13 czerwca 2011

Życiówka mimo woli...

W jakim nastroju wybierałem się do Grodziska pisałem już w poprzednim poście. A gdy już tam dotarłem morale wciąż pozostawało na dosyć niskim poziomie - ujmując to inaczej, nie czułem się w formie do walki nawet z samym sobą, a każdy wynik poniżej 1:50 przyjmowałem za sukces. Ale też, zaraz po dotarciu na miejsce zaskoczyła mnie (w sensie pozytywnym oczywiście) świetna organizacja. Wolontariusze rozstawieni byli już na trasach dojazdowych do biura zawodów i kierowali ruchem tak, by każdy znalazł sobie miejsce do parkowania. I najbardziej pozytywne zaskoczenie, czyli coś z czym nie spotkałem się na żadnym z biegów, w których dotychczas startowałem - depozyt na rzeczy wartościowe. W końcu nie musiałem się głowić nad tym, co począć z kluczami od samochodu! A należy tu podkreślić, że zwykle przybywam na zawody sam, gdyż Moja Lepsza Połowa nie znajduje przyjemności w oczekiwaniu aż razem z innymi (jak to sama ujęła) "spoconymi facetami" doczłapię się do mety.

Jeszcze stojąc w kolejce do toy-toy'ów (wsłuchując się w dźwięki wygrywane przez młodzieżową orkiestrę dętą) spotkałem Kubę wraz z Emilią (którą wreszcie miałem przyjemność poznać osobiście). Odnaleźliśmy się też z Kubą zaraz po rozgrzewce i potwierdziwszy fakt, że przyjęliśmy podobną taktykę, udaliśmy się wraz z resztą blisko tysiącsiedmiusetnego tłumu na linie startu i ustawiliśmy się tuż za pacemakerami na 1:50.
Fot.: Emila
Od strzału startera do momentu gdy uruchomiłem swój stoper (w odróżnieniu od Kuby, dla mnie najważniejszy jest czas netto) minęła blisko minuta. Na początku było gęsto, szczególnie w miejscu, w którym znajdował się 180-stopniowy nawrót (ok. 1 kilometra trasy). My jednak dzielnie trzymaliśmy się naszych pacemakerów. Prognoza nie sprawdziła się w stu procentach i mimo lekkiego zachmurzenia było dosyć parno, a gdy słońce wyjrzało zza obłoków robiło się naprawdę ciepło. Dlatego też starałem się korzystać z każdej okazji by się schłodzić - na trasie były rozstawione były dwa lub trzy natryski "oficjalne", ale też w kilku innych miejscach mogliśmy korzystać z uprzejmości autochtonów, którzy ustawiali swe ogródkowe zraszacze tuż przy trasie, lub też polewali nas osobiście. I tak pierwsza pętla oraz pół kolejnej minęły nam bardzo przyjemnie i po minięciu półmetka postanowiliśmy nieco przyspieszyć.
Fot.: Piotr Job
Już na początku trzeciej pętli, Kuba zapytał jeszcze kontrolnie o samopoczucie - jeszcze tego nie czułem "w nogach", ale krótkie doświadczenie podpowiadało mi, że do kryzysu pozostały jakieś dwa kilometry. Nie myliłem się, kryzys przyszedł. Przetrwałem go głownie dzięki przemiłej pani, która gdzieś w okolicach 15-tego kilometra poczęstowała mnie kawałkiem czekolady. Wtedy też "zgubił" mnie Kuba. Próbowałem go jeszcze dogonić, ale gdy mnie udawało się (mimo kryzysu) utrzymywać stałe tempo, on zdrowo pognał do przodu. Wtedy też, skontrolowawszy czas, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że uzyskanie wyniku w okolicach życiówki z Kościana jest całkiem realne. Krótko potem uświadomiłem sobie także, że można przesadzić ze zwilżaniem - w pewnym momencie stwierdziłem, że koszulka jest już tak mokra od ciągłego polewania, że wręcz mi ciąży. Odpuściłem zatem dalsze zwilżanie (poza głową) i biegłem mimo nadmiernego obciążenia. Około dwóch kilometrów przed metą minął mnie jeszcze kolega z Drużyny Szpiku dając znać bym podążył za nim - nawet chciałem, ale po zrobieniu kilku szybszych kroków poczułem, że łapią mnie skurcze. Przyspieszałem zatem, ale nieco delikatniej i przez te ostatnie dwa kilometry udało mi się wyprzedzić jeszcze wielu biegaczy. Dopiero gdy wbiegłem na grodziski rynek dałem z siebie wszystko i nie przejmując się już zbytnio sztywniejącymi kończynami wpadłem na metę. Rzut oka na zegarek i miłe zaskoczenie: 1:45:21. Oficjalny czas netto okazał się nawet o sekundę lepszy - i tak mimo woli poprawiłem rekord życiowy o całe 29 sekund! Tu jestem winny podziękowania pacemakerom na 1:50 (w tym Michałowi H.), którzy pięknie nas poprowadzili przez pierwsze 11 km, oraz oczywiście Kubie.
Fot.: S.Wiśniewski - "podebrane" z facebookowej galerii Michała H. (1313)
A potem to już sielanka - kiełbaski, gulasz, ciacho, kawa pogaduchy, suche ciuchy, itp. Wszystko prawie idealnie. Prawie bo pojawiła się jedna rysa na tym krysztale. Ktoś wylosował rower, który ja miałem wylosować i teraz będę musiał wydać pieniądze...

PS. Adidasy RS po raz kolejny dały radę w ogniu walki - nie dały się temperaturze i mimo, że niezbyt dobrze zasznurowałem jedną ze sznurówek, również wytrzymały dzielnie do końca.

7 komentarzy:

  1. Bieg z Tobą to była czysta przyjemność. Teraz szykuj się na Kościan, gdzie schodzimy poniżej 1:40 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Bartek :) Gratki :)świetna relacja ;)jak tak się "rozprowadzacie" z Kubą ;)to w Kościanie kolejne życiówki padną :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje! Życiówka mimochodem to jest to :) No ale, że Ci ten rower podprowadzili...

    OdpowiedzUsuń
  4. No super! Wielkie gratulacje! Jak widać czasem przerwa w intensywnych treningach nie czyni zła. Obaj z Kubą daliście czadu :) A z tym zraszaczami to fajny patent, to się nazywa dopiero wsparcie kibiców

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje! Nie ma nic lepszego jak zaskoczyć samego siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Kolega Leszek wylosował rower... - więc wszystko w porządku!


    michu77

    OdpowiedzUsuń
  7. A pacemaker poleca się na przyszłość ;-)))
    Też pamiętam tą czekoladę, ale... nie chwycić ;)
    michu77

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...