25 lutego 2013

Trzy plus dwa, czyli popłynąłem

Całkiem ciekawy tydzień treningowy mi wyszedł, nie powiem. Chociaż słowo wyszedł nie do końca pasuje, bo w ramach treningów praktycznie nie chodziłem...

Biegowo standard, czyli minimum - trzy wyjścia. Pierwsze we wtorek. W rozpiskę wpisałem wytrzymałość siłową. Rozgrzewka, aż do wejścia w czwartą strefę (162 ud./min.), a potem pięć razy po sześć minut w strefie 5a, z dziewięćdziesięciosekundowymi przerwami w truchcie i dziesięć minut schłodzenia. Drugie wyjście w czwartek - wyjątkowo jeszcze za dnia. Rozgrzewka również aż do granicy czwartej strefy, a potem dwanaście trzydziestosekundowych przyspieszeń mierzonych poziomem wysiłku (KOW 9, czyli praktycznie na tzw. maksa, nie mylić z Maksymilianem), z przerwami w truchcie tej samej długości. Na zakończenie, jak zawsze niemal, dziesięć minut schłodzenia. Główną niedogodnością tego treningu było podłoże - relatywnie świeży śnieg, więc albo kopny tam gdzie samochody nie dotarły, albo zajeżdżony tam gdzie dotarły. I ten i ten przypadek kiepski do nabierania prędkości. Ostatecznie wybrałem opcję ubitą - na szczęście grunt pod nogami straciłem na dobre tylko raz - ale pechowo (a ja w pecha nie wierzę) akurat w momencie, gdy miałem zaczynać pierwszy interwał.
Najwięcej zamieszania wyszło z weekendowym wybieganiem, a w zasadzie fartlekiem. Pierwotnie planowałem go na sobotni poranek. Ale moja M. poinformowała, że chciała by w sobotę się wyspać (czyli sobie posapać). Czegóż się zatem nie robi dla Lepszej Połowy? Ponieważ na niedzielne przedpołudnie miałem plany, o których za chwilę, sobotni wieczór ani niedzielny poranek nie wchodziły w grę. Pozostał zatem niedzielny wieczór. I tak, gdy dzieci zasnęły, ja ruszyłem na miasto. Doszedłem bowiem do wniosku, że o ile na spokojne wybieganie równym tempem miasto nie nadaje się w ogóle, to na zabawę biegiem jak najbardziej. Przyspieszałem zatem od przecznicy do przecznicy (względnie od przęsła do przęsła), by między kolejnymi dwiema przejść do truchtu. I tak przez dwie i pół godziny.
Łącznie te trzy wyjścia zapisały się w historii liczbą 41,7, wyrażoną w kilometrach.

Oprócz biegania udało mi się zrobić da treningi uzupełniające - oba w basenie. W piątek zgodnie z ostatnim rytuałem, dwa razy sto metrów klasycznym na rozgrzewkę i na schłodzenie, a pomiędzy tym osiem razy siedemdziesiąt pięć metrów dowolnym. Jak łatwo policzyć, łącznie metrów tysiąc. W niedzielę za to miałem okazję po raz pierwszy pływać w piance neoprenowej. To akurat jest temat na oddzielny post, ale należy odnotować, że dzięki temu mogę sobie doliczyć kolejne osiemset metrów pływania.

Dosyć regularnie docieram na basen ostatnio, jak widać na załączonym (i kilku innych) obrazku. Za to coś się nie składa aby popedałować lub popodnosić trochę żelastwa. No nic, może w bieżącym tygodniu się coś wciśnie. A propos, miłego tygodnia!

21 lutego 2013

Asics Gel Fuji Attack 2

Nowe trailówki, czyli Asics Gel Fuji Attack 2, mimo iż trafiły do mnie w ostatni dzień minionego już roku, są poniekąd prezentem gwiazdkowym. Poniekąd, bo nie dostałem ich tak naprawdę na gwiazdkę, ale praktycznie w całości sfinansowałem z biletów Narodowego Banku Polskiego, które już pod choinką (a i owszem) się znalazły. Zapałałem do nich miłością wielką zanim jeszcze je ujrzałem na żywo, a że jestem miłośnikiem Kraju Kwitnącej Wiśni, motyw góry Fuji (czy też bardziej z polska - w końcu mamy dziś Dzień Języka Ojczystego - Fudżi) jedynie ową miłość podsyca.
Nie pierwszy raz kurier przyniósł mi buty, których wcześniej nie miałem okazji przymierzyć, ale tym razem miałem jakąś podświadomą niemal obawę o zły dobór rozmiaru. Na szczęście moje nogi zaznały już obuwia tej marki, postawiłem zatem na ten sam rozmiar - 41,5. Kurier dostarczył przesyłkę i moim oczom ukazał się rozmiar... 42. Trzeba będzie reklamować, pomyślałem, ale też zaraz pomyślałem, że może przymierzę? Pasują jak ulał. Wyjmuję wkładkę, porównuję z tą z używanej już wcześniej pary - dokładnie takiej samej długości. Pomyłka o dobrych skutkach, a może w sklepie wiedzieli, że trzeba małą korektę wprowadzić? Trudno stwierdzić. Niemniej, buty są, pasują, czas na pierwsze wrażenia.
A pierwsze wrażenia były dwa. Po pierwsze wysoko a palce wiszą w górze. No cóż, trailówki. Po drugie, co to za dziwne sznurówki? O trójkątnym przekroju? Niechybnie w celu pewniejszego sznurowania, pomyślałem. Jeśli to jednak prawda, to niestety nie działa. Jest to największa acz zarazem jedyna chyba wada tych butów - notorycznie się rozwiązują. Pomaga dopiero wiązanie na podwójny węzeł - szczęśliwie sznurówki są też odpowiednio długie.
Pierwszy test bojowy był ekstremalny - zrobiłem bowiem coś, czego robić się nie powinno (szczególnie mając w pamięci, co zupełnie nowe buty potrafią zrobić z moimi piętami). Na pierwszy trening w nowym obuwiu wybrałem ponadtrzydziestokilometrowe wybieganie. Skutek? Żadnych otarć, pęcherzy czy choćby zaczerwienienia - po prostu dopasowanie idealne, chciałoby się powiedzieć. Jeśli już o dopasowaniu mowa, muszę wrócić na chwilę do sznurówek. Wspominałem już kiedyś, że mam częstokroć kłopoty z doborem siły wiązania (albo wiążę za mocno i sznurówki piją przez cholewkę, albo zbyt słabo i but jest zbyt luźny). W tym wypadku, o dziwo, z siłą sznurowania nie było żadnego problemu - nie wiem czy to efekt zastosowanych w butach systemów, a może nawet trójkątnej w przekroju sznurówki, ale po prostu wiązałem buty i biegłem...
Na kolejnym - równie długim, a nawet nieco dłuższym - treningu w równie ekstremalny sposób sprawdzona została wodoszczelność. Tu należy dodać, że but wodoszczelny mieć wcale nie był - dla tych, dla których ten element jest istotny, dobra wiadomość: dostępna jest również wersja G-TX, czyli z Goretexem. Ja wybrałem bez i przy trafieniu nogą w zamarzniętą kałużę, zabrałem ze sobą w dalszy bieg sporą część jej zawartości. Mało to komfortowe było, zwłaszcza że panowała akurat temperatura, jak już można było wywnioskować z faktu występowania zamarzniętych kałuż, ujemna. Jednak mimo tak niesprzyjających warunków, woda została dosyć sprawnie odprowadzona na zewnątrz i choć dyskomfort pozostał, można było kontynuować bieg (a było to po mniej więcej jednej trzeciej zaplanowanego na trzy godziny treningu).
Od buta o tak agresywnym bieżniku można bez wątpienia wymagać odpowiedniej przyczepności. I trzeba mi zauważyć, że Fuji Attack 2 te wymagania spełniają niemal idealnie - czy to podczas spokojnych długich wybiegań, czy to podczas interwałów, gdy osiągałem granice swojej możliwości. Problemy z przyczepnością spotykały mnie jedynie na lodzie i mocno zajeżdżonym przez samochody śniegu.

Niestety styczniowe chorowanie nie pozwoliło mi sprawdzić jak buty sprawują się w warunkach rozpływającej się brei pośniegowej i biegałem głównie w warunkach stricte zimowych. Na szczęści udało im się choć raz, za to porządnie, zaznać porządnego błota z bezdroży (a to w końcu but na bezdroża jest). Zatem jeśli chodzi o podłoża oraz warunki pogodowe, to również w tym wypadku należy zauważyć, że poza wymienionymi powyżej podłożami powodującymi śliskość, pozostałe - wliczając w to między innymi drogi polne i leśne, śnieg kopny lub ubity, pokryte liśćmi zbiegi i podbiegi, a nawet asfalt, czy też po prostu podłoże utwardzone - nie stanowią szczególnego wyzwania.
Jak to na końcach bywa, powinna się tu znaleźć pointa jakaś lub chociaż morał. Dziś będę oszczędny w słowa (ot, nic innego do głowy mi nie przychodzi akurat) - Chwalę sobie i gorąco polecam! Szczególnie na biegowe wycieczkach po bezdrożach dużych i małych.

Garść podsumowań:
Marka: Asics
Model: Gel Fuji Attack 2 (męskie)
Sklep: Zalando.pl
Cena: 389 zł
Masa: 315 g
Przebieg: 105,1 km

18 lutego 2013

Raz lepiej, raz gorzej

Minione dwa tygodnie bardzo dobrze pokazują, że czasem po dniach zaliczanych do tych mniej udanych, przychodzą te, które dają satysfakcję. Z lekką nutką niedosytu, ale jednak satysfakcję.

Tydzień widniejący w moim planie treningowym jako szesnasty widniał w owym planie jako tydzień odpoczynku i regeneracji. Tylko po czym? Po choróbsku i nieudolnych próbach powrotu do regulanej aktywności? Niech i tak będzie. A zatem tydzień OiR jako zacząłem we wtorek o świcie (jak już raz czy dwa pisałem, wolę wyjść wcześnie rano niż zbyt późno wieczorem). W planie miałem trening techniki szybkości czyli czterystumetrówki na określonej kadencji. Zdążyłem zrobić półtora takiego rytmu, gdy telefon informujący o tym, że obie moje córki postanowiły urządzić sobie przerwę w spaniu o piątej nad ranem, ściągnął mnie z biegowego nieba na ziemię rodzicielskich powinności. Aby odbić sobie to niepowodzenie wieczorem wsiadłem na rower. Na godzinkę. Zasnąłem nawet z siebie zadowolony.
W czwartek zamiast na bieganie (było by to bardziej sensowne, bo w sobotę zamierzałem pobiec piątkę w ramach cyklu zBiegiemNatury) do lasu poniosło mnie na basen. Miałem za sobą dzień pracy szkoleniowca i konsumpcję pięciu (!) pączków i nie wiem czy to przez te pączki, czy przez niespotykany tłok na basenie (oba te aspekty powinny raczej przeszkadzać) pływało mi się rewelacyjnie. W niewiele ponad pół godziny przepłynąłem dziewięćset metrów (wciąż jeszcze daleko jednak do momentu, w którym takie dystanse będę przebiegał ciągiem), uznałem zatem, że zasłużyłem na pączka numer sześć. Bieganie nadrobiłem w piątek przed śniadaniem. Ale dokładając do czwartkowego pływania jedenaście kilometrów quasi zabawy biegowej (spokojnego biegu z kilkoma przyspieszeniami na tzw. siodłach) chyba raczej nie spaliłem nadwyżki spożytych w czwartek kalorii (zwłaszcza, że w ów czwartek miał również miejsce całkiem obfity obiad i trzydaniowa kolacja).
W sobotę miał być test formy w postaci startu na pięć kilometrów. Ale była samospełniająca się przepowiednia. Zapisując się na zawody przekonywałem sam siebie, że i tak pewnie, jak zwykle, coś się w sobotę wydarzy (bo ta jedenasta, to taka głupia godzina - nie mogą robić tych zawodów o dziewiątej?) i nie dotrę. I się wydarzyło - wedle życzenia. Mniejsza już co, ale przepowiednia się spełniła, bo jako samospełniająca się nie miała po prostu innego wyjścia. Na osłodę weekendu zakończyłem go kolejną godziną (przedłużoną o całe siedem minut) na rowerze w towarzystwie czwórki hobbitów i spółki (tym razem Dwie wieże). Tydzień biegowy bez szału. Statystyki nadrabia ilość aktywności w liczbie pięć.

Kolejny tydzień był mniej zróżnicowany, za to bardziej udany biegowo. Tu udało się wyrobić 100% normy. Pierwsze wyjście we wtorek - wytrzymałość siłowa. Po rozgrzewce bieg ciągły w czwartej strefie by na koniec wejść na pięć minut w strefę piątą. Na koniec oczywiście schłodzenie.
Od czwartku byłem poza domem, a wywiało mnie aż do Rzeszowa. Po dotarciu tam odwiedziłem najbliższy fitness klub by zrobić rytmy na bieżni mechanicznej. Sześć razy po sześć minut z czego dwie pierwsze w czwartej, a kolejne cztery w piątej strefie. Nieco irytujące jest konieczność ciągłej manipulacji przy prędkości pracy bieżni, gdy tętno wychodzi poza wartości graniczne. I tylko szóste powtórzenie udało się zrobić bez ani jednej korekty, bo dryf tętna był taki, że niemal płynnie przechodziło w takie wartości jak trzeba. Nawiasem mówiąc, wciąż zastanawiam się, jak tego typu trening będzie wyglądał w terenie. Być może przekonam się już jutro.
W piątek korzystając z wolnego przedpołudnia udałem się na pobliski mojemu hotelowi basen. Później już, w rozmowie z naszym przedstawicielem na Podkarpacie, dowiedziałem się, co na ten basen sprzedaliśmy i jakie tam były problemy techniczne. Nawiasem mówiąc miałem tam też nieco śmieszną sytuację, bo ratownik nie chciał mnie na początku wpuścić do niemal pustego basenu (dwie osoby w nim akurat przebywały i to na tym samym torze), bo przyszedłem dziesięć minut przed tzw. wejściem.
Weekend, a sobota konkretnie, stanęła pod znakiem czegoś co z założenia miało być zabawą biegową. A w praktyce była godzina konwersacyjna (dosłownie i w przenośni), kolejna z próbą podkręcenia tempa zakończoną ostatecznie kryzysem energetycznym, ale w ostatnich dwóch kwadransach udało mi się zrobić jeszcze trzy dynamiczne przyspieszenia z KOW dochodzącym do 9 a tętnem do 170.

Postęp zatem jest - okres rozbudowy (czyli redukcji ilości na rzecz intensywności) się rozkręca. Ale na koniec muszę się z Wami podzielić jedną obserwacją, a nawet refleksją. Faktem jest, że przy moim trybie życia (rodzicielstwo, zawód wymagający pracy w dosyć nieregularnych godzinach) nie zawsze łatwo realizować zamierzenia treningowe. Niemniej złapałem się na tym jak często użalam się nad sobą, czy też, inaczej to ujmując, używam reaktywnego języka (to a tamto nie udało się przez to i siamto). I stwierdziłem, że muszę to zmienić. Nie spodziewam się, że dzięki temu nagle wszystko zacznie mi wychodzić, ale w końcu są w życiu sprawy ważniejsze i te mniej ważne i nie ma co płakać nad straconym treningiem, skoro postawiło się na coś o wyższym osobistym priorytecie. A zatem (przede wszystkim sam sobie) obiecuję poprawę.

Sobie też, jak i Wam życzę miłego tygodnia i podkręcenia statystyk treningowych (zacząłem dziś czytać książkę o statystyce...).

7 lutego 2013

Mało biegania, mało pisania

Zastanawiałem się nie raz, jak to się dzieje, że zanim zabiorę się do podsumowywania (nie tylko na blogu) tygodnia (że tak to szumnie nazwę ) treningowego, zastaje mnie co najmniej czwartek. Dziś mnie olśniło. To jest dokładnie tak jak z moją polonistką w liceum. Gdy ją pytaliśmy, czy już sprawdziła nasze prace, odpowiadała zazwyczaj, że jeszcze nie, gdyż muszą nabrać mocy urzędowej... A skoro mamy czwartkowy wieczór...

Po dwóch tygodniach przerwy spowodowanej chorobą i powikłaniami, kolejny tydzień chciałem zacząć bieganiem już w poniedziałek. Chciałem. Nie udało się. Dziecię zasnęło bardzo późno, a że ja zbyt późno biegać nie lubię, zadowoliłem się treningiem siłowym (trzy kwadranse bez dwóch minut). Gdy we wtorek, z tych samych powodów się nie udało, pomyślałem, że zerwę się wcześnie w środę. Budzik zadziałał - ja nie. Udało się wreszcie, za czwartym podejściem, w środę wieczorem. Godzina spokojnego biegu i dziesięć i pół kilometra.
W czwartek znów siłownia i pół godziny plus minuta. W kolejny dzień (wieczór właściwie) znów udało się wyjść na podobnie spokojną godzinę biegu, choć tym razem pokonałem jakieś trzysta czterdzieści metrów więcej. A po piątkowowieczornym bieganiu długie wybieganie mogło być tylko w niedzielę. Tylko, że plany rodzinne na to nie pozwoliły. A że plany rodzinne zostały z kolei pokrzyżowane przez kolejną chorobę starszej z moich córek, to już inna sprawa (że o problemach z zaśnięciem w sobotnią noc nie wspomnę). Łudziłem się jeszcze, że nadrobię to w poniedziałek przed pracą (zakładając wczesną pobudkę i późniejsze dotarcie do biura). Niestety starsze dziecko miało swoje plany - a tak konkretnie to miało w planach pobudkę o piątej i skupianie na sobie uwagi taty.
Źródło: www.facebook.com/TataToJa
Kolejnej próby nadrabiania treningu nie podejmowałem. Postanowiłem przejść do kolejnego tygodnia i planów z nim związanych. A problemy, które w związku z tym wystąpiły, to już temat na kolejnego posta. Tak w okolicach przyszłego czwartku powinien się pojawić (ów post)...

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...