Po pierwsze udało się w końcu usiąść do komputera w celach nie związanych ani z pracą, ani ze studiami (ale i tak będzie krótko, bom zmęczony srodze).
Po drugie, udało się i w końcu zainaugurowałem sezon startowy 2011.
I wreszcie po trzecie, udało się zrealizować z nawiązką plan na siódmą już, a drugą z moim udziałem, Maniacką Dziesiątkę. Ale po kolei może...
W tym roku również biegł ze mną mój ojciec, zapalony kaliski cyklista, okazjonalnie biegacz. W biurze zawodów stawiliśmy się odpowiednio wcześnie, niestety i w tym roku bez obstawy kibiców, albowiem Moje Dziewczyny miały w tym czasie zajęcia na basenie. Przy okazji odbierania pakietów "kazaliśmy" dziewczynie nam je wydającej zgadywać, który Bartłomiej, który Bogusław - sądziłem, że od razu zerknie na daty urodzenia, a ona (skubana) od razu po prostu zgadła. A potem jak to przed biegiem, pogaduchy z innymi biegaczami, przebieranie, przypinanie numeru (agrafki w pakiecie startowym były tak ogromne, że szybko odszukałem w torbie mniejszy zestaw z innej imprezy), kawa-herbata-płaszczyk (sic!) i o pół dwunastej na rozgrzewkę. Jeszcze tylko drużynowo-szpikowe zdjęcie...
a potem już tylko oczekiwanie na wystrzał startera, którego de facto wcale nie słyszałem (jakieś zamokłe kapiszony mieli, czy co?).
Moim planem minimum było poprawienie życiówki (0:49:24), ale zależało mi, żeby złamać barierę 48 minut, co przy założeniu "dycha razy pięć" pozwoliło by mi celować w 4 h na maratonie.
Pierwsze dwa kilometry pobiegłem, jak to mi się często zdarza, nieco za szybko (4:24, 4:33/km), zwolniłem więc nieco i na kolejnych trzech utrzymywałem tempo zbliżone do 4:40/ km (4:43, 4: 32 i 4 :39) i już wiedziałem, że jeśli uda mi się utrzymać takie tempo, a biegło mi się naprawdę nieźle (nie to, żebym w wysiłku w to nie wkładał, ale byłem na granicy tzw. strefy komfortu) będzie dobrze a nawet bardzo dobrze. Kolejne kilometry minęły w 4:35 (o dziwo nie zwolniłem - a wręcz przeciwnie - na odcinku z punktem pojenia biegaczy), 4:42 i znowu 4:42. Na ósmym, gdy poczułem już zapach finiszu zacząłem przyspieszać (4:24/km) by na ostatnim kilometrze dać siebie jak najwięcej (nie jestem pewien czy wszystko: 4:07/km). Wynik końcowy to 0:45:40. Życiówka poprawiona o prawie cztery minuty a bariera "48" złamana o ponad dwie. Żałuję tylko, że nie udało mi się "załapać" na srebrny medal, ale wyprzedziło mnie o 23 osoby za dużo. Ale spokojnie - o srebro powalczę za rok.
Reasumując jestem bardzo zadowolony z wyniku, który pozwala wysnuć wniosek, że mimo perturbacji w realizacji planów treningowych, jestem w dobrej formie, która z kolei nieźle wróży na maraton. Teraz już tylko dobrze przepracować "wyostrzenie" i szykować głowę do biegu w Dębnie.
PS. Tata dotarł na metę z wynikiem 1:10:13
Brawo Bartek! gratuluje i pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńosobne szczególne brawa i gratulacje wraz z pozdrowieniami przekaż Tacie :)
OdpowiedzUsuńSuper wynik, gratulacje!
OdpowiedzUsuńZazdroszczę biegania rodzinnego, mój małż się wymiguje od kilku miesięcy...
Gratulacje - piękny wynik.
OdpowiedzUsuńFantastyczny wynik - ogromne gratulacje! I Tacie też gratuluję :)
OdpowiedzUsuńSuper poprawka życiówki. Za rok na srebro na pewno się załapiesz! :)
OdpowiedzUsuńRewela! O tyle poprawić życiówkę :-) Jeszcze raz gratulacje!
OdpowiedzUsuńładny wynik, cele zrealizowane z górką, czyli 4h w maratonie w zasięgu :)
OdpowiedzUsuńGratulacje! Czwórka w Dębnie pewnie pęknie :D
OdpowiedzUsuń