31 marca 2016

O tym, że czasem trzeba odpuścić, kolejnych uwag kilka

Bartek, nie chcę Ci psuć planów maratońskich, ale chyba rodzę. W te słowy odezwała się do mnie nie biegająca jeszcze MBŻ o piątej nad ranem, trzydziestego marca roku dwa tysiące dwunastego. Właśnie tego dnia przyszła na świat Córka Młodsza i w ciągu kilkunastu najbliższych godzin moje plany maratońskie (i startowe w ogóle) uległy gruntownej zmianie. Dziś, cztery lata później, historia w pewnym sensie się powtarza. Plany ulegają zmianie.
Lata lecą, a historia się powtarza. Ale za to zostałem nadwornym specjalistą od tortu naleśnikowego. O!
Nie, nie zostałem po raz trzeci tatą. Nawet się tego nie spodziewam. Powód jest o wiele bardziej błahy, za to, w odróżnieniu od Córki Młodszej (chociaż ona też potrafi zaleźć za skórę), niezmiernie irytujący. Infekcja gardła.
Niby nic wielkiego. Żadnej temperatury, czy łamania w kościach. Ot, chrypka, kaszel i trochę bólu. A jednak właśnie mija trzeci tydzień, jak nie jestem w stanie biegać (niby takie nic, a ciągnie się, jak przysłowiowa guma w gaciach). Tymczasem do maratonu w Rotterdamie pozostało dziesięć dni. Jest już bardziej niż jasne, że ani nie będzie łamania trójki, ani tym bardziej poprawiania wyniku Krasusa. Szczerze mówiąc nie wiem czy w ogóle pobiegnę. MBŻ uważa, że powinienem pobiec, chociażby przeczłapać. I tak sobie myślę, że to nie jest może i najgorszy pomysł. Niemniej mam pewne wątpliwości. I co Wy byście zrobili na moim miejscu?

To oczywiście nie koniec zmian. Skoro maraton nie wypali, ktoś (a właściwie coś) musi wziąć na siebie ciężar głównego startu wiosny. Jak się łatwo (a może wcale nie) domyślić, będzie to Wings for Life. Może przez ten miesiąc z wąsem, jaki został do ósmego maja (nomen omen, dzień zwycięstwa), coś się da zrobić z moją formą i może nawet uda się zostać ultrasem (takim przez małe u, ale zawsze). Po drodze są jeszcze Półmaraton Poznański (który, wbrew wcześniejszym założeniom, może i będzie sens pokonać w całości) i Bieg Kosynierów (dycha), ale też do końca nie wiadomo, co z nich wyniknie.

Niemniej zmiany planów sięgają nieco dalej. Pierwotnie drugi w tym roku maraton planowałem na sierpień. Bez parcia na życiówkę. Ale przecież wiedząc, że właśnie przepadła druga szansa na połamanie tej ukochanej i znienawidzonej zarazem trójki, nie mogę nie mieć parcia na wspomnianą życiówkę. Wniosek - jeszcze się znajdzie okazja na start w Maratonie Solidarności (XXV edycja będzie jak znalazł). W tym roku chcę jednak jeszcze o coś zawalczyć.

I tutaj mały chichot historii. Gdy cztery lata temu pojawiła się Córka Młodsza, zrezygnowałem ze startu w maratonie, który podówczas odbywał się wiosną. Od kilku lat natomiast startuje jesienią (pod koniec października). A to, że gdy dziś wszedłem na jego stronę, okazało się, iż właśnie mija ostatni dzień obowiązywania najniższej opłaty startowej, można by wręcz uznać za znak (Palec Boży, jak kto woli). Także klamka zapadła, słowo się rzekło, kobyłka u płotu i w ogóle, i właśnie. 23 października roku bieżącego zamierzam przebiec kolejny maraton. Toruński Maraton.

15 marca 2016

Halo Panie Jacku: O nałogach uwag kilka

Halo Pnie Jacku!

Ależ temat Pan (jak to młodzież, do której już od jakiegoś czasu niestety się nie zaliczam, mawia) zapodał. No bo żeby tak o nałogach? Publicznie? Nie to, żebym nie miał. Mam, a i owszem. Zresztą, jak mawiał ksiądz, który błogosławił moje małżeństwo (to znaczy jeden z dwóch, bo dwóch ich było - tych księży), liczba nałogów musi się zgadzać. A mówił to zazwyczaj, odpalając właśnie papierosa. Dobrze już, weźmy zatem tego byka za rogi, żeby wilka z lasu nie wywoływać. Oto, niekompletna rzecz jasna, lista moich nałogów.
Już to gdzieś kiedyś wrzucałem, ale świetnie pasuje (źródło: whatmyfriendsthinkido.net)

Nałóg nr 1 - Prokrastynacja
No niby mam bardzo ładny i bardzo funkcjonalny, efektowny i nowatorski planer. I nawet go używam. Przeczytałem też dużo książek o samoorganizacji, zarządzaniu sobą w czasie i w ogóle o samorozwoju. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wybierając z tych różnych książek elementy, które najbardziej mi odpowiadają, stworzyłem własny, w pewnym sensie unikalny, dopasowany szczególnie do mnie system planowania i tychże planów realizacji. A jednak wciąż są rzeczy, które notorycznie przekładam na mityczne później (zazwyczaj na jutro). Najlepszy przykład - tenże post. Pierwotnie chciałem go napisać jeszcze w lutym. A tu mamy piętnasty marca.
Zmieniając na chwilę temat. Skoro dziś piętnasty, to wczoraj był czternasty marca, jeden z moich ulubionych dni w roku - dzień liczby pi (3.14 pisane z amerykańska). A wie Pan, kto zna wszystkie cyfry po przecinku liczby pi? Chuck Norris oczywiście. Mało tego, ma je wszystkie wytatuowane na bicepsie.

Nałóg nr 2 - Niniejszy blog
Zacząłem go pisać jeszcze w poprzedniej dekadzie (ależ to brzmi), w roku 2009. Czyli zanim jeszcze pisanie blogów biegowych stało się modne (kiedyś nawet jedna moja znajoma, również blogerka biegowa, żeby nie było, napisała nawet o czasach, gdy blogów biegowych było bardzo mało i mój podówczas między innymi przywołała). Zaczynałem, gdy postanowiłem przygotować się do swojego pierwszego maratonu - stąd jego tytuł. Jak do tej pory maratonów ukończyłem dwanaście, a tytuł bloga pozostał. Blog też. I przez te wszystkie lata wciąż wraca do mnie pytanie, czy ktoś to w ogóle czyta. Co jakiś czas przychodzą też kryzysy wynikające z nałogu numer jeden, a wraz z nimi pytanie, czy tego całego blogowania w diabły nie rzucić, i nie zająć się jakimiś poważniejszymi zajęciami tak dla odmiany. Ale nie potrafię. Już nie ważne już, czy ktoś to czyta, czy nie. Mój ci on, ten blog, i będę go pisał dalej. Bo jak mawiał klasyk, twardym trzeba być, a nie miętkim!
A propos, wiedział Pan, że Chuch Norris przekroił nóż miękkim masłem?

Nałóg nr 3 - Bieganie
No a jakże. Biegam przecież dłużej niż bloguję. Bo choć z różną (zazwyczaj mierną) intensywnością, a zwłaszcza (zwłaszcza mierną) systematycznością, to biegałem już jakieś dwa lata przed narodzinami Córki Starszej (po której narodzinach właśnie, maraton przebiec postanowiłem, bo skoro nie syn i nie dom, to może córka i maraton). Tutaj dopiero mogę powiedzieć, że biegałem, zanim bieganie stało się modne. I przez te lata nałóg wciąga mnie coraz bardziej. Najpierw biegałem, żeby się w ogóle ruszać. Ponieważ jednak osobowość mam taką, że bez celu i bez planu brak mi motywacji, zacząłem ściągać z internetów tak zwanych najróżniejsze plany treningowe. Potem sobie ten maraton (i tego bloga) wymyśliłem. A potem kolejny. Najpierw biegałem trzy razy w tygodniu. Potem zacząłem trenować pod okiem Trenejro  i już przyszło cztery razy na tydzień buty biegowe obuwać. Potem się zachciało jeszcze życiówkę poprawić i jeszcze jeden trening w tygodniu dołożyć. I tak końca nie widać. A przez większość tego czasu bieganie było w domu moim wrogiem publicznym numer jeden. Bo choć mnie dawało wiele radości, to mojej Ślubnej (że tak użyję eufemizmu) niekoniecznie. A dziś Ślubna nosi ksywę Mojej Biegającej Żony (najpierw była Moją Od Niedawna Biegającą Żoną - w skrócie MONBŻ - ale biega już na tyle długo, że zostało samo MBŻ). I doszło do tego, że na majową sztafetę maratońską w Poznaniu, zebraliśmy drużynę, która się składa z rodziny i znajomych, ale takich znajomych, których znamy jeszcze sprzed czasów, gdy zacząłem biegać.
Niemniej mój nałóg biegania różni się nieco od Pańskiego. O ile Pan biega na zapas i wciąż jest do przodu, o tyle ja (przynajmniej ostatnimi czasy) mam wrażenie, że wciąż gonię własny ogon. A na domiar złego się przeziębiłem i od kilku dni nie biegam w ogóle. I właśnie chyba zaczynają mi się ręce trząść. Więc kończę.
A propos, wiedział Pan, że Chuck Norris... nigdy nie ukończył maratonu?

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH.
Bartek M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...