30 listopada 2013

Stary niedźwiedź mocno śpi?

Pierwsze przymrozki już za nami. Śniegu jeszcze wprawdzie nie było, ale wkrótce niechybnie spadnie (a to się oczywiście wiąże z dodatkową, jakże przeze mnie ukochaną, aktywnością fizyczną w postaci odśnieżania chodnika). I mimo, że wciąż jeszcze mamy listopad, w hotelu, w którym dane mi było dzisiaj nocować, na korytarzu już stoi choinka. Ubrana oczywiście. Wszystkie te znaki mówią ni mniej ni więcej, że zbliża się zima. A ja powoli, acz na szczęście skutecznie budzę się ze snu… Otóż to – wychodzi na to, że jesiennego.
Źródło: www.PiktoGrafiki.com
Strasznie się obijałem po maratonie. Teoretycznie nowy sezon miałem zacząć z początkiem listopada i też na cały tenże miesiąc otrzymałem rozpiszę od Trenejro (wspominałem już, ze postanowiłem kontynuować jakże owocną dotychczasową współpracę?). Niemniej małe zawirowania zdrowotne, rodzinne i zawodowe (to wszakże oczywiste, że to wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie i nie w tym ni krzty mojego zaniedbania) sprawiły, że wyszły z tego przysłowiowe nici. Przed Biegiem Niepodległości wyszedłem cały jeden raz na spokojne dziesięć kilometrów. Wspomniany start w Warszawie to drugie dziesięć kilometrów, z tym że już nie takie znowu spokojne. A potem przez niemal tydzień znowu nic (bo ciągle coś – ja jestem jak zwykle niewinny). A zatem te dwie dziesięciokilometrowe przebieżki uznałem (dla spokoju własnego sumienia*) za wybryki czasu rozbiegania i jako oficjalną datę rozpoczęcia sezonu 2013/14 przyjąłem niedzielę 17 listopada.

Plan na Tydzień 1+ (ten plus do nadprogramowa niedziela) przedstawiał się następująco:
Niedziela: OWB1 10 km
Wtorek: OWB1 12 km + Przebieżki 5 x 100/100 m
Czwartek: OWB1 10 km + Przebieżki 5 x 100/100 m
Piątek: OWB1 12 km
Niedziela: OWB1 12 km + Przebieżki 5 x 100/100 m

Jak widać, początek sezonu to spokojne niezbyt długie biegi. Ale choć w planie mam wpisane (na przykład) 10 km, zwykle wychodzi trochę więcej. Powód jest banalny – w planie wpisany jest tylko ten element treningu, który ja nazywam akcentem Trening, niczym dobre szkolne wypracowanie – o czym już pewnie raz czy dwa tutaj wspomniałem – winien posiadać trzy elementy: wstęp, rozwinięcie i zakończenie, w tym wypadku rozgrzewkę, akcent i schłodzenie.

A zatem realizacja treningu zapisanego w moim planie jako OWB1 10 km (przypomnę, że OWB1 oznacza ogólną wytrzymałość biegową w pierwszym zakresie wytrzymałości) przedstawia się jak poniżej.
Na początek oczywiście i (niemal bez wyjątku) obowiązkowo rozgrzewka. Jak ona wygląda w moim wykonaniu już kiedyś pisałem (i od tamtej pory w sumie niewiele się zmieniło) – zwykle początek, czyli trucht wykorzystuję na dotarcie do miejsca, w którym mogę się wygodnie pobawić w wymachy i inne skipy. Odkąd zacząłem mierzyć również dystans pokonany podczas rozgrzewki (kiedyś tego nie robiłem) obserwuję, że podczas tego elementu treningu (wliczając nie tylko czysty trucht ale i pozostałe ćwiczenia polegające na przemieszczaniu się) pokonuję od 1200 do 1400 metrów.
Po rozgrzewce następuje akcent. W tym konkretnym przypadku nic skomplikowanego - ot, na całym dystansie pilnuję aby tętno zawierało się w granicach pierwszego zakresu. Chociaż i tak istnieją tutaj dwie różne szkoły – niektórzy liczą dystans (względnie czas) od momentu wejścia w zaplanowany zakres Ja akurat robię tak, że liczę od momentu ponownego (po zakończeniu rozgrzewki) uruchomienia stopera, czyli gdy moje tętno od dolnej granicy pierwszego zakresu dzieli jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Jakieś dwieście do pięciuset metrów dalej jest już tak jak trzeba.
Jako schłodzenie zwykle wykorzystuję ok. dziesięciu minut rozciągania. Chyba, że mam jeszcze dłuższy kawałek do domu (czy innego miejsca, do którego muszę wrócić) – wówczas dorzucam jeszcze kilkaset metrów truchtu na sam koniec.

Jeśli zaś chodzi o realizację całości tygodniowych zamierzeń, to wyszło… prawie dobrze. Trening niedzielny (ten drugi) musiałem przerzucić na poniedziałek, ale pozostałe cztery jednostki (jedną z lekkim przesunięciem) udało się zrealizować. Ostatecznie tydzień zamknąłem z bilansem 5:26:30 i 52,1 km. O tym co się wydarzyło w kolejnym (bieżącym) tygodniu, napiszę jak tylko go domknę.

PS. Na pewno nie umknęło uwadze spostrzegawczego czytelnika, iż rozpocząłem nową świecką tradycję opisywania realizacji tylko jednej, charakterystycznej dla danego tygodnia jednostki treningowej. A nuż ktoś skorzysta z moich doświadczeń…

*A propos: wiecie kiedy sumienie jest naprawdę czyste? Gdy jest nieużywane.

23 listopada 2013

Kwestionariusz Blogacza - odcinek pierwszy czyli premiera

I znowu się spóźniłem. Bo znowu sprawdziła się zasada "Moi rodzice mają dziś plany na wieczór. Tak się składa, że ja też...". Nie to, żebym się tłumaczył. No może trochę. No już dobrze, dobrze...
Ale w czym rzecz? W tym, że właśnie wczoraj mojemu skromnemu blogowi (żeby nie napisać mojemu blogu) stuknęły (że tak użyję kolokwializmu) cztery lata. Cztery lata, w tym jeden przestępny - jakby nie liczyć 1461 dni (dziś to już nawet 1462). Uspokajam - nie będzie podsumowań. Będzie zabawa. Jest weekend, jest impreza - jak napisała wczoraj na swoim blogu Emilia.

A zatem będzie zabawa. Zabawa, którą wymyśliłem myśląc o swoich koleżankach i kolegach Blogaczach (czyli blogujących biegaczach lub - jeśli kto woli - biegających blogerach), a nazwałem Kwestionariusz Blogacza. Nazwa nie jest przypadkowa - inspirowałem się i wzorowałem na Kwestionariuszu Prousta. A oto zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
Jako pierwszą do zabawy pozwoliłem sobie zaprosić Hankęsakankę, autorkę bloga Do mety. Hankaskakanka przyjęła zaproszenie. Oto i jej odpowiedzi:

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Maraton.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Bieg z narastającą prędkością i podbiegi.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Nie wiem.
4. Twoje pierwsze zawody?
Run Warsaw na dystansie 5 km w październiku 2007.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Lavaredo Ultra Trail - bieg ultra w Dolomitach.
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Na razie pod okiem swojego aktualnego trenera, zwanego Maestro.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
"Jedz i biegaj" Scotta Jurka na równi z "Running: A global history" Thora Gotaasa
8. Dlaczego biegasz?
Bo to pierwszy sport, który pokochałam i który mogę uprawiać wszędzie (w przeciwieństwie do bardzo kochanych nart, na których raczej nie da się poszaleć na Mazowszu).
9. Dlaczego blogujesz?
Zawsze lubiłam pisać.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Rower, narty, joga, siłownia, coś, co przypomina kitesurfing i treningi funkcjonalne z synkiem (plecak na plecach, torba z zakupami na ramieniu, synek "na barana").

Wkrótce kolejny odcinek kwestionariusza - oczywiście będzie się ukazywał regularnie, czyli co nie wiem kiedy...

A jak Wam się podobają odpowiedzi Hani?

20 listopada 2013

Reebok One Cushion

No dobrze, czas leci (jemu się zawsze gdzieś spieszy), nowy sezon się rozkręca a ja obiecałem (a w zasadzie to zapowiedziałem) jeszcze garść podsumowań z sezonu minionego. Tak konkretnie to mam dwa myśli dwie rzeczy, które towarzyszyły mi i wspomagały mnie w przygotowaniach do jesiennego maratonu, a wrażeniami z ich wpływu na owe przygotowania chciałbym podzielić się z Wami. Pierwsza z tych dwóch rzeczy występuje pod dwiema postaciami - prawej i lewej. Są to bowiem buty do biegania, a konkretnie para butów Reebok One Cushion.Para ta trafiła do mnie pod koniec sierpnia i od tamte pory niemal bez przerwy towarzyszyła mi w moich treningowych zmaganiach, a więc sprawdziłem ją w boju końcowej fazy przygotowań do najważniejszego dla mnie startu w sezonie. Jako że w owy okresie przebiegłe w nich ponad trzysta kilometrów, mogę zaryzykować stwierdzenie, że poznałem je dogłębnie. Od środka, chciało by się powiedzieć (napisać w zasadzie).
Przekrój podłużny przez buta sportowego (Foto: Reebok)
Kolekcja One Series - jak zachwala ją jej producent - jest odzwierciedleniem zupełnie nowego podejścia do biegania opartego na innowacyjnej technologii i budowie buta – od tyłu (pięty) do przodu (palców) zamiast od dołu do góry. Innowacyjność polega między innymi na tym, że poszczególne części buta są ze sobą połączone metodą zgrzewania. Nie występują w nim zatem szwy, które mogły by być przyczyną obtarć, a w razie gdybyśmy chcieli uprać je w pralce, nic się nie rozklei (ewentualnie rozgrzeje, jak żartowaliśmy sobie w gronie Blogaczy podczas prezentacji butów). A zatem - jak dalej zachwala swój produkt jego wytwórca - wnętrze cholewki zapewnia komfort i minimalizuje ryzyko otarć podczas biegu. Moje stopy są ekstremalnym środkiem do sprawdzenia prawdziwości tej tezy. I wiecie co? Muszę (pragnę również) ją potwierdzić. Po pierwszym (nie licząc spartańskiego treningu na terenach zielonych m.st.) treningu musiałem dać stopie chwilę przerwy, by oswoiła się z wrażeniami z kontaktu z nową parą towarzyszy biegu, lecz uniknąłem poważniejszych niedogodności w postaci otarć lub pęcherzy, co (jeszcze raz podkreślę) w moim przypadku, na początku przygody z nową parą butów, wcale nie jest takie oczywiste. Z pierwszych treningów w One Series Cushion zapadła i w pamięć jeszcze jedna rzecz - poczucie niesamowitej lekkości. Inna sprawa, że na tamten moment przypadło kilka dosyć szybkich elementów mojego treningu, ale wydawało mi się wówczas, jakby te buty same rwały się do biegu. Nie powiem, przyjemne uczucie.
Reebok One Cushion pracują w biegu... (Foto: Reebok)
Zaprojektowana od tyłu do przodu konstrukcja buta, ma za zadanie odzwierciedlać rzeczywisty ruch stopy w trakcie biegu. Strefa kontaktowa, wyposażona w miękką piankę, amortyzuje siłę uderzenia stopy o podłoże, strefa przejściowa, dzięki zastosowaniu lekkiego kompozytu piankowego zapewniać ma  płynne przejście od pięty, natomiast strefa napędowa, wykorzystując responsywną piankę, pozwala na bardziej dynamiczne odbicie stopy w ostatniej fazie biegu. Tyle teorii - pytanie tylko czyjej stopy? Promowanie buta w ten sposób podczas gdy twa szaleństwo na tzw. bieganie naturalne, może dziwić. Jednak nie pomylę się chyba wiele, jeśli napiszę, że zdecydowana większość biegaczy amatorów (do tej większości, choć chciałbym to zmienić, należy chyba zaliczyć i mnie) wciąż jednak biega z tzw. piety. Butom należy jednak przyznać, że zapewniają komfort podczas biegu. Amortyzacja jest (jak ja to określam) nienachalna, pozwala jednak uniknąć niechcianych efektów tłuczenia stopami o asfalt i beton. A podkreślić należy, że podczas przygotowań do startu w 14 Maratonie Poznańskim, dając posłuch zaleceniom trenera, biegałem głównie po takim podłożu. Również w kwestii dopasowania się do stopy nie znajduję żadnych zastrzeżeń. Po najcięższych i najdłuższych treningach (że choćby wspomnę urodzinowe 34 na 34) bolały mnie różne części ciała, na jakikolwiek dyskomfort spowodowany butami do biegania narzekać nie mogłem. A jeśli już o dopasowaniu mowa, należy wspomnieć o sznurówkach. Są one (w moim odczuciu) dosyć nietypowe jak na buty do biegania, bowiem płaskie w przekroju (długość pozostaje już w normie). Sprawiło to, że unikałem wiązania ich na tzw. podwójny supeł (bardzo ciężko - aż za ciężko - było je potem rozwiązać), niemniej okazało się nie być to konieczne, bo rozsznurowują się niezwykle rzadko (choć jednak im się zdarza).
I nie tylko w biegu (Foto: Reebok)
Na koniec muszę włożyć łyżkę dziegciu do tej całkiem już sporej beczki miodu - buty mają jedną zasadniczą wadę. Zachowanie się podczas deszczu. Samo bieganie po mokrej nawierzchni nie stwarza problemów, ale już bieganie podczas opadów sprawia, że but nabiera (dosłownie niemal) wody. Nawet nie trzeba wdepnąć w większą kałużę, wystarczy że pada.

I cóż napisać, aby to wszystko jakoś zgrabnie  podsumować? Nie mogę napisać, że to but na każdą stopę, bo testowałem tylko na swoich, ale na pewno wygodny. Nie mogę też napisać, że na każdą pogodę, z przyczyn podanych powyżej. Ale mogę napisać, że praktycznie na każdy rodzaj treningu. I na każdą porę dnia, a zwłaszcza nocy, posiadają bowiem elementy odblaskowe. A jak się jest młodym ojcem, to trzeba się pogodzić z faktem, że biega się głównie po zmierzchu lub przed świtem. No chyba, że jest lato, bo jak wiadomo latem to i za piętnaście trzecia rano już widno...
I w ten sposób odeszliśmy płynnie od tematyki obuwia biegowego, co niechybnie oznacza, że pora zakończyć posta.

15 listopada 2013

Mamy Niepodległą

Budzik zadzwonił o czwartej nad ranem. Słońce jeszcze nie wstało, ale dla mnie Dzień Niepodległości właśnie się rozpoczął. W tym roku postanowiłem uczcić go nieco inaczej, a jednocześnie zrobić coś, co zawsze zrobić chciałem – wziąć udział w jednym biegu z warszawskiego cyklu Zabiegaj o pamięć. To oznaczało jednak bardzo wczesna pobudkę. Wprawdzie koleżanka z firmy (po raz pierwszy miałem wystartować jako członek Henkel Running Team) odebrała wcześniej mój pakiet, ale w Warszawie miał ze mną wystartować mój tata, a on niestety musiał  odebrać pakiet osobiście (biuro zawodów w niedziele miało być czynne od godziny ósmej do godziny dziewiątej).
Nie od razu się obudziłem – przygotowując sobie śniadanie, musli zamiast do mleka wsypałem do właśnie zaparzonej kawy. A zatem pierwsza kawa i trochę płatków powędrowało do zlewu. Na szczęście, gdy o piątej wsiadałem do samochodu kontaktowałem już na tyle, by móc prowadzić. Trzy godziny później zameldowaliśmy się w stolicy. Po drodze mieliśmy okazję wysłuchać w radio kilka (jeśli nie kilkanaście) interpretacji i wariacji na temat Mazurka Dąbrowskiego. Trochę wstyd się przyznać, ale przy okazji zostałem uświadomiony, że nasz hymn ma sześć zwrotek (nie wiem, z czego to wynikało, ale byłem święcie przekonany, że cztery - pewnie tylu nas uczyli w podstawówce).

Jako, że szeroko rozumianych okolicach startu zjawiłem się (jak na moje – nazwijmy to – standardy) dosyć wcześnie, miałem okazję podziwiać atrakcje przygotowane dla uczestników – obejrzeć pokaz jazdy oraz walki oddziału ułanów a nawet zrobić sobie zdjęcie z marszałkiem Piłsudskim (sobowtórem marszałka rzecz jasna). Potem przyszedł już czas na spotkania z wszystkimi krewnymi i znajomymi królika. I wspólne fotki rzecz jasna – w tym wymarzona i wyśniona słitfocia z Krasusem.
Blogacze jeszcze przed rozgrewką (mój rozgrzewkowy strój wciąż jeszcze budzi... pewne zainteresowanie).
Foto: Kasia - rusz-sie.pl
Tradycją Biegu Niepodległości jest odegranie hymnu narodowego tuż przed startem. W tym roku (nie wiem jak drzewiej bywało, ale obiło mi się o uszy, że bywało więcej) odegrano dwie zwrotki. Zawsze uważałem, że mini testem patriotyzmu dla obecnych jest odegranie więcej niż jednej zwrotki (choć jak już powyżej napisałem, sam nie byłem bez grzechu). Nie wiem czy w złym miejscu stanąłem (a były to tzw. tyły strefy II), ale tam gdzie stałem chyba nawet pierwsza zwrotka stanowiła wyzwanie, bo nie śpiewał prawie nikt. Mało tego, kilka osób nawet nie zaprzątało sobie głowy tym, że odgrywają jakiś tam hymn i zajmowała się najnormalniejszą rozmową. Nie wytrzymałem i stojącym najbliżej mnie trzem młodzieńcom zwróciłem uwagę – wprawdzie jeden z nich miał chyba ochotę mnie za to pobić, ale na szczęście do końca hymnu trzymali już taki fason, jaki się w takich okolicznościach należy.

A propos stref – uważam, że podział na strefy (rzecz przy takiej ilości startujących – przypomnę, że limit wynosił 12 000 osób i został wyczerpany) został zorganizowany podręcznikowo. Wprawdzie widać było, że niektóre osoby ustawiły się w nieodpowiednim miejscu lub przeszacowały swoje możliwości (mijanie osób przechodzących do marszu na pierwszym kilometrze biegu, w grupie osób biegnących na czas między 40 a 45 minut, uznaję jednak za ewenement), ale ani przez chwilę nie było tłoku (większy był na maratonie w Poznaniu, gdzie było dwukrotnie mniej startujących). Jaka ilość ludzi postanowiła uczcić Dzień Niepodległości bieganiem, można było zaobserwować po półmetku, czyli tzw. nawrotce. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

Dzięki sprawnej organizacji startu już na pierwszym kilometrze udało mi się złapać odpowiedni rytm. Przy czym tego dnia odpowiedni miał oznaczać w miarę komfortowy. Wiedziałem, że forma rewelacyjna na pewno nie jest (ale czego się spodziewać, skoro od maratonu biegałem cały jeden raz), więc nie nastawiałem się na jakiekolwiek tempo (z tyłu głowy siedziało mi jedynie by spróbować się zmieścić w czterdziestu pięciu minutach). Chciałem po prostu pobiec na miarę dyspozycji dnia bieżącego. Po pierwszym kilometrze okazało się, ze biegnę tempem w okolicach 4:25/km. Kolejny nawet kilka sekund szybciej. Mniej więcej na drugim kilometrze minąłem też Avę i Hankęskakankę z rodzinką (Hanki, tak po prawdzie, to nie widziałem, ale zauważyłem jej ślubnego, więc tuszę, że stała gdzieś obok). Trzeci kilometr nieco wolniejszy, ale to na okoliczność podbiegu na wiadukcie przy Dworcu Centralnym. Wprawdzie zaraz był zbieg, ale ja w takich sytuacjach nie próbuję nadrabiać i raczej staram się trzymać tempo niż przyspieszać. W drugiej połowie pierwszej piątki mijamy chyba najlepiej mi znane rejony stolicy - Filtry (a konkretnie ulicę Filtrową) i Pola Mokotowskie. O przebiegnięciu piątego kilometra Grelin informuje mnie dokładnie na nawrotce. Kilkaset metrów dalej mijam Anię. Przez prawie całą druga połowę biegu biegnę nie mogąc wyjść. Nie mogąc wyjść z wrażenia ile ludzi biegnie w tych zawodach i jaka niezliczona masa ludzi wciąż sunie w drugą stronę (tzn. pokonuje pierwszą połowę trasy). Dość napisać, że Michała minąłem dopiero na wiadukcie przy Centralnym, a ostatnich biegaczy i kijkarzy na ostatnim kilometrze. A jak już o ostatni kilometrze mowa, chciałem mimo wszystko na nim, a nawet na ostatnich dwóch, przyspieszyć. Udało się to tylko częściowo. Ostatecznie linię mety minąłem po czterdziestu czterech minutach i dziewięciu sekundach od minięcia linii startu. Przyzwoity wynik.

Wkrótce po minięciu linii mety po raz kolejny uświadomiłem sobie jaką pokręconą mieliśmy tego dnia pogodę. Wprawdzie do biegania była niemal idealna, ale trzeb zacząć od tego, że rano musiałem skrobać samochód. Do jedenastej wyszło piękne słońce i zrobiło się prawie jak trzeba, ale ja ubrałem się jak na temperaturę poniżej dziesięciu stopni i na trasie było mi trochę za ciepło. Natomiast gdy tylko się zatrzymałem, zacząłem marznąć. Na szczęście szatnia i depozyt były całkiem blisko (kolejny plus dla orgów za dobre rozmieszczenie powyższych).
Henkel Running Team (a właściwie to jego część) już z medalami na szyi.
Foto: HRT
A po przebraniu się jeszcze kilka chwil pogaduch, jeszcze kilka wspólnych fotek, potem przebijanie się przez niezbyt zakorkowaną Warszawę (problem był tylko z wyjechaniem z parkingu, ale co się dziwić jak kilkutysięczna rzesza ludzi w jednym momencie postanowiła wracać do domu) i do domu. Niestety, zanim tam dotarłem, większość pozytywnego nastroju wywołanego biegiem prysnęła za sprawą tego, co się działo w Warszawie gdy ja już ją opuściłem. Do domu dotarłem równo dwanaście godzin po jego opuszczeniu. Właściwie to nie do domu, a na kinder party u znajomych (nic to, że w dresie).

Na sam koniec uwaga quasi polityczna. Dzień wcześniej oraz jadąc do stolicy słyszałem, że tego dnia odbędzie się w Warszawie kilkanaście różnych manifestacji. Zaliczyłbym do nich również Bieg Niepodległości, bo choć niektórzy twierdzą, że gdyby nosił on nazwę Biegu Kubusia Puchatka, biegacze i tak by pobiegli. Być może. Ale czy pobiegło by kilkanaście tysięcy? Czy stworzyli by żywą flagę narodową? Nie sądzę. Dla mnie Bieg Niepodległości jest manifestacją - manifestacją miłości do kraju, w którym żyję i radości tego życia zarazem. Jestem zdania, że każdy powinien manifestować powyższe wartości na sposób, jaki najbardziej mu odpowiada - biegnąc, jadąc na rowerze, idąc na koncert czy na defiladę. Różnorodność jest moim skromnym zdaniem prawdziwą siłą demokracji. Pod definicję różnorodności nijak się jednak nie da zaliczyć tego co się działo na Placu Zbawiciela, czy pod ambasadą Federacji Rosyjskiej - na to akurat brak mi słów. W każdy bądź razie chciałem podkreślić, że świętować razem wcale nie musi oznaczać w tym samym miejscu, czasie i w ten sam sposób.
Za rok postaram się uczcić Dzień Niepodległości w podobny sposób. Choć zapewne wybiorę się gdzieś bliżej.

7 listopada 2013

Mówię SOBIE: "sprawdzam"

Odwlekałem to jak mogłem (sam nie wiem dlaczego), ale przecież w końcu muszę się z tym zmierzyć. Czas wyłożyć karty na stół i samemu sobie powiedzieć: sprawdzam (z tego co pamiętam z partii pokera granych na jednogroszówki, kolejność była odwrotna – najpierw sprawdzanie, dopiero potem karty na stół). Wiec sprawdzam – jak mi poszła realizacja celów, jakie wyznaczyłem sam sobie na sezon 2013.
Źródło: www.memy.pl

Cele startowe

1. Przebiec maraton poniżej 3 h 30 min
Udało się i to udało się najbardziej. Wprawdzie dopiero w maratonie jesiennym, ale urwałem aż dziewięć i pół minuty. Czy uda mi się to kiedyś raz jeszcze (w sensie: urwać aż tyle)?
A tak w ogóle żałuję, że ten cel rozliczam jako pierwszy – gdyby był na koniec, Królowa Życiówek, jak ją ładnie nazwała Hankaskakanka, przyćmiłaby dokładnie wszystko, co przed nią.

2. Ukończyć triatlon na dystansie sprinterskim (lub zbliżonym)
Zrobione – 15 czerwca przepłynąłem 600 m, przejechałem 15 km i przebiegłem 3 km. Posmakowałem triatlonu. Na jakiś czas wystarczy.

3. Zejść poniżej wyniku 3:00 w sztafecie maratońskiej lub przebiec swoją zmianę poniżej 43,5 min
Po raz kolejny nie udało się złamać tej sztafetowej trójki. Jest jednak coś niezwykłego w tym wyniku. Jak dobrze pójdzie, zmierzymy się z nią po raz kolejny w roku 2014. Może nawet w Poznaniu.
Drugiej części celu rozliczyć nie sposób, bo choć planowałem pobiec zmianę o długości 10 km, ustanowiłem swoją życiówkę (jak to w debiucie) na okrągłym dystansie 7,195 km.

Cele treningowe

1. Do końca stycznia ukończę dwa trzygodzinne treningi w strefie 2
Zrealizowano w 50% - czyli jak łatwo policzyć ukończyłem jeden. W zrealizowaniu pozostałych 50% przeszkodziła choroba. Ot, życie…

2. Do 25 lutego ukończę wyścig na 5 km ze średnią kadencją 85
Nie udało się. Nie miałem okazji. Po prostu od początku roku nie złożyło się (oj momentami nie składało się bardzo mocno) wystartować na dystansie 5 km.

3. Poprawię tempo na kilometr o 10 sekund w strefie 5a - do końca marca
Jak to było w pierwszej połowie sezonu pisałem w podsumowaniu na półmetku. W drugiej połowie sezonu nie biegałem już w strefie 5a – nastał Trenejro i nieco inne metody treningu (grunt, że skuteczne).

4. Do końca marca ograniczę masę ciała do 70 kg przy maksymalnie 12,5% tkanki tłuszczowej
Latem waga przez chwilę pokazywała wynik z szóstką z przodu. Ale zaraz potem były wakacje i Ciotki Feli. Strat już nie nadrobiłem. Po prostu nie idzie mi tzw. trzymanie wagi – najpierw musiałbym się wyzbyć tego okropnego nawyku podjadania.

No dobrze, spróbujmy wyciągnąć wnioski. Cele startowe zrealizowane w dwóch trzecich, ale treningowe jedynie w jednej ósmej. To sezon był udany czy nie? Poprawiłem życiówki w maratonie, półmaratonie i na dziesięć kilometrów – na wszystkich dystansach, na jakich startowałem. Zatem chyba udany. To może ja źle te cele treningowe sobie ustawiłem? Chyba muszę to sobie przemyśleć w kąciku. Tym bardziej, że trzeba by też ogłosić cele na rok kolejny.

PS. To jeszcze nie koniec podsumowań.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...