31 maja 2014

Kwestionariusz Blogacza - Podwójny Trójkołamacz

Chciałem rozpocząć ten posat słowami Chciałbym abyście poznali... Ale czy jest tu ktoś, kto nie zna jeszcze człowieka, który w ciagu miesiąca dwukrotnie złamał magiczne trzyha w maratonie (za pierwszym razem indywidualnie, za drugim w sztfecie Blogaczy, skoro o blogaczach mowa), jednego z czworga założycieli Smashing Pąpkins, męskiej połowy Wielkiego Wyścigu, słowem człowieka orkiestry? Napiszę zatem tak o: Macie dziś okazję poznać nieco bliżej, a może po prostu z innej strony, Marcina Krasusa Krasonia, który oprócz tego wszystkiego, co wynmieniłem powyzej, prowadzi bloga Biec dalej i wyżej.
Najpierw jednak stara świecka tradycja, czyli zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
50 km na orientację -> 10 km -> półmaraton
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
BNP (bieg z narastającą prędkością) – to najlepsza recepta na „niechcemisia”, bo zaczyna się sennie, w tempie biegu regeneracyjnego, a potem się rozpędzam. Zwykle robię kilkanaście kilometrów kończąc w tempie szybszym niż z życiówki na 5 km. Na ostatnich kilkuset metrach wypluwam płuca, ale minutę później czuję ogromną satysfakcję.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Chcę być lepszy od samego siebie, a trening jest drogą do tego.
4. Twoje pierwsze zawody?
Biegnij Warszawo 2010
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Polar Circle Marathon
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem… :)
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
I jak tu nie biegać! Beaty Sadowskiej – zachwyciłem się lekkością pióra autorki i ludzkim podejściem do uprawianego sportu.
8. Dlaczego biegasz?
Bo sprawia mi to ogromną radość, daje satysfakcję i pozwala oderwać się od problemów. Dzięki uprawianiu sportu poznaję też masę fantastycznych ludzi.
9. Dlaczego blogujesz?
Od lat żyję z pisania. Fajnie jest pisać o czymś, co jest moją pasją, a nie pracą.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Koncert Luxtorpedy!

Odpowiedź Marcina na ostatnie pytanie podsunęła mi pewien pomysł, który (na co wszystko wskazuje) przerodzi się w nową świecką tradycję. Zapytałem Marcina, czy nie chciałby zatem zadedykowac jakiegoś utworu. Ten chetnie na propozycje przystał i zaproponował kawałek pod tytułem Hymn, czyli megakawałek dla uprawiających sport:



A teraz prosimy o pytania dodatkowe do Marcina. Kto sie pierwszy zgłasza?

29 maja 2014

Halo Panie Jacku: O Biegowych Prawach Murphy'ego uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Pański ostatni felieton dotyczący czterech biegowych praw (do których oczywiście mógłbym się odnieść i odniosę, lecz dopiero pod sam koniec moich wywodów) natchnął mnie. Podobnie jak Pan, zbierając doświadczenia z treningowych ścieżek oraz tras biegów ulicznych (tych przełajowych też) zauważam pewne prawidłowości, które nawet czasem przeleję na papier (tak brzmi o wiele ładniej, chociaż w obecnych czasach takie rzeczy publikuje się na tzw. twarzaku). Po lekturze ostatniego numeru RW postanowiłem co najmniej część z nich zredagować i stworzyć (a właściwie otworzyć, bo jestem pewien, że niczym kosmos, będzie się rozszerzać) listę Biegowych Praw Murphy’ego.
Źródło: www.someecards.com
Jak dług trwa minuta, zależy od tego jak daleko mamy do mety ma minutę przed złamaniem magicznej bariery.
Tutaj należałoby zacząć od wyjaśnienia terminu magiczna bariera. Moja koleżanka Emilia zastanawiała się już kiedyś nad fenomenem tego, że wszyscy chcą łamać akurat trójkę względnie trzy piętnaście, a nikt jakoś nie pali się do łamania bariery 3:24. Co tu dużo mówić (względnie pisać) - coś w tym jest. Doskonale pamiętam (w końcu całkiem niedawno to było) swój jesienny maraton A.D. 2013. Życiówkę poprawiłem o dziesięć minut z wąsem (jak zwykli mawiać co poniektórzy redaktorzy radiowej Trójki), a jednak bardzo mi było żal tych trzydziestu sekund, których zabrakło do przekroczenia owego magicznego 3:20.

Nikt nigdy nie przygotował się do zawodów dokładnie według planu.
Względnie, jak to zwykłem powtarzać (choć to nie moje słowa, ale nie pamiętam już gdzie je przeczytałem), najgorszy plan treningowy to ten zrealizowany w stu procentach. W książce, którą aktualnie czytam (Biegać mądrze) Amby Burfoot (czyli w sumie Pana kolega z pracy) ujął to w formę Zasady 80=99. Czyli plan zrealizowany w osiemdziesięciu procentach daje dziewięćdziesiąt dziewięć procent powodzenia na zawodach. A ten jeden procent to rzeczy, na które nie mamy wpływu, na przykład pogoda. Kolejna (pod)zasada, którą należałoby tu przywołać (a którą bardzo lubię) głosi, że nieudany trening to ten, który się nie odbył. W skrócie to wszystko ujmując, nie unikniemy korekt w planie treningowym (czasem są wręcz wymagane), trzeba się zatem nauczyć szeroko rozumianej elastyczności.

Jeżeli trasa zawodów prowadzi po tzw. agrafce, pierwsza część biegu będzie prowadzić po wiatr, który zmieni kierunek chwilę po tym, gdy miniemy półmetek.
Ewentualnie może zdarzyć się jeszcze tak, że pierwsza część trasy będzie z wiatrem, lecz nie będziemy mieć tego świadomości i na nawrotce, pełni nadziei na dobry wynik, dostaniemy coś, co potocznie określane jest (jak się ostatnio dowiedziałem, termin pochodzi z nomenklatury żeglarskiej) wmordewind.

Nie ma czasu w maratonie, którego nie da się złamać, dla kogoś, kto nigdy maratonu nie przebiegł.
Podobno wszystko jest trudne, dopóki nie stanie się łatwe. Wszyscy znamy jednak osoby, które z łatwością nabiegałyby dowolny wynik na królewskim dystansie (choć najczęściej nie do końca wiedzą ile kilometrów w ogóle ma ten maraton), gdyby tylko im się zachciało pobiec. To mi jako żywo przypomina anegdotę o najlepszym piłkarzu przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku. W Polsce i innych krajach bloku wschodniego był nim oczywiście Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, czyli Wujek Stalin. W piłkę wprawdzie nie grał, ale gdyby tylko zechciał…

Jeżeli udoskonalasz coś dostatecznie długo, to na pewno to zepsujesz.
To jedyne z praw, którego nie wymagało nawet adaptacji na potrzeby realiów biegowych. Jest niczym innym jak odmiennym ujęciem starego biegowego porzekadła, że na tydzień (względnie dwa czy trzy – w zależności od planowanego do pokonania dystansu) przed zawodami nic już się nie da poprawić; ale bardzo łatwo coś popsuć.

Na sam koniec pozwolę sobie (zgodnie z obietnicą) pokrótce odnieść się do praw sformułowanych w Pańskim felietonie. Co do równości i trawiastości ścieżek zgadzam się całkowicie i w pełnej rozciągłości. Analogia dotyczy nie tylko jazdy w korku ale i oczekiwania w kolejce do kasy w markecie, okienka w urzędzie, i tak dalej, itepe. Zjawisko potęgowane jest szczególnie wtedy, gdy nam się z jakiś względów śpieszy. Co do sznurówek, również się zgadzam, choć już nie do końca. Moje zmagania z nimi skończyły się w momencie, gdy nauczyłem się wiązać je na podwójną kokardę (gorzej jeśli podczas biegu do buta dostanie się kamyk, ale to na szczęście przytrafia się relatywnie rzadko). Co do psów, to się nie wypowiadam, bo osobiście nie mam przykrych doświadczeń, choć zapewne ma Pan rację. Z kolei w przypadku prawa numer cztery, to muszę jeszcze nieco poczekać by je zweryfikować.

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

20 maja 2014

O zasadach podstawowych uwag kilka

Podstawowe zasady higieny mówią, że jak się wchodzi, to się puka. A pan wszedł bez pukania. Z brudną ścierką. – jak powiedział kierownik SAM-u w jednym z filmów Stanisława Barei (w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz konkretnie). Rzecz będzie o zasadach. Jednak nie, nie higieny, chociaż i o te się rzecz otrze.
Kadr z filmu Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz, reż. Stanisław Bareja
Jakiś czas temu kolega współblogacz miał niegroźną, choć mało przyjemną przygodę na trasie Biegu Dookoła Zoo. Zdarzenie to stało się przyczynkiem najpierw do dyskusji, a później do stworzenia listy zachowań pożądanych i niepożądanych. Po co pisać o oczywistościach, zapyta sceptyk. Sęk w tym, że owe oczywistości nie zawsze są takie oczywiste, a osoby, które biegają już od kilku lat (które biegały zanim stało się to modne, chciało by się napisać), do których nieskromnie się zaliczam, obserwują, że wraz ze wzrostem frekwencji na ścieżkach biegowych oraz na trasach biegów ulicznych, spada niestety poziom szeroko rozumianej kultury w tychże miejscach. Łudzimy się (my Blogacze) zatem, że nasza skromna inicjatywa choć trochę przyczyni się do poprawy stanu obecnego (a może trzeba by napisać, postępującego).

Zasady kulturalnego biegania wg Blog@czy

1. Nie startuj w zawodach jeśli nie jesteś do tego uprawniony. Organizatorzy muszą zapewnić przestrzeń, bezpieczeństwo i inne świadczenia każdemu uczestnikowi. Właśnie temu służą zapisy i opłaty startowe.
2. Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.
3. Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.
4. Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.
5. Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.
6. Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.
7. Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.
8. Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.
9. Nie ścinaj zakrętów, nie skracaj sobie trasy.
10. Na zawodach uśmiechnij się (choć czasem!) do kibiców i wolontariuszy. Dzieci kochają przybijanie piątek!
11. Nie rzucaj się na darmowe – niech napojów na mecie wystarczy dla wszystkich.
12. Prysznic i pralka przyjaciółmi biegacza. Perfumy lepiej zostawić na inne okazje niż bieg.
13. Jeśli na treningu inny biegacz Cię pozdrawia – odpowiedz. Podniesienie ręki nic nie kosztuje.
14. Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.
15. Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.
16. Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.
17. Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom jaki reprezentują

Ze swojej strony pozwolę sobie na krótki komentarz do kilku wybranych punktów.

1. Nie startuj w zawodach jeśli nie jesteś do tego uprawniony.
Napiszę krótko (nazwijcie mnie radykałem, co mi tam) – w moim słowniku istnieje tylko jedno słowo na takie zachowanie: kradzież. W moim mniemaniu złodziej to nie tylko ten, który wyrywa przysłowiowe torebki przysłowiowym staruszkom, ale także ten, który jeździ komunikacją nie kasując biletu oraz osoba, która bez uiszczenia odpowiedniej opłaty startuje w zawodach, okradając w ten sposób nie tylko organizatora, ale również tych, którzy opłatę uczciwie wnieśli. I nie przekonuje mnie argumentacja o zawyżonych opłatach. Cytując inny kultowy film, nikt tutaj nikogo pod pistoletem nie zatrzymuje. Jeśli jest dla ciebie za drogo – nie biegnij. Poszukaj, a na pewno znajdziesz bieg z niższą opłatą, a nawet darmowy.

2. Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.
Ostatnio już kilka słów o tym pisałem, więc pozwolę sobie jedynie do owych słów odesłać.

5. Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.
To akurat powinni pisać w nagłówku każdego regulaminu – tym większą czcionką im większa jest liczba uczestników.

6. Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.
Ten punkt ma w moim mniemaniu znaczenie podwójne. W trakcie swoich startów (szczególnie maratońskich) nauczyłem się, że to raczej powinienem uważać na tych zatrzymujących się nagle w miejscu. Staram się też omijać pierwszy stolik. Niestety w Pradze na pierwszym punkcie odżywczym o mało nie skończyło się to dla mnie tym, że nie napiłbym się wcale (taki był tłok, nie tylko przy pierwszym stoliku). Uratowała mnie uprzejmość innego biegacza, który podzielił się ze mną zawartością kubka, który jemu akurat udało się chwycić.

8. Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.
Uwzględnij siłę i kierunek wiatru, chciało by się dopisać. A tak bardziej poważnie, sam należę do osób korzystających z tzw. chusteczek turystycznych (nic co ludzkie nie jest mi obce – MONBŻ jest jednak innego zdania), ale nie mieści mi się w głowie, żeby się zachować w ten sposób na zawodach, nie upewniwszy się uprzednio, że nikt nie będzie narażony na bliższe spotkanie z tym, czego nadmiaru akurat się pozbywam.

16. Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.
Ten kij również ma dwa końce. Już kilkakrotnie spotykałem się z pytaniem innych biegaczy co zrobić z taką i taką kontuzją. Moja odpowiedź, żeby pójść do lekarze względnie fizjoterapeuty niemal zawsze spotykała się ze zdziwieniem. Wygląda na to, że ludzie oczekują, że ci dłużej biegający (co wcale nie musi oznaczać bardziej doświadczeni) będą znać odpowiedź na każde pytanie.

Ciekaw jestem, co o tym wszystkim myślicie. Warto o tym mówić? O czym szczególnie? A może ta specyficzna lista wymaga poszerzenia?

16 maja 2014

O stawaniu frontem do klienta uwag kilka

Jakiś miesiąc temu Damian popełnił na swoim blogu tekst o mentalności biegaczy. Dodam, że bardzo trafny tekst traktujący o nieuzasadnionych pretensjach biegaczy kierowanych do organizatorów biegów masowych. Jednak każdy kij ma dwa końce. Postanowiłem więc pochylić się nieco nad tymi pretensjami (kierowanymi lub skrywanymi), które – przynajmniej w mojej i kilku moich znajomych opinii – są uzasadnione.
Źródło: wikipedia.pl

Wymóg uczestnictwa w koszulce przekazanej w pakiecie startowym

Na szczęści problem spotykany niezbyt często, a jednak się trafia. Osobiście jestem w stanie zrozumieć zachęcanie biegaczy do pobiegnięcia w pakietowych koszulkach w takich sytuacjach, jaka co roku ma miejsce na Biegu Niepodległości w Warszawie, gdzie peleton tworzy ogromną żywą flagę. Obowiązku nie potrafię jednak zrozumieć.
Jakie są motywacje organizatorów? Należało by chyba zapytać jakie są motywacje sponsorów. Nie chciałbym przesądzać, ale podejrzewam, że niemal zawsze jest to wymóg sponsora, który chciałby sobie zorganizować ruchomy baner reklamowy.
Najbardziej kuriozalnym przypadkiem jaki pamiętam było scalenie koszulki z numerem startowym (numer drukowany był bezpośrednio na koszulce). Biegacze oczywiście od razu wyłapali inny punkt regulaminu, który mówił, że skracającym trasę będzie zabierany numer startowy. Na biegaczki padł blady strach przed ochroniarzami, którzy z aptekarską dokładnością będą sprawdzać czy co urodziwsze przedstawicielki płci pięknej nie nastąpiły aby na krawężnik. Dodam jeszcze, że ów bieg był biegiem maratońskim. Osoba, która każe ludziom biec maraton w nowej, nie sprawdzonej koszulce powinno się moim zdaniem dożywotnio zabronić udziału w organizacji imprez masowych (wyolbrzymiam nieco – celowo).
Dodam tylko, że ja sam z założenia bojkotuję biegi z tego typu wymogiem regulaminowym.

Konieczność oddania numeru startowego na mecie biegu

Kto nie kolekcjonuje swoich numerów startowych, ręka w górę. Tak, tak - większość z nas to kolekcjonerzy-sentymentaliści. Niektórzy poprzestają na medalach. Inni (w tym i ja) pieczołowicie gromadzą również numery startowe. Są i tacy (miałem taki epizod – czas przeszły wynika jedynie ze zmiany warunków lokalowych), którzy co cenniejsze numery oprawiają w ramki. A gdy ktoś chce ci odebrać pamiątkę robi się po prostu przykro.
Ten punkt poszerzyłbym o niszczenie numerów. Sam byłem świadkiem sytuacji, gdy po ostatnim półmaratonie w Poznaniu jeden z biegaczy (nie napiszę który, ale był to jeden z najszybszych polskich amatorów), zrezygnował z posiłku regeneracyjnego, ponieważ musiałby zapłacić narożnikiem swojego numeru. Zresztą ja sam zachowałem się w ten sam sposób po maratonie w Poznaniu dwa i pół roku temu.

Kto pierwszy, ten lepszy

Bieganie zrobiło się popularne. To fakt. Imprez biegowych jest coraz więcej. Niemniej trasy biegów masowych również mają ograniczoną pojemność i stąd biorą się limity uczestników, które w pewnym momencie potrafią się skończyć (sam boleśnie przekonałem się o tym nie dalej jak wczoraj). Niestety w przypadku najbardziej atrakcyjnych imprez, np. Biegu Rzeźnika czy warszawskiego Biegu Dookoła Zoo czas trwania zapisów (do wyczerpania się limitu miejsc) liczy się nie w dniach, a w godzinach. W przypadku pierwszego z wymienionych biegów w tym roku miała miejsce taka sytuacja, że po uruchomieniu zapisów serwer padł. Takie miał oblężenie, że nawet zasada „kto pierwszy ten lepszy” przestała działać. To wszystko wprowadza niepotrzebne emocje (nerwy, ujmując rzecz wprost).
Rozwiązanie? Prochu wymyślać nie trzeba. Wystarczy wprowadzić rozwiązania sprawdzone na największych światowych biegach, czyli losowanie. W przypadku imprez typu Rzeźnik, nie głupim rozwiązaniem byłoby wprowadzenie systemu kwalifikacji, np. wymogu ukończenia jednego lub kilku biegów górskich na krótszych dystansach.

Brak możliwości przekazania numeru innej osobie

Ten problem częstokroć wiąże się z poprzednim. Udało nam się zapisać na bieg, ale życie, jak to życie, sprawia czasem niespodzianki. A to praca, a to sprawy rodzinne, a czasem choroba czy kontuzja. Nie możemy pobiec. Jednak nie wiedzieć czemu większość organizatorów nie zgadza się, nie wiedzieć czemu, na przekazanie numeru innej osobie. Moim zdaniem jest to wyłącznie kwestia podejścia i czegoś, co ja nazywam stawaniem frontem do klienta. Kwesta chęci po prostu.
Ten problem trapił mnie na tyle mocno, że postanowiłem zasięgnąć rady w Konsumenckim Centrum E-porad. I cóż się okazuje. Okazuje się, że o ile taki zapis nie staje w poprzek prawom konsumenta, to poprzedzająca go najczęściej klauzula „Raz wniesiona opłata nie podlega zwrotowi” stanowi tzw. klauzulę niedozwoloną. Jak dowiedziałem się od prawnika, narusza ona art. 3853 pkt 12 i 13 Kodeksu cywilnego:
W razie wątpliwości uważa się, że niedozwolonymi postanowieniami umownymi są te, które w szczególności:
12) wyłączają obowiązek zwrotu konsumentowi uiszczonej zapłaty za świadczenie niespełnione w całości lub części, jeżeli konsument zrezygnuje z zawarcia umowy lub jej wykonania;
13) przewidują utratę prawa żądania zwrotu świadczenia konsumenta spełnionego wcześniej niż świadczenie kontrahenta, gdy strony wypowiadają, rozwiązują lub odstępują od umowy;
Inaczej mówiąc, mamy pełne prawo żądać zwrotu wniesionej opłaty, jeśli z jakichś powodów nie możemy wziąć udziału w biegu. I tu rodzi się pytanie: czy nie wygodniej dla organizatorów będzie umożliwić przekazanie już wykupionego pakietu innej osobie?

Na koniec mój ulubiony zapis, który na pierwszy rzut oka wygląda na sprzeczny nie tylko z prawem, ale i ze zdrowym rozsądkiem:

Wiążąca i ostateczna interpretacja niniejszego regulaminu przysługuje wyłącznie organizatorowi

W typ wypadku pozwolę sobie ograniczyć się do informacji uzyskanej od prawnika, czyli faktu, iż zapis taki stanowi naruszenie art. 3853 pkt 9 i 11 Kodeksu cywilnego:
W razie wątpliwości uważa się, że niedozwolonymi postanowieniami umownymi są te, które w szczególności:
9) przyznają kontrahentowi konsumenta uprawnienia do dokonywania wiążącej interpretacji umowy;
11) przyznają tylko kontrahentowi konsumenta uprawnienie do stwierdzania zgodności świadczenia z umową;
Pytanie tylko jak w zaistniałej sytuacji my biegacze powinniśmy się zachować? Próbować wymusić na organizatorach zmianę kontrowersyjnych zapisów? A może od razu zgłaszać naruszenie prawa do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta?

I jeszcze jedno pytanie na koniec. Uważacie, że ta lista jest pełna, czy może dałoby się ją jeszcze rozbudować?

13 maja 2014

O zostawaniu maratońskim sierżantem uwag kilka

W zeszły czwartek Córka Młodsza zrezygnowała ze swojej drzemki w ciągu dnia. Jak łatwo się było spodziewać, w związku z tym padła na dobre około godziny dziewiętnastej. Gdy MONBŻ po jej zaśnięciu weszła do kuchni, zastała mnie zajadającego kanapki.
- Przecież przed chwilą jadłeś spaghetti!
- Tak, ale to była dopiero pierwsza część kolacji.
- (cisza)
- Ale to nic. Mam dziś jeszcze w planie podjadanie wieczorne.
To mogło oznaczać tylko jedno. Zaczęła się ostatnia z ostatnich faza przygotowań do maratonu w Pradze czeskiej. Ładowanie węglowodanami.

Do stolicy ojczyzny Krecika, Pata i Mata oraz Jaromira Nohavicy jechałem pełen nadziei na dobry wynik. Czułem, że jestem w formie. To samo mówił mi Trenejro. Ambicje były niemałe. Tym razem życie je trochę zweryfikowało, ale może nie wyprzedzajmy faktów (choć jestem pewien, że niemal każda osoba czytające te słowa wynik końcowy już zna). Na miejsce, w towarzystwie Agnieszki i jej M. dotarłem (z przygodami, o których możecie poczytać na blogu Agnieszki właśnie) w sobotę po południu. Wieczorem zrezygnowałem z choćby namiastki zwiedzania (zresztą nie była to moja pierwsza wizyta w Pradze) na rzecz wyciszenia się i przyszykowania rzeczy na rano. Ostatecznie okazało się, że zostawiłem w domu część swojego niedzielnego śniadania i musiałem jeszcze odwiedzić pobliski sklep spożywczy. W niedzielę obudziłem się jeszcze przed budzikiem – adrenalina jednak robi swoje.
W drodze na start humory dopisują (foto: Agnieszka K.)
Jeszcze przed startem okazało się, że organizacyjnie nie odstajemy za bardzo od przyjaciół Czechów. Nie wiem czym kierowano się przydzielając biegaczy do stref startowych (z tego co pamiętam, przy zapisywaniu się podawałem swój wynik z Poznania), niemniej mnie przypisano do strefy G. Gdzieś do drugiej połowy stawki patrząc na rozkład stref na mapce okolic startu. Skromność to akurat nie jest moja główna zaleta, ale chyba nie zrzeszyłem pychą zakładając, że powinienem stać jednak nieco bliżej. Mimo wszystko ruszyłem w stronę tabliczki z przypisaną mi literą. Będąc jeszcze na wysokości strefy E (co ciekawe, strefy F nie przewidziano w ogóle) zobaczyłem pace-makerów na czas 3:45. Zdębiałem. Rozejrzałem się po biegaczach stojących w strefie i odkrywszy, że większość z nich ma na numerze startowym tę samą literkę co ja, czym prędzej do nich dołączyłem. Gdy jakieś pięć metrów przed sobą dojrzałem tabliczkę z napisem 3:30 na przeciskanie się przez tłum było już za późno. Ruszyliśmy.

Trasę maratonu w Pradze podzieliłbym na trzy części. Czterokilometrową pętlę po trzech mostach (Čechův, Mánesův, a pomiędzy nimi oczywiście Most Karola), ośmiokilometrową pętlę pokonywaną dwukrotnie (za każdym razem kończącą się na linii mety, za drugim razem ostatecznie) oraz zawijas obejmujący cześć miasta na południe od starówki (trzy tzw. agrafki, w tym dwie z nawrotem niemal w miejscu, a także dwukrotne przekraczanie rzeki). Najtrudniejsza była ta pierwsza, mimo że najkrótsza. Widoki przepiękne, przyznaję, jednak bieganie po kostce brukowej, i to nie tej, która określilibyśmy jako współczesną, a po tzw. kocich łbach, nie jest tym, co biegacze lubią najbardziej. Do normalnego na pierwszych kilometrach zagęszczenia startujących dodajmy podbiegi na wspomniane trzy mosty oraz zwężenia, a otrzymamy kryzys na samym początku. Mimo to jeszcze na pierwszym kilometrze udało mi się złapać jakoś zakładane tempo. Moja radość nie trwała długo. Dokładnie w miejscu ustawienia znacznika 1 km maraton… stanął. Dosłownie. Stanął w miejscu. Po chwili ruszył ale jeszcze przez jakiś czas mogłem zapomnieć o czymś co nazwałbym dobrymi warunkami do biegu (musiałem między innymi wyprzedzić grupę na trzy i pół godziny). Pod koniec czwartego kilometra biegliśmy wzdłuż wysokiego żywopłotu. Wielu biegaczy zatrzymało się za potrzebą. Stwierdziłem, że do nich dołączę to może dam chwilę odsapnąć zmęczonym zmaganiem się z kocimi łbami łydkom. I to chyba była dobra decyzja.

Na piątym i szóstym kilometrze wreszcie złapałem swój rytm. Na przygotowaną uprzednio z wielkim mozołem tabelkę z międzyczasami już prawie nie spoglądałem (wiedziałem, że próba nadrobienia strat może mnie później drogo kosztować), starałem się jedynie pilnować tempa. Druga część trasy również nie należała do łatwych. Kostki brukowej było jakby mniej, a jak już była, to ta jednak bardziej regularna (a i tak, gdy się pojawiała starałem się trzymać szerokiego krawężnika). Pojawiło się jednak inne utrudnienie. Trasa prowadziła wzdłuż rzeki, ale za każdym razem gdy mijaliśmy most, trasę prowadzącą stanowiącą przedłużenie mostu przecinaliśmy, jak to mawiają budowlańcy, dołem. Czyli najpierw zbieg a za chwilę podbieg. I tak co chwila. Starałem się jednak wszystko jak najlepiej zapamiętać – wiedziałem, że będę musiał przebiec tędy jeszcze raz. Nieco bardziej zmęczony.
Gdy po raz drugi przebiegliśmy przez starówkę i ruszyliśmy w tzw. miasto bieg zrobił się przyjemny. Kibiców wprawdzie jak na lekarstwo (czułem się jak w kraju ojczystym, że tak pozwolę sobie zażartować), ale nawierzchnia równa, a podbiegi (jeśli w ogóle) bardzo delikatne. W pewnym momencie biegło mi się aż za dobrze. Tempo określone po lapowaniu na dwóch kolejnych znacznikach kilometrów spadło nagle w okolice 4:20. Wiedziałem, że muszę zwolnić, inaczej zapłacę za to jeszcze więcej niż zapłaciłbym za zaniechaną próbę odrobienia strat z pierwszych kilometrów. Mniej więcej w tym czasie moim oczom ukazał się najbardziej niesamowity na trasie widok (ale to wynika z czegoś, co psychologowie określają jako skrzywienie zawodowe): trzy-, czteropiętrowe kamienice, a nad nimi droga. Tak droga. Taka dla samochodów. Na ogromnej żelbetowej estakadzie. Po prostu szał – starówka (dodajmy, przepiękna) się chowa. Ale wróćmy do biegu. Zwolniłem nieco i dalej biegło się komfortowo. Noga podawała, tętno wciąż jeszcze mieściło się w granicach (górnych, ale zawsze) pierwszego zakresu.
Na półmetku mój czas wynosił 1:38 01. Założenie na dalszy bieg było jedno – pilnować tempa, tak aby nie zwalniać by drugą połowę pokonać szybciej niż pierwszą. Na kolejnych kilometrach wciąż biegło się w miarę komfortowo. Ciężko zaczęło się robić (a jakże) w okolicach 30-32 km. Pomagali nieco kibice, szczególnie polscy, rozpoznający koszulkę Drużyny Szpiku, ale przede wszystkim humor poprawił mi chłopak trzymający tabliczkę z napisem Free beer in 12 km (i nie to, żebym miał, aż takie parcie na piwo, szczególnie że dawali bezalkoholowy napój piwopodobny).

Pod koniec trzydziestego trzeciego kilometra wróciliśmy na znaną już trasę ale bardziej bolesne podbiegi i zbiegi. Teraz już wiem, czemu postać (właściwie to chyba nie postać - raczej  pobiegać) w logo International Prague Marathon ma tak dziwnie ułożone nogi – ona co chwilę musi pokonywać zbieg (jakby pokazali postać na podbiegu, mogliby odstraszyć sporą liczbę potencjalnych uczestników). Pozostało odhaczać kolejne kilometry (jeszcze osiem…, jeszcze siedem…, jeszcze…) i liczyć szybko w pamięci czy uda się zejść poniżej 3:15. Mimo poważnego kryzysu jednak to ja wyprzedzałem (choć jeden z rodaków wziął mnie jak furmankę). Kolejne kilometry (jeszcze trzy…, jeszcze dwa…). Tuż przed znacznikiem 42 km słyszę okrzyk po polsku: To już końcówka – ciągnij! Obracam się i widzę… naczelnego Runner’s World Polska (czy pamięta mnie jeszcze z Wyzwania?)! Uśmiecham się – nie mam siły na nic więcej. Za ostatnim zakrętem trasa zaczyna opadać – jak dobrze. Na czterysta metrów przed metą stoi tablica informująca o tym właśnie fakcie. Spoglądam na zegarek. Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie przyspieszę, i to mocno, wynik będzie zaczynać się od 3:15. Sięgam po resztki energii. Niosą mnie dochodzące z obu stron okrzyki po polsku: Polska! Naprzód! Brawo Drużyna! Dziękuje tylko w duchu. Kostka mi już nie przeszkadza, nawet nie wiem czy jej dotykam. Mijam metę wykrzesując ostatnie pokłady energii by podnieść ręce w geście zwycięstwa. Minę miałem na pewno niczym Emil Zatopek, ale zwyciężyłem. Rzut oka na zegarek? Jest! Jest poniżej 3:15. Chwile później rorientowałem się, że zamiast zatrzymać stoper, zlapowałem go, więc ostatecznie nie wiedziałem ile poniżej. Jak się niedługo okazało urwałem trzynaście sekund, a także pięć minut i trzydzieści trzy sekundy z październikowej żywcówki. Czas netto 3:14:47!
Pogromcy Pragi czyli (od lewej) moja skromna osoba oraz Matka (i Ojciec) co biega
Na koniec jestem winien pewne wyjaśnienie tym, którzy mój bieg obserwowali on-line, a którym jestem za to i za zdalny doping niezmiernie wdzięczny. Jeśli patrzeć na tempo z tabeli udostępnionej na stronie biegu, można wysnuć wniosek, że nie zwolniłem ani na chwilę. Sam zdziwiłem się zobaczywszy te dane. Po chwili jednak uświadomiłem sobie że tempo w min/km podawane jest na podstawie czasu brutto liczonego od momentu startu. Jeśli spojrzeć na kolejne międzyczasy (czyli delty) łatwo dojrzeć, że najwolniej (pomijając oczywiście pierwszą piątkę) biegłem między kilometrem trzydziestym piątym a czterdziestym. Również pokonanie pięciu kilometrów pomiędzy znacznikami 25 km a 30 km zajęło mi ponad dwadzieścia trzy minuty (ale wtedy też po raz drugi zatrzymałem się za potrzebą). Najbardziej cieszy jednak to, że udało się przyspieszyć na ostatnim odcinku 2195 m (chociaż to głownie zaleta mocnego finiszu), a przede wszystkim, że drugą połowę udało się pokonać o minutę piętnaście szybciej niż pierwszą.
Źródło: www.runczech.com
A jeśli by ktoś mnie spytał, czy polecam maraton w Pradze, odpowiedziałbym zapewne, że jeśli chce przebiec maraton w naprawdę pięknym mieście to jak najbardziej. Ale jeśli chce powalczyć o wynik na granicy swoich możliwości, to nie do końca. Co ciekawe, do tego wniosku doszedłem już na pierwszych kilometrach biegu.

8 maja 2014

O tym, że kwiecień nie zawsze przeplata, uwag kilka

Fakt, że długi weekend dobiegł końca, o czym wspomniałem w pierwszym zdaniu poprzedniego posta, świadczy dobitnie o jeszcze jednym. Że kwiecień mam(y) już za sobą. Może więc odrobinę biegowej buchalterii?
Muszę przyznać, że kwiecień był dla mnie pod względem biegowym bardzo udanym. Oczywiście, nie idealnym, ale to się akurat rzadko zdarza (a poza tym podobno najgorszy z planów treningowych to ten zrealizowany w stu procentach).
Po pierwsze w jedynym w tym miesiącu starcie udało się poprawić życiówkę, tym razem na tym dystansie, który z maratonem nie ma za wiele wspólnego (tak, ewidentnie i z nutą ironii w głosie po raz kolejny nawiązuję do niesławnego felietonu pana z redakcji na RZ). Po drugie, z planu wypadły mi (tzn. nie zrealizowałem ich) tylko dwa treningi: tzw. piątkowy rozruch przed startem w poznańskiej połówce (przez chwilę łudziłem się, że uda mi się go, w skróconej formie, zrobić w sobotę, ale również nie dałem rady) oraz zaplanowane na poświąteczny wtorek 10K z przebieżkami (głownie przez to, że świąteczne 32K zrobiłem w poniedziałek). I wreszcie po trzecie zrealizowałem cele treningowe na maj – przypomnę:
Primo: Nie pozwolić sobie na ani jedną ponad dwudniową oraz nie więcej niż dwie dwudniowe przerwy między dwoma kolejnymi treningami biegowymi. Secundo: Reanimować trening ogólnorozwojowy – może by tak jednak pĄpki i brzÓszki?
Ad Primo: Dwa razy między kolejnym aktywnościami biegowymi występował więcej niż jeden dzień. Przy czym w tym drugim wypadku w jednym z nich zrobiłem trening ogólnorozwojowy, co poczytuję sobie za okoliczność łagodzącą. No dobra była jeszcze jedna dwudniowa przerwa: 31 marca i 1 kwietnia, ale to było na przełomie miesięcy oraz jeszcze przed tym, jak sprecyzowałem cele na kwiecień, więc się nie liczy, prawda?

Ad Secundo: Cześć treningów biegowych udało mi się zakończyć treningiem ogólnorozwojowym, czy też (różne nazewnictwo się tu stosuje, ale jak zwał tak zwał) gimnastyką siłową. A dwa razy udało mi się nawet taki trening zrobić w dni bez biegania. Niestety musiałem zaprzestać, gdyż Trenejro zakazał przed samym maratonem takowych aktywności. Co dalej (a coś być musi) z tą częścią mojego sportowego życia, pozostaje aktualnie przedmiotem moich dogłębnych przemyśleń, owoce których przedstawię w terminie późniejszym.

Buchalteria nie była by buchalterią, gdyby nie zawierała danych liczbowych. A zatem. W kwietniu trenowałem siedemnaście (z trzydziestu) dni, z czego piętnaście dni zawierało w sobie bieganie (czyli biegałem średnio co drugi dzień, taka ciekawostka). Mimo, że to właśnie w minionym miesiącu miały miejsce najdłuższe w tej części sezonu (mam tu na myśli części między maratonami) treningi, łącznie przebiegłem blisko dwadzieścia kilometrów mniej niż w lutym (ale co się dziwić, miesiąc poprzedzający maratoński ma zawsze nieco mniejszą objętość), a konkretnie 262 km (słownie dwieście sześćdziesiąt dwa), co daje średnią 61,1 km na tydzień oraz 17,5 km na trening.

Cele treningowe na maj? Brak! Maj będzie miesiącem startowym. No może jeden: nie opuszczać zaplanowanych treningów. Czego i Tobie Drogi Czytelniku życzę

5 maja 2014

Kwestionariusz Blogacza - Przyjemności z ambicjami

Święta, święta i... oktawa!A nie, to było dwa tygodnie temu. Teraz mamy już za sobą kolejny długi weekend, tym razem majowy. Dla mnie był on niestety nieco nerwowy. Odciąłem się też nieco od sieci. Ma to oczywiście dobre strony, gorsza jest ta, że mam zaległości w lekturze. I tu dochodzimy do blogaczy! Także na rozgrzewkę chciałbym Wam umożliwić bliższe poznanie jednego z nich. Właściwie to jednej. A konkretnie Emilii, która nie dość, że posiada przyjemność biegania, to aktualnie ma ambicje zostać ciężarówką idealną.
Na początku tradycyjnie przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Półmaraton
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Długie wybieganie.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Satysfakcja i dobre samopoczucie, jakie czekają mnie po treningu.
4. Twoje pierwsze zawody?
Run Warsaw 2007, dystans: 10 km. Pękałam z dumy, że udało mi się ani na chwilę nie przejść do marszu.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Marathon du Medoc
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Dopiero zaczęłam myśleć o tym, by kiedyś skorzystać z pomocy trenera. A kto miałby to być – nie mam pojęcia.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Haruki Murakami O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu.
8. Dlaczego biegasz?
Bo to najfajniejszy sposób na urozmaicenie sobie codzienności
9. Dlaczego blogujesz?
Bo to zaraz po bieganiu drugi najfajniejszy sposób na urozmaicenie sobie codzienności.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Treningi funkcjonalne i długie spacery z psem.

Czy są jakieś pytania (dodatkowe) do Emilii?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...