26 listopada 2014

Halo Panie Jacku: O wzystkich moich zabawkach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Czytając ostatni Pański felieton przez niemal całość tekstu miałem wrażenie, że czytam słowa kogoś zupełnie innego. Do ostatniego zdania, które mnie rozłożyło na łopatki. W przenośni. Ale rozłożyłoby również dosłownie, gdyby nie drobny fakt, że czytając Pańskie słowa zajmowałem już tzw. pozycję horyzontalną. Potem przyszła – a jakże – refleksja. Czy aby to wszystko, co zabieram ze sobą na trening (tudzież ewentualnie na zawody) jest mi niezbędnie potrzebne? Przydatne? A może zupełnie zbyteczne?

Przyjrzyjmy się zatem mnie Bartkowi. Ale najpierw zdefiniujmy pojęcie gadżetu. Otóż według mnie gadżet to jest to, bez czego w zasadzie możemy się obejść (właśnie odpowiedziałem sobie na jedno z zadanych wcześniej pytań). Jako gadżetów nie postrzegam więc butów. Choć jak wiadomo, każdy powód jest dobry, by kupić sobie nową/kolejną parę butów do biegania. A na pytanie ile par butów do biegania potrzebujesz, jest tylko jedna prawidłowa (i słuszna zarazem) odpowiedź: wszystkie! Z tzw. ciuchami do biegania jest już nieco trudniej. Niby biegać w czymś trzeba. Może to być z dyskontu, ze sklepu na D (a propos, zna Pan ten dowcip zagadkę: Na jaką literę ma twarz Murzynek Bambo?), ale niekoniecznie musi to-to mieć wbudowane wspomaganie pracy mięśni, stabilizator stawów, odzyskiwacze ciepła oraz kolektory słoneczne (dygresja: czy w dobie kryzysu energetycznego nie warto by rozważyć pozyskiwania energii od biegaczy – to mogłoby uratować nasze PKB). Wprowadźmy zatem podkategorię – odzież nadprogramowa. A skoro mam już na sobie odzież i obuwie, cóż jeszcze zakładam.
Chciałbym dodać źródło, ale nie dotarłem do tego... źródłowego (znalezione na facebook.com)
Kategoria nr 1 – Mniej lub bardziej rozbudowany czasomierz
W nie tak znowu zamierzchłych (chociaż, patrząc jak duża jest już moja Córka Starsza, można dojść do wniosku, że trochę wody już w Warcie upłynęło) czasach, gdy moje bieganie nabierało rumieńców a kilometraż powoli ale rósł, do pomiaru czasu wystarczał mi zwykły zegarek elektroniczny ze stoperem. Biegałem podówczas niemal wyłącznie po parku, znajdującym się jakieś kilkaset metrów od domu i przebiegnięte kilometry sumowałem licząc pokonane okrążenia. A jak przytrafiło mi się biegać gdzieś poza domem, sięgałem to internetów i tam starałem chociaż w przybliżeniu wyliczyć sobie długość trasy (dziś jest to o wiele łatwiejsze, tak w ogóle). Gdy już pokonałem swój pierwszy bieg na dystansie królewskim, doszedłem do wniosku, że przydałby się pulsometr. Nawet kupiłem taki niezbyt drogi. Ale że coraz chętniej biegałem również poza domem (tak jak i Pan, mam pracę związaną z wyjazdami, a na co siedzieć w hotelu, jak można pobiegać) i poczułem potrzebę posiadania zegarka z dżipiesem. I tak stałem się posiadaczem sprzętu, który pieszczotliwie ochrzciłem Gremlinem. Od tego czasu dwukrotnie wymieniłem go na nowszy model (z czego raz mnie poniekąd zmuszono), ale to już materiał na inne opowiadanie. Warto jednak zauważyć, że nigdy (no dobra, ze dwa razy, tak na próbę, się zdarzyło) nie biegałem ze smartfonem, jako urządzeniem pomiarowym.

Kategoria nr 2 – 3 x K, czyli klucze, kasa, komóra

Pieniądze rzadziej, telefon i klucze mam niemal zawsze przy sobie. Telefon na tzw. wszelki wypadek. Był okres, gdy używałem go również do słuchania radia czy też audiobooków, ale już od jakiegoś czasu tego nie robię. Kluczę muszę mieć, bo zazwyczaj wychodzę biegać, gdy Moje Dziewczyny już (względnie jeszcze) śpią. A gdzieś to trzymać trzeba. A najlepiej jeszcze, żeby się przy tym nie majtało. Najpierw używałem takiej kieszonki nakładanej na ramie. Po jakimś czasie zaczęła mnie irytować. Szukałem więc innych rozwiązań, wydając przy tym nieco pieniędzy, które (jak się później okazało) mogłem spokojnie spożytkować inaczej (czytaj: lepiej). Ale w myśl zasady szukajcie a znajdziecie znalazłem rozwiązanie niemal idealne, czyli minimalistyczną torbę zakładaną w talii. De facto korzystam z niej na zmianę z MONBŻ.

Kategoria nr 3 – Suchy prowiant i mokre picie
Gdy moje treningi zaczęły bywać dłuższe nić 20 km, oprócz kluczy i telefonu zacząłem ze sobą zabierać coś do jedzenia, a przede wszystkim coś do picia. Na tę okoliczność mam dwa rozwiązania. Pas z małymi bidonami (nigdy nie przemawiała do mnie tzw. nerka z półlitrowym bidonem) na biegi długie, ale jeszcze niezbyt (względnie na bardzo ciepłe dni). Oraz plecak z bukłakiem na te najdłuższe treningi.

Kategoria nr 4 – Na zawody
Dodatkowym elementem na zawody jest coś, co niby można by podciągnąć pod kategorię nr 3, choć tylko po części. Jeśli już przypinam numer startowy, na trasie korzystam z wody zapewnionej przez organizatora. Na półmaraton i maraton zabieram jednak ze sobą tzw. przekąski (w różnej formie – nie tylko żele). A tu pojawia się potrzeba złotego środka – jak najmniej miejsca (a właściwie jak najmniej gramów), ale żeby się pomieściło i jeszcze za bardzo nie przeszkadzało. Długi czas używałem w tym celu pasa na numer startowy wyposażonego w szlufki. Ale, że kilka razy udało mi się coś zgubić, a i bywało mi po prostu niewygodnie, metodą kupna sprawiłem sam sobie na trzydzieste piąte urodziny gustowną saszetkę na elastycznym pasku z klamrą. Jak na razie się sprawdza.

Kategoria nr 5 - Odzież nadprogramowa
Mam jedną – opaski kompresyjne, które zakładam na biegi dłuższe niż 20 km. Na usprawiedliwienie dodam, że dostałem je w prezencie. Innej odzieży nadprogramowej nie posiadam, ale już o niej myślę.

I to chyba tyle. No chyba, że o czymś zapomniałem. Na zakończenie dodam dwa słowa komentarza do powyższej grafiki, która ostatnio krąży sobie w sieci. Selfie na treningu chyba mi się nie przytrafiła. Konto na Endomondo posiadam, ale aktualizację tegoż nie traktuję jako elementu treningu (czasami robię to rzadziej niż raz w tygodniu).

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

16 listopada 2014

O tym co się udało lub nie uwag kilka

No skoro rozpocząłem (a w zasadzie rozpoczynam, bo długość moich treningów nie osiąga póki co dwucyfrowych dystansów) nowy sezon treningowy, warto by chyba podsumować ten poprzedni i spojrzeć, co to ja sobie planowałem te kilkanaście miesięcy temu, a przede wszystkim co z tego wynikło. To co? Bez zbędnych wstępów i tak lubianych przeze mnie dygresji (a propos... żartowałem), że tak użyję mowy potocznej, lecimy.
Źródło: pixabay.com
... chciałbym nadal rozwijać się sportowo.
Tu się zdecydowanie udało. Poprawiłem bowiem życiówki na wszystkich głównych dystansach. Wynoszą one teraz odpowiednio 0:20:54 na 5 km (a nieoficjalnie - jest to bowiem międzyczas z Maniackiej Dziesiątki - 0:20:39), 0:41:04 na 10 km, 1:32:21 w półmaratonie oraz 3:14:47 na dystansie królewskim. Jednakże rzuca się w oczy, że tylko jeden z tych wyników pochodzi z jesieni.

Moimi głównymi startami będą maratony w Pradze oraz Aglomeracji Śląskiej
Tutaj sukces pełen - udało się pobiec w obu imprezach.

Na królewskim dystansie chciałbym w tym roku zbliżyć się do wyniku 3:10.
W tym wypadku można by... negocjować. Zbliżyć się wprawdzie zbliżyłem, w Pradze zszedłem przecież poniżej 3:15. Jesienią jednak celem było urwanie kolejnych pięciu minut. A jak wiadomo, maraton tym razem okazał się mocniejszy i nie poprawiłem nawet wyniku z wiosny.

Bardziej konkretnie myślę jednak o złamaniu dwóch innych barier, które można by określić jako psychologiczne - dwudziestu minut w biegu na 5 km oraz półtorej godziny w półmaratonie.
Tutaj należy odnotować całkowitą porażkę. W pierwszym przypadku, jak zwykle odnotowuję zdecydowanie niewystarczającą ilość startów na piątkę. Gdyby były międzyczasy z Chyżej w Nowym Tomyślu, być może okazałoby się, że którąś z połówek (najpewniej drugą) przebiegłem poniżej dwudziestu minut. Niemniej międzyczasów na wynikach brak, a nawet Endomondo twierdzi, że moja najszybsza piątka miała miejsce podczas Maniackiej (a twierdzi, że zrobiłem to w 19:41, ale to już wynik mocno nieoficjalny). Na połówce z kolei zabrakło prawie dwie i pół minuty do tzw. szczęścia. Będzie więc co urywać na wiosnę.

Ponadto chciałbym zdobyć Koronę Półmaratonów Polskich
Tak dobrze żarło i zdechło, jak to się określa w języku nie literackim. Brakowało mi do szczęścia jedynie ukończenia połówki w Kościanie. Najpierw jednak się zgapiłem i nie zdążyłem się zapisać przed wyczerpaniem się limitu. A i tak ostatecznie okazało się, że ta niedziela to jedyny możliwy termin by wyprawić Córce Starszej kinder party z okazji piątych urodzin (i nic to, że koleżanki CS w ostatniej chwili się pochorowały i imprezy nie było). Trzeba było odpuścić. Czy będę próbował za rok? Chyba nie.

... chciałbym pobiec w sztafetowej pielgrzymce biegowej na Jasną Górę
W tym wypadku również niepowodzenie. Napięty harmonogram zawodowy nie pozwolił na dodatkowe dni urlopu w lipcu i musiałem obejść się smakiem. Bywa.

Pytanie czy w świetle powyższego podsumowania, oraz toczącej się kilka tygodni temu w internetowym środowisku biegowym dyskusji, jestem zwycięzcą, czy też... nie jestem nim, pozostawiam otwarte (względnie do dyskusji).

PS. Plany na kolejny sezon jeszcze się precyzują. Jak się sprecyzują, czym prędzej doniosę.

11 listopada 2014

O miesiącu vice-życiówek uwag kilka

Jest taki dowcip o facecie, którego skazano na karę śmierci. Wyrok miano wykonać za pomocą krzesła elektrycznego. Niestety, facet był tak otyły, że w krześle się nie mieścił. Sędzia nakazał zatem miesiąc ścisłej diety plus ćwiczenia. Nie pomogło. Zalecił zatem miesiąc o chlebie i wodzie. Nic. W przypływie desperacji zalecił zatem miesiąc o samej wodzie. Skazany nie schudł ani kilograma. Sędzia doprowadzony już na skraj załamania nerwowego pyta więc skazańca: Panie, czemu pan nie chudniesz? A on na to: No jakoś nie mam motywacji...

No właśnie ja też jej jakoś nie mam. Ani do biegania, ani do pisania. Do tego pierwszego jakoś sam siebie przekonuję - rozbieganie mam już bowiem za sobą. Do tego drugiego też, dzięki czemu piszę te słowa.

Mam teraz obecnie tzw. przełom sezonów (wspominałem powyżej o zakończonym dopiero co roztrenowaniu). Czeka mnie zatem trochę podsumowań i snucie planów i wyznaczanie celów na kolejne miesiące. Najpierw jednak czeka mnie jeszcze krótkie podsumowanie miesiąca, który zakończył sezon biegowy 2014/2015, czyli października.
Specyficzny to był miesiąc. Biegania niewiele, a nawet bardzo niewiele, bowiem o włos (w dniu takim jak dzisiejszy zdecydowanie bardziej pasuje wąs) przekroczyłem 100 km. Za to każdy tydzień był inny.
Źródło: endomondo.com
Tydzień pierwszy - maratoński.
Miesiąc zaczął się w środę, a już w niedzielę przyszło mi się po raz dziesiąty zmierzyć z dystansem maratońskim. Tym razem to maraton okazał się silniejszy, o czym już zresztą pisałem. Wliczając kilometry nakręcone w Katowicach, Siemianowicach Śląskich i Mysłowicach, od wspomnianej środy do niedzieli przebiegłem 58,3 km.

Tydzień drugi - pomaratoński
Po powrocie z Górnego Śląska byłem tak przez maraton sponiewierany, że długo nie miałem najmniejszej ochoty na zakładanie butów do biegania. Odpuściłem zatem zarówno sześć kilometrów zaplanowane przez Trenejro na wtorek, jak i osiem zaplanowanych na piątek. Do dychy wpisanej w rozpisce pod nagłówkiem niedziela również się nie zmusiłem. Tydzień pozostał nietknięty.

Tydzień trzeci - półmaratoński
Przed Szamotułami trzeba się było jednak zmobilizować. Przyjąłem, że biegnę bez strategii (czyli na wyczucie) - za to na maksa. Niemniej trzeba było zastany już nieco organizm rozruszać. We wtorek była zatem spokojna dyszka plus przebieżki. W czwartek dwusetki poprzedzone piątką w pierwszym zakresie. I tylko sobotniego rozruchu nie udało się zrealizować. A co się działo w niedzielę, kiedy to nie poprawiłem życiówki, również już popełniłem oddzielnego posta. Przez cały tydzień nabiegałem nieco ponad maraton - 42,6 km.

Tydzień czwarty  - roztrenowanie
Zmęczony nieco sezonem zwróciłem się za zapytaniem do Trenejro o możliwość zrobienia krótkiej przerwy w bieganiu. Ten wyraził zgodę na dwa tygodnie, pod warunkiem, że będę pływał i jeździł na rowerze. W piątek wybrałem się zatem na basen, a w niedzielę na rower. Niestety rowerowanie zakończyło się dla mnie bliższym spotkaniem z asfaltem.

Tydzień piaty - lizanie ran
Choć nic sobie nie złamałem (rower też wyszedł bez większego szwanku) przez kolejne dni byłem mocno połamany. Najgorszy był poniedziałek, gdy wsteczny bieg wrzucałem lewą ręką. W czwartek czułem się już całkiem lepiej i nawet myślałem czy by nie popedałować... na rowerze stacjonarnym. Ostatecznie postanowiłem dać sobie jeszcze jeden dzień odpoczynku i dopiero w piętek zdecydowałem się basen. To był mój błąd - podczas pływania naciągnąłem sobie najwyraźniej nie wykurowany mięsień (lub mięśnie) i weekend trzeba było spisać na starty, towarzyszył mi bowiem silny ból pleców. Tak silny, że mój powrót do biegania po weekendzie stanął pod sporym znakiem zapytania. Ale to już temat na innego posta.
Źródło: endomondo.com

4 listopada 2014

Halo Panie Jacku: O bywaniu na zakręcie uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Za każdym razem, gdy nie za bardzo wiem jak zacząć list, przypomina mi się program Trąbka dla Gubernatora Mojego Ulubionego Kabaretu i W pierwszych słowach mojego scenariusz informuję, że u nas wszyscy zdrowi, czego i Wam życzę! Co ciekawe, wcale nie jest tak, że nie wiem od czego zacząć, ale nie mogłem przepuścić tak wspaniałej okazji do wspomnienia mojego niewątpliwie ulubionej (którego lider twierdził, że kabaret skończył się na Dudku - ja uważam, że skończył się na Potemach) formacji kabaretowej.


Tak więc, skoro wstęp mamy już za sobą (że tak dla odmiany przypomnę noblistkę, która rzekomo rozdawała autografy na ostatnich Targach Książki w Krakowie), muszę się Panu przyznać, że w odróżnieniu od Pana nie zmęczenie pod koniec długiego biegu nie zmienia mnie w diabła wcielonego. Owszem, zdarza się, iż pod koniec bardzo wyczerpującego biegu wyglądam jakbym za chwilę miał się z nim spotkać (względnie ze świętym Piotrem - wolałbym oczywiście z tym drugim, więc trochę martwi, że nie władam jego ojczystym językiem; z diabłem jest lepiej, złośliwi bowiem twierdzą, że mówi po niemiecku), ale morderczych uczuć wobec otoczenia w sobie podówczas nie odnajduję.

Gdy tak się nad tym zastanawiałem, przypomniały mi się jedynie dwie sytuacje z udziałem zmęczonych mocno biegaczy, w obu przypadku maratończyków. Pierwszą znam ze słyszenia, a raczej z przeczytania. Otóż mąż znanej mi (i lubianej, a jakże) blogerki biegowej, w odpowiedzi na doping na ostatnich kilometrach maratonu zwanego paliwowym, rzucił w nią paskiem od pulsometru (który najwyraźniej uznał za zbędny) tak fortunnie (lub nie), że trafił ją w oko. Drugiej byłem świadkiem osobiście w Dolinie Trzech Stawów na trasie mojego ostatniego maratonu. Sam byłem już nieźle zmęczony (prawdziwy kryzys miał przyjść dosłownie za chwil kilka), gdy zobaczyłem współbiegacza, który przestał biec i przeszedł do marszu. Postanowiłem wesprzeć go jakoś i wykrzesałem dodatkowe siły, by klepnąć go zachęcająco w plecy oraz wesprzeć werbalnie. W odpowiedzi usłyszałem, że łatwo mi mówić, bo nie biegnę z zapaleniem oskrzeli. No wtedy akurat to zaczęły i się cisnąć mocne słowa na usta, postanowiłem jednak nie marnować już tak potrzebnej mi w tym momencie energii.

Ale w swych przemyśleniach poszedłem o krok dalej i począłem rozważać sytuacje, w których delikatna zazwyczaj natura zmienia się diametralnie i zaczynam miotać słowa powszechnie uważane za niecenzuralne, z tym najbardziej popularnym, mylnie uważanym za pochodzące od obcojęzycznego brzmienia słowa zakręt (a jak wiemy - ja przynajmniej - od pani Katarzyny-Kropka-Klosińskiej-Małpa-Polskieradio-Kropka-Peel, pochodzącym od słowa kura) na czele. Tak, zdarza mi się przeklinać. Nie pozwalam sobie na to na łamach tegoż bloga, bo uważam, że to nie miejsce na to, ale jestem piewcą opinii, iż przekleństwa mają swoją ściśle określoną rolę w naszym ojczystym języku. Przypomina mi się też od razu zdanie z książki Trzy mądre małpy Łukasza Grassa, o aktorach, którzy słowo na ka wypowiadają w taki sposób, że nawet w kościele nikt by się nie obruszył. Inna kwestia jest taka, że ostatnio muszę baczniej zwracać uwagę na to co mówię, bo moje córki są akurat w wieku, w którym łapią w lot i powtarzają niemal wszystko.

Tak czy owak, zdarzają mi się w życiu chwile uniesienia (w tym negatywnym tych słów znaczeniu), które podsumować można jedynie w słowach, które w komiksach zapisuje się jako #$%^ oraz *&^%. Ostatnio zdarzyło mi się to na ten przykład dwukrotnie w bardzo krótkim odstępie czasu. W pierwszym przypadku wykonywałem drobne prace remontowe w mojej prywatnej łazience. Mam w życiu takiego pecha, że z jednej strony jestem perfekcjonistą (choć nie zawsze to po mnie widać - może na szczęście), z drugiej natura poskąpiła mi zdolności manualnych. I jak czasami próbuję coś zrobić, a mi nie wychodzi, to wyrazy w powietrzu latają. Tym razem się powstrzymałem (dzieci w domu były) ale przedmioty owszem latały. Po tych wydarzeniach Ślubna orzekła, że nie pozwoli mi w domu zrobić już nic więcej poza dokręcaniem poluzowanych śrubek. W drugim przypadku nie przedmioty latały, a ja latałem. Nad kierownicą, by chwilę później sprawdzić organoleptycznie twardość nawierzchni asfaltowej. A wszystko przez to, że o ułamek sekundy za późno dostrzegłem nadjeżdżający poprzeczną uliczką samochód i, przestraszywszy się, zahamowałem tak nagle i tak gwałtownie, że nie pozostało mi już nic innego jak rozpocząć lot koszący. Po lądowaniu przez chwilę kląłem szpetnie a druga część mojego roztrenowania zmieniła się w lizanie ran.

A propos roztrenowania - pora je kończyć, dzięki czemu będę na powrót mógł pisać stricte o bieganiu. Bez wyrazów.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...