy, a na koniec dziesięć minut dla schłodzenia. Razem wyszło 11,8 km.

Piątek: 10K run: 2K easy, 8K @ MT pace
Tak jak wspomniałem powyżej, zależało mi, żeby tą "dyszkę" przebiec w czwartek. Niestety lało jak z cebra, a i tak starsza z Moich Dziewczyn postanowiła się wybrać na basen, a jak tu nie wspierać aktywności fizycznej Lepszej Połowy? I tak, wybrałem się dopiero w piątek. Zamiast planowanego treningu tempowego było zatem roztruchtanie przed Wrocławiem: 10 km w średnim tempie 6:09/km. W sumie wyszedł trening tempowy, bo średnie tempo było dosyć bliskie temu planowanemu na niedzielę.

Niedziela: 32K MP + 19 sec/km
Tu miała miejsce planowana zmiana planów czyli 29. Maraton Wrocławski.

5 tygodni "do"

Wtorek: 10-20 minute warm-up, 3 x 1600 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Na pierwszy trening wybrałem się już we wtorek. Za szybko? Być może. Ale nie realizowałem założonego w rozpisce treningu interwałowego, a zrobiłem delikatny trening, by rozruszać kości i mięśnie. Zakładałem maksymalnie 10 km, wyszło 5 km w średnim tempie 6:28/km. Faktem jest, że na drugi dzień nogi nie bolały już tak bardzo. Sęk w tym, że w środę obudziłem się z katarem...

Czwartek: 16 K run @ MP
Przez resztę tygodnia byłem "pociągający" więc kolejny trening, nie bez żalu ale bez większych rozterek, spisałem z góry na straty...

Niedziela: 24K @ MP + 6 sec/km
W niedzielę obudziłem się nieco później niż zwykle, za to tylko z resztami kataru. Postanowiłem zatem zrobić sobie "hiperwentylację" dróg oddechowych i na trening jednak się wybrać. Już prawie byłem gotowy do wyjścia (a była godzina szósta rano), gdy obudziła się Mała... Nie miałem sumienia zostawić Małżonki, która bardzo źle znosi wczesne wstawanie, na tzw. łaskę losu (a właściwie na łaskę dziecka). A dalsza część niedzieli? Jak zwykle - jak nie wyjdziesz rano, raczej nie uda ci się w ogóle...

I tak zamknąłem bilans tygodnia pięcioma kilometrami truchtu. Głowna jednostka treningowa: jedna-wielka-regeneracja. Po katarze nie ma już prawie śladu - w nowym tygodniu trzeba więc jeszcze na chwilę podkręcić tempa, bo po niedzieli już tylko wyostrzenie.

12 września 2011

Nie tak miało być, czyli osiemdziesiąt halerzy

Zanim przejdziemy do relacji z maratonu, zapraszam na mały kącik muzyczny...


Nie tak -te słowa w dużej mierze oddają to co się wydarzyło przed i po starcie 29. Maratonu Wrocławskiego, a co się tyczy mojej skromnej osoby. Ale może po kolei...

Przede wszystkim mieliśmy się wybrać do stolicy Dolnego Śląska całą trzyosobową rodzinką. Już od kilku miesięcy byliśmy umówieni z pewną rodziną autochtonów na wspólny weekend przy okazji mojej "przebieżki po mieście". Na tydzień przed maratonem okazało się niestety, iż na skutek ciągu niefortunnych zdarzeń Autochtoni nie zdążyli skończyć remontu i nie będą mieli jak nas ugościć. Szybka decyzja - szukamy hotelu, w którym moglibyśmy przenocować, a z Autochtonami spotkamy się na mieście. "Wiśta wio, łatwo powiedzieć". Na rzeczony weekend we Wrocławiu oprócz maratonu zaplanowano bokserską walkę stulecia i jeszcze Europejski Kongres Kultury. Zatem hotel, a właściwie pokój w OSiRze zarezerwowaliśmy sobie... w pobliskich Obornikach. I wtedy nadeszła wiadomość, że cała trójka Autochtonów leży w łóżkach z gorączką - normalnie masakra i rzeź niewiniątek...
Do Wrocławia pojechałem zatem sam. Nocowałem u kolegi z pracy - a tak konkretnie ugościł mnie jego syn, gdyż kolega z małżonką wybyli na wakacje (zamiast zostać i mi kibicować..). A lokalizacja genialna, bo 1,5 km od stadionu olimpijskiego. W noc przed maratonem spałem bardzo dobrze, choć sny miałem dziwne - śniło mi się, że maraton przełożyli na poniedziałek i musiałem dzień dłużej zostać.Obudziłem się o szóstej, zjadłem śniadanie i udałem się w okolice miejsca zawodów. Bez problemu zaparkowałem samochód - tu podkreślić trzeba świetna organizację, której dobrze zorganizowane parkingi, to nie jedyny przejaw - i jąłem się szykować do startu. Już rozgrzewka dał mi przedsmak tego, co mnie czeka na trasie - ledwo się chwilę poruszałem, a już byłem cały mokry. Ponieważ (a jakże) zapomniałem zabrać balsamu z filtrem UV, poczęstowałem się bandamką z logo akcji Polska Biega, by choć prowizorycznie zabezpieczyć kark przed spieczeniem na słońcu. Ustawiłem się za zającami na 4:15 i czekałem na sygnał do startu.

Ruszyliśmy punkt dziewiąta - to znaczy elita ruszyła, bo my szarzy biegacze musieliśmy odczekać swoje, w zależności od tego, kto jak daleko od linii startu się znalazł. A że było nas ponad trzy tysiące, minęła chwila zanim na dobre zaczęliśmy przebierać nogami. Na początku oczywiście tłoczno, lecz w miarę mijania pierwszych tablic z oznaczeniami kilometrów robiło się coraz luźniej. Upał nie dawał się jeszcze tak bardzo we znaki, a jednak wszyscy szukali cienia. W okolicach ósmego kilometra stało się coś, czego nie planowałem, a mianowicie wyprzedziłem nieco pacemakerów. Pilnowałem jednak by byli cały czas za moimi plecami, co miało mi dać gwarancję, że nie szarżuję. Kilometr dalej, pozwoliłem sobie na małą ekstrawagancję - na pobliskiej ławce para nowożeńców robiła sobie zdjęcia, zbiegłem więc na chwilę z trasy by na jedno (lub dwa) się z nimi załapać (na mam nadzieję, że mnie namierzą po numerze startowym i mi je przyślą). Ale potem byłem już grzeczny. Do półmetka biegło się wręcz rewelacyjnie, a upał wcale się tak we znaki nie dawał. Irytowałem się nieco jedynie na punktach odżywczych i odświeżania. Większość biegaczy bowiem traktowała je jak bufet niemalże i zamiast wziąć kubek z wodą (względnie zmoczyć gąbkę) i zrobić miejsce kolejnym osobom, urządzała sobie "standing party".
Skoro już jesteśmy przy podirytowaniu, po drodze można było obserwować skrajne reakcje wrocławian na biegaczy. Od dopingu i słów wsparcia (a nawet i podziwu) aż do obelg, bo przecież zatrzymaliśmy cały ruch. Faktem jest, że w żadnym z miast, po którym przyszło i w mojej krótkiej "karierze" maratończyka biegać, nie widziałem aż takich korków. Ale trudno nie przyznać też racji, przypadkiem zasłyszanej opinii jednego z pilnujących trasy policjantów: "Co roku to samo zaskoczenie - maraton..."

A moje kłopoty zaczęły się w okolicach trzydziestego kilometra. To chyba i tak późno, bo po półmetku, gdy zaczęło się niczym nieosłonięte pasmo wiaduktów (czyli podbiegów), miałem wrażenie, że biegnę jako jeden z nielicznych. Gdy trzydziestka była już coraz bliżej i mnie biegło się coraz ciężej. Nie miałem skurczy, ani nic z tych rzeczy, ale temperatura stawała się nie do wytrzymania (na jednym z wiaduktów termometr pokazywał temperaturę nawierzchni 43 st.C) a ja miałem wrażenie, że nie mam w ciele ani kropli wody. Wytrwałem do punktu odżywczego na trzydziestym kilometrze. Pomyślałem, że zatrzyma się by się porządnie napić - pomyślałem też od razu, że będę tej decyzji żałował (i oczywiście miałem rację). Do rytmu, z którego sam się wybiłem, oczywiście już nie wróciłem, ale włączyłem tryb "zdroworozsądkowy" i powtarzałem sobie, że nie przyjechałem do Wrocławia po wynik, i nie ma sensu, żebym robił sobie krzywdę. Starałem się zatem przebierać nogami, przechodząc do marszu na podbiegach oraz by się odświeżyć i napić, a piłem dużo (jak się okazało chyba nawet za dużo, bo już po biegu zmierzono mi zawartość tłuszczu i wody w organizmie i okazało się, że to pierwsze jest poniżej normy, a to drugie powyżej). I tak udało się dotrzeć do ostatniej prostej, gdzie zamajaczył stadion, do mych uszu dobiegł głos spikera i odnalazły się niewykorzystane rezerwy (a może raczej nędzne resztki) energii. Fantastyczny doping kibiców na ostatnich 195 metrach sprawił, że wręcz mnie odrobinę poniosło i doszło do tego, że po przekroczeniu mety musiało mnie na chwilę "przejąć" dwóch wolontariuszy. Ale chwilę wcześniej odnotowałem swój czas netto: 4:21:10 - plan minimum (lepiej niż w Krakowie) został zatem osiągnięty, choć ledwo co...

Podsumowanie

Każdy ma to co chce, jeden więcej drugi mniej.
W życiu często bywa tak, raz do przodu a raz wspak

Czyli trzeba mierzyć siły na zamiary i godzić się w tym, że okoliczności nie zawsze będą sprzyjające.

Każdy wie, to co wie. Bywa dobrze, bywa źle.
W życiu czasem trzeba wiedzieć, kiedy wstać, a kiedy siedzieć.

Czyli trzeba, bazując na swoich doświadczeniach, wiedzieć, kiedy po prostu trochę odpuścić.

Już zupełnie na zakończenie muszę przyznać, że choć nieco bolało, wynik o "zaledwie" sześć minut gorszy od pierwotnie zaplanowanego, w tych okolicznościach (zwłaszcza aury) bez fałszywej skromności poczytuję sobie z mój mały sukces. Muszę też, choć przede wszystkim chcę, podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali we wszelki możliwy sposób, przed, w trakcie i po moim czwartym maratonie - Wielkie Dzięki!

PS. Żałuję tylko, że na expo nie było pana Skarżyńskiego - w sobotę obchodziłem swoje urodziny i liczyłem, że sprawię sobie prezent w postaci jego książki o maratonie (najlepiej z urodzinową dedykacją)...

7 września 2011

Podsumowanie tygodnia - 8/7tdMP

W powietrzu czuć jesień - czas maratonów! A najbliższy już za cztery dni - Wrocławiu przybywam!
Muszę jednakowoż przyznać, że przed-maratońskie podniecenie jeszcze mnie nie dopadło. Być może dlatego, że mam przecież w planach tempo "treningowe" (ostatecznie zdecydowałem się na towarzystwo zająca na 4:15 - i chyba nie opuszczę go aż do mety...). Tymczasem przygotowania do startu docelowego na własnym podwórku trwają w najlepsze i to całkiem intensywnie - jeszcze dwa ponad tygodnie "dokręcania śruby" zanim zacznę "luzować". A jak wyglądały ostatnie dwa tygodnie przygotowań (znowu wyjątek od reguły)?

8 tygodni "do"

Środa: 20 minute warm-up, 1600 m (400 m RI), 3200 m (800 m RI), 2 x 800 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Treningi szybkościowe w drugiej fazie przygotowań nabierają na intensywności, a zwłaszcza na kilometrażu. Tym razem (gdyby patrzeć - w przybliżeniu - w nomenklaturze anglosaskiej) była mila w 7:00, dwie mile w 15:04 oraz dwa razy po pół mili, w 3:27 i 3:29. Doliczając przerwy w truchcie wyszło 8,4 km, a ze wstępem i chłodzeniem łącznie 13 km.

Piątek: 10K run: 1,5K easy, 7K @ MT pace, 1,5K easy
O tym co się wydarzyło w piątkowy wieczór pisałem już przy okazji podsumowanie tygodnia nr 9.

Niedziela: 32K @ MP + 19 sec/km
To, że udało mi się wyjść na ten trening (i jeszcze go ukończyć) graniczyło niemal z cudem. Poprzedzające go popołudnie i wieczór spędziliśmy bowiem na weselu, które jak wiemy, nie sprzyjają wczesnemu wstawaniu. Nie wnikając w niepotrzebne szczegóły napiszę tylko, że wróciliśmy relatywnie wcześnie i zerwanie się z łóżka wraz z kurami okazało się możliwe. A biegało się na tyle dobrze (tak mnie rwało do przodu), że ostatecznie "nakręciłem" tempo o całą sekundę na kilometr szybsze od planowanego.

7 tygodni "do"

Środa: 20 minute warm-up, 3 x (2 x1200 m) (2 min. RI) (4 min. between sets), 10 minute cool-down
Trening wyjazdowy pierwotnie planowany na wtorkowe popołudnie - ostatecznie zerwałem się w środę przed śniadaniem i wybrałem się (z hotelu) na pobliskie Pola Mokotowskie. A miałem okazję pobiegać m.in. (częściowo) po trasie majowej sztafety maratońskiej.
W planie były odcinki 1200 m w trzech "paczkach" po dwie - w realizacji wyszło to następująco: 4:20 i 4:20/km, 4:20 i 4:22/km oraz 4:20 i 4:23/km. Zadziwiająco równo, nieprawdaż? A łącznie nabiegałem 15,2 km.

Piątek: 16K run @ MP
Piątkowy wieczór, oprócz mijania ławkowych imprez (nie było tak źle) upłynął pod znakiem tempa docelowego i dość długiego (jak na trening tempowy) dystansu 16 km. Na początku biegło mi się dosyć ciężko, ale w końcu złapałem rytm, który udało się utrzymać do samego końca. Jak się okazało złapałem aż za dobrze, bo srednie tempo wyszło o trzy sekundy szybsze od planowanego.

Niedziela: 24K @ MP + 12 sec/km
Niedzielne "długie" wybieganie miało być jedynie o 8 km dłuższe i tylko o 12 sek/km wolniejsze od piątkowego treningu tempowego. Normalnie sielanka! Być może właśnie dlatego znowu musiałem trzymać nogi na wodzy (które nie wiedzieć czemu chciały rwać do przodu), a i tak urwałem po sekundzie z każdego kilometra (oczywiście średnio).

Reasumując - tydzień nr 8: 45 km (z planowanych 55); tydzień nr 7: 55,2 km. "Wycieczki" rowerowej na plac zabaw i z powrotem (i tak dwa razy - razem niecałe 5 km) w minioną sobotę nie zaliczam do treningu uzupełniającego...

3 września 2011

Co Ty wiesz o bieganiu... plajboju?

Na początek napiszę, że nie jestem stałym czytelnikiem Playboya, jakoś nie widzę tego pisma. Tak wiem, wielu przytoczy argument, że "Playboy, to nie tylko gołe baby". Wydaję mi się jednak, że wartościowe pismo można stworzyć bez gołych bab... Ale raz jeden się skusiłem. Skusiła mnie informacja, że w najnowszym numerze znalazł się dodatek zredagowany przez twórców portalu Bieganie.pl.

Dodatek zajmuje strony od 89 do 98 - dziesięć z liczącego ponad sto dwadzieścia stron magazynu, zapowiada się nieźle...
Strona pierwsza - tytułowa. Możemy się dowiedzieć, że na kolejnych znajdziemy konkretne porady biegaczy początkujących, ambitnych amatorów oraz zaawansowanych, przeczytać o energetycznych zygzakach i potędze koloru sushi green, jak również o bieganiu ekstremalnym.
Strona druga - w trzech szpaltach garść (garstka właściwie) porad dla każdej z wspomnianych wcześniej grup biegaczy oraz krótki opis dedykowanych tym właśnie grupom pulsometrów znanej marki (tej, co to niektórzy mylą ją z odzieżą na chłodne dni).
Strona trzecia - reklama zegarka. Nie sportowego, choć twarzą kampanii jest sportowiec.
Strona czwarta - opis butów do biegania. Nie butów jako takich, lecz konkretnego modelu konkretnej marki. Przy czym zdjęcia zajmują jakieś 80% powierzchni zajmują zdjęcia. Na dole strony jest jeszcze krótki opis programu dla biegaczy działającego na telefonach komórkowych (tego samego producenta, co buty).
Strona piąta - reklama portalu internetowego.
Strona szósta - opis odzieży do biegania. Odzieży tegoż samego producenta, co wcześniej wspomniane obuwie i program.
Strona siódma -  reklama butów. Tych ze strony czwartej dodatku.
Strona ósma - opis butów i odzieży do biegania. Tym razem jednak inny producent.
Strona dziewiąta - reklama akcji biegowej, która miała miejsce w ostatnich dniach sierpnia (numer pisma - wrześniowy). Nie zdradzę oczywiście jaka akcja i kto jest organizatorem, ale twarz kampanii nie zdobyła mistrzostwa świata w biegu na 100 m..;)
Strona dziesiąta - tekst o bieganiu w wydaniu ultra. Pół strony tekstu plus zdjęcie drugie pół strony (prawie pół, bo na samym dole zmieścił się jeszcze opis, dwóch gadżetów do biegnia.

Jakby to podsumować? Dziesięć stron, w tym półtora wartościowego tekstu. Chyba trochę mało. Gdyby nie to, że kupiłem owo pisemko z czystej ciekawości, żałowałbym wydanych "dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć". Z drugiej jednak strony, jak to trafnie zauważyła moja Ślubna, Playboy to pismo dla "gadżeciaży".
Ktoś napisał na "fejsie", że jeśli "chociaż 10 osób o przeczytaniu tego tekstu wstanie zza telewizora i potruchta to będzie sukces". Pewnie będzie... chociaż, cytując klasyka, "no nie mam przekonania..."

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...