30 sierpnia 2015

Kwestionariusz Blogacza - Nie francuski, nie kreolski

Bohater dzisiejszego kwestionariusza został niejako wywołany do tablicy (co oznacza, że ja nie musiałem się zastanawiać kto teraz?). Wywołany przez Marcina, Kargolem zwanego, gdy on sam odpowiadał na pytania z kwestionariusza. A gdy już zasiadałem do publikacji niniejszego posta, zdałem sobie sprawę z tego, że... Radek, czyli nasz dzisiejszy bohater, a zarazem autor bloga Biegacz Polski (przy okazji, Radek, chyba dawno tam nie zaglądałeś, co?), jest pierwszym wypytywanym przeze mnie blogaczem, którego nie dane mi jeszcze było spotkać w tzw. realu. Trzeba to będzie czem prędzej (sic!) nadrobić!
Stały element programu, czyli przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
I możemy przejść do meritum

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Nie mam jednego ulubionego. Wszystkie między 10 a 60 ;)
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Długie wybieganie - najlepiej w terenie (np. górki).
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, którego bez treningu nie osiągnę.
4. Twoje pierwsze zawody?
XX Bieg Powstania Warszawskiego - 5km.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Maraton w Londynie.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Brak. Nie czytam książek o bieganiu - jeszcze ;) Na półce leżą dwie i czekają.
7. Dlaczego biegasz?
Na początku biegałem, żeby zrzucić zbędny balast. Teraz ganiam za swoimi życiówkami.
8. Dlaczego blogujesz?
Żeby utrwalić swoje wspomnienia i podzielić się z innymi, w jaki sposób dochodziłem w bieganiu do miejsca, w którym teraz jestem.
9. Jeśli nie bieganie, to?
15 kg więcej ;) Prawdopodobnie zostałbym przy treningach Taekwondo.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Zdobycie Mistrzostwa Polski w Układach Formalnych Taekwondo.
11. Co byś zmienił, gdybyś jeszcze raz zaczynał swoją przygodę z bieganiem?
Rozpocząłbym ją trochę wcześniej. Poza tym nic.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej marzy Ci się pobiegać?
Antarktyda, ewentualnie Alpy ;)
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Kiedy startowałem bez specjalnego przygotowania w swoich pierwszych zawodach górskich (Bieg na Śnieżkę), na 200 m przed metą poskładały mnie skurcze w obydwie nogi. Nie byłem w stanie podnieść się o własnych siłach, a nikt z turystów nie kwapił się, że przynajmniej spytać czy wszystko w porządku. Dopiero jeden z zawodników zatrzymał się, pomógł mi wstać i pilnował mnie do samej mety. Na moją propozycję, żeby biegł dalej - odpowiedział, że 5 minut go nie zbawi. Dla mnie było to niesamowite... :)

Pytanie od Radka:

14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją? Ja ich jeszcze nie spotkałem :P

A na pożegnanie klasyk, czyli dedykacja muzyczna od Radka



No dobrze - czy są jeszcze jakieś pytania do naszego Mistrza?

26 sierpnia 2015

O laniu wody uwag kilka

Podobno wszystko zaczyna i kończy się w głowie. Samurajowie mawiali, że większość pojedynków kończy się zanim zostanie zadane pierwsze cięcie. Jeśli to prawda, wychodzi na to, że sam jestem sobie winien, iż z Międzychodu nie przywiozłem takiego wyniku, jakiego po sobie oczekiwałem, choć zapewne był jak najbardziej w moim zasięgu. Nawet uwzględniając niezbyt przyjazną ustanawianiu życiówek aurę. Tak czy owak, teraz to już tylko gdybanie. Było minęło.

Właściwie to przez cały tydzień poprzedzający start w Krainie 100 Jezior czułem się lekko ociężały. Zwalałem to jednak na karb minionych dwóch tygodni, które przepracowałem naprawdę solidnie, i powtarzałem sobie w myślach, że do niedzieli się przecież zregeneruję. W sobotę nadal jednak nie czułem się świeży. Powiem więcej, w sobotni wieczór czułem się tak, jakbym tego dnia zrobił co najmniej solidne, ponad dwudziestokilometrowe wybieganie, a nie lekki rozruch z kilkoma przebieżkami. Następnego dnia ruszyłem jednak do Międzychodu z (niewielkim, ale zawsze) bojowym nastawieniem.
Nikt mi przynajmniej nie zarzuci, że nie dałem z siebie wszystkiego - przynajmniej na finiszu... (źródło: miedzychod.naszemiasto.pl)
Od początku zamierzałem trzymać się założeń strategii nakreślonej przez Trenejro, a zacząłem nawet  nieco za szybko, bo pierwszy kilometr pokonałem w 3:51, zamiast zakładanych 3:55-4:00 (zastanawiam się teraz, czy gdybym tak postanowił, dałbym radę utrzymać takie tempo przez dalszą cześć biegu). Zniwelował to kilometr drugi, który w większości prowadził podbiegiem. Gdy podbieg się skończył, docisnąłem nieco mocniej i gdzieś na pierwszej nawrotce, zgubiłem gdzieś kolegę (Krzysztof, pozdrawiam, jeśli to czytasz), z którym trzymaliśmy się razem od startu. Kontrolując czas na kolejnych kilometrach, widziałem, że średnie tempo wynosi nieco poniżej czterech minut na kilometr. Nie jest źle, pomyślałem i jąłem się zastanawiać (zamiast po prostu założyć), czy na drugiej pętli uda mi się przyspieszyć.

Pierwszy kilometr drugiej pętli jeszcze całkiem nieźle. Ale potem znów zaczął się długi podbieg i przyszedł kryzys. Jak mocny był, widać po tempie siódmego kilometra (ok. 4:13). Jakoś dotarłem do nawrotu i tak jak na pierwszej pętli wstąpiły we mnie nowe siły. Niemniej kończąc kilometr ósmy wiedziałem, że plan maksimum jest już absolutnie poza moim zasięgiem (musiałbym ostatnie dwa kilometry pokonać w sześć minut), wciąż jednak myślałem (i to całkiem realnie o życiówce). I mimo, iż czułem (w tamtym momencie już tak) moc i wydawał mi się, że biegnę szybko (i coraz szybciej) na kilometr przed metą wyszło mi z obliczeń, że czeka mnie walka o trójkę z przodu.

Na przedostatniej prostej udało mi się jeszcze rozbawić nieco wolontariuszy i garstkę kibiców. Gdzieś na wysokości Laufpompy, której bieg zawdzięcza swą oryginalną nazwę, wolontariusze rozdawali wodę. Biegłem sam, walcząc z samym sobą i zmęczeniem, więc, szczerze mówiąc, nie miałem już ochoty sięgać po kubki. Krzyknąłem zatem by po prostu ją (wodę) na mnie wylali. Zero reakcji. Mówię serio - krzyknąłem - lać! I zaliczyłem piękny szpaler lania wody, ku radości wspomnianych wolontariuszy, kibiców oraz mojej.
Jak bieg z pompą, to ma być mokro (źródło: www.facebook.com/SmArtITC
Na znajdującą się jakieś czterysta metrów dalej metę wpadłem zatem przemoczony do suchej nitki. A i tak (co chyba dobrze zobrazuje warunki atmosferyczne) jakieś pól litra wody, którą otrzymałem razem z medalem, wylałem na głowę, zanim w ogóle zacząłem pić. Dodam jeszcze tylko, że toczoną przez ostatnie tysiąc metrów walkę o trójkę, przegrałem o włos. Czyli o sekundę. Mój wynik netto to 0:40:00.
Źródło: endomondo.com
Nie będę na koniec próbował wyciągać wniosków. Mam jakieś dziwce przekonanie, że tym razem nie ma to większego sensu. Trzeba robić swoje dalej. Dodam jedynie, że fantastyczny kameralny bieg. Gorąco polecam!

20 sierpnia 2015

Halo Panie Jacku: O Mrzeżynie i Mierzynie uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Dawno mnie tu nie było. Tu, czyli na swoim własnym blogu. Istnieje jednak uzasadnienie mojej, ze tak to nieliteracko określę, niebytności. A kryje się ono pod popularnym o tej porze roku słowem: Urlop. Tak, byłem na urlopie, który okazał się również urlopem od blogowania. Nie to, żebym chciał i planował. Ot, po raz już któryś tam w życiu stanąłem przed wyborem: pisać o bieganiu, czy biegać? Zazwyczaj wybieram to drugie. Także urlopu od biegania nie było. Były pewne utrudnienia logistyczne, były przesunięcia w planie, ale laby biegowej nie.

Tak na marginesie - zastanawiał się pan kiedyś, jakie dni są najbardziej męczące? Ja już nie muszę. Wiem, że to są dni powrotu z wakacji. A konkretnie z wakacyjnego wyjazdu. W tym roku tak się złożyło, że przez siedemnaście urlopowych dni wyjechaliśmy w dwa różne miejsca, a więc dwa razy wracaliśmy do domu. Nie będę dobrze wspominał tych dni, a szczególnie następujących po nich wieczorów. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułem się tak bardzo, ale to bardzo wykończony!

Całe urlopowe bieganie zaczęło się... od kłopotów ze wstawaniem. Cała sztuka biegania na urlopie kryje się w tym, by nie kolidowało ono z normalnym życiem urlopowym. Trzeba więc dosyć wcześnie wstawać (zazwyczaj o szóstej wystarcza). Na szczęście, będąc rodzicem dwójki przedszkolaków, chodzi się też zazwyczaj dosyć wcześnie (choć i tak buszowały do nieprzyzwoicie późnych godzin nocnych) spać. Niestety na pierwszy urlopowy trening (w sobotę) nie podźwignąłem się. Na szczęście MONBŻ* wykazała się ogromną wręcz wyrozumiałością i zabrała Córki Obie na Święto Kaszy, a mnie pozwoliła pobiec z Trzebiatowa do Mrzeżyna, i z powrotem. Trening ciężki, bo po pierwsze drugi zakres, po drugie miał miejsce w pierwszym dniu nagłego powrotu lata (ciepło było), a po trzecie o tej porze dnia szosa z Trzebiatowa do Mrzeżyna (i z powrotem) jest dosyć mocno uczęszczana (i to raczej przez zmotoryzowanych, nie zawsze kulturalnych, niż przez biegaczy). Ale jaka satysfakcja z wykonanego treningu.
W niedzielę znowu nie wstałem - udało się za to (wreszcie) w poniedziałek i odrobiłem zaległości z dnia poprzedniego. Ale przez to, że nowy tydzień zacząłem od odrabiania zaległości właśnie, na koniec okazało się, że od poniedziałku do niedzieli nabiegałem sto szesnaście kilometrów (rekord!).
Ale wróćmy jeszcze na początek tygodnia.
Niezwykle ambitne plany miałem na wtorek. Postanowiłem wstać jeszcze przed wschodem słońca i część trasy przebiec po plaży (której, a propos, sporo w tym roku w Mrzeżynie ubyło), podziwiając przy tym widoki. Jak się łatwo domyślić, nie wstałem. Trochę w tym zasługi Córki Młodszej, która postanowiła się obudzić, akurat jak miał zadzwonić budzik. Niemniej, gdyby mi się bardziej chciało, pewno by się jednak udało. Tak więc zaplanowany jeszcze na pierwszy wyjazd trening, zrobiłem dzień później już w Poznaniu. A zanim wyruszyliśmy w kolejną podróż, zrealizowałem jeszcze dwa inne, w tym mocno nieudany drugi zakres.
Nadmorski hobbit, czyli z Trzebiatowa do Mrzeżyna (tam) i z powrotem (źródło: endomondo.com)
Kolejny weekend spędzaliśmy już na tzw. kępingu (sic! - Klasyk twierdzi, że nazwa wywodzi się od kępy traw), na którym ze wstawaniem było już o niebo lepiej. Po pierwszej nocy kręciłem się wokół Jeziora Mierzyńskiego. Natomiast naprawdę (jak to, podobno, mawia młodzież) grubo miało być (i było) w niedzielę. Trenejro zaplanował mi na ten dzień tzw. Trzydziestkę (na szczęście wyłącznie pierwszy zakres), z której miałem wrócić (podkreślam: wrócić) około siódmej, tak, aby MONBŻ mogła również pobiegać zanim zrobi się naprawdę gorąco (a przypomnę, szczególnie tym, którzy będą to czytać za kilka miesięcy na przykład, że mieliśmy akurat w Polsce falę upałów zbliżających się do czterdziestu kresek). Wstałem więc, niczym Jezus w Ewangelii, gdy jeszcze było ciemno i udałem się nie tyle w miejsce pustynne (jak Jezus), co do najbliższego miasta, by przy okazji obejrzeć trasę biegu III Międzychodzkiej Dziesiątki z Pompą, na która zapisałem się po raz drugi, choć (o ile oczywiście nic mi znów, jak w zeszłym roku, nie przeszkodzi) pobiegnę po raz pierwszy. I tak się atrakcyjnie złożyło, że dotarcie do Międzychodu, pięć pętli biegu i powrót dały dokładnie dystans trzydziestu kilometrów (przypadek?). I wróciłem nieco po siódmej.
Jeszcze raz udało mi się wstać - we wtorek. W środę, dzień wyjazdu, już jednak nie i znowu musiałem nadrabiać zaległości, przez co przez cztery ostatnie dni urlopu (już w Poznaniu) takiego bez biegania już nie było.
A od pierwszego do ostatniego dnia wakacji mych, przebiegłem dwieście dwadzieścia pięć kilometrów. Całkiem niezły wynik jak sądzę.
Zasadniczo w tym wypadku również było na hobbita (źródło: endomondo.com)
A jak się ma urlopowe bieganie do Pana ostatniego felietonu? Otóż postanowiłem (i najpewniej zdania już nie zmienię - zwłaszcza, że właśnie je upubliczniam), że w przyszłym roku w ramach letnich wakacji wybiorę się do Trójmiasta na Maraton Solidarności. Pewnie o rekord świata (nawet ten osobisty i prywatny) nie powalczę, ale pojadę i pobiegnę.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

*Doszliśmy wspólnie do wniosku, że Moja Żona już od jakiegoś czasu nie jest Od Niedawna Biegająca

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...