12 września 2011

Nie tak miało być, czyli osiemdziesiąt halerzy

Zanim przejdziemy do relacji z maratonu, zapraszam na mały kącik muzyczny...


Nie tak -te słowa w dużej mierze oddają to co się wydarzyło przed i po starcie 29. Maratonu Wrocławskiego, a co się tyczy mojej skromnej osoby. Ale może po kolei...

Przede wszystkim mieliśmy się wybrać do stolicy Dolnego Śląska całą trzyosobową rodzinką. Już od kilku miesięcy byliśmy umówieni z pewną rodziną autochtonów na wspólny weekend przy okazji mojej "przebieżki po mieście". Na tydzień przed maratonem okazało się niestety, iż na skutek ciągu niefortunnych zdarzeń Autochtoni nie zdążyli skończyć remontu i nie będą mieli jak nas ugościć. Szybka decyzja - szukamy hotelu, w którym moglibyśmy przenocować, a z Autochtonami spotkamy się na mieście. "Wiśta wio, łatwo powiedzieć". Na rzeczony weekend we Wrocławiu oprócz maratonu zaplanowano bokserską walkę stulecia i jeszcze Europejski Kongres Kultury. Zatem hotel, a właściwie pokój w OSiRze zarezerwowaliśmy sobie... w pobliskich Obornikach. I wtedy nadeszła wiadomość, że cała trójka Autochtonów leży w łóżkach z gorączką - normalnie masakra i rzeź niewiniątek...
Do Wrocławia pojechałem zatem sam. Nocowałem u kolegi z pracy - a tak konkretnie ugościł mnie jego syn, gdyż kolega z małżonką wybyli na wakacje (zamiast zostać i mi kibicować..). A lokalizacja genialna, bo 1,5 km od stadionu olimpijskiego. W noc przed maratonem spałem bardzo dobrze, choć sny miałem dziwne - śniło mi się, że maraton przełożyli na poniedziałek i musiałem dzień dłużej zostać.Obudziłem się o szóstej, zjadłem śniadanie i udałem się w okolice miejsca zawodów. Bez problemu zaparkowałem samochód - tu podkreślić trzeba świetna organizację, której dobrze zorganizowane parkingi, to nie jedyny przejaw - i jąłem się szykować do startu. Już rozgrzewka dał mi przedsmak tego, co mnie czeka na trasie - ledwo się chwilę poruszałem, a już byłem cały mokry. Ponieważ (a jakże) zapomniałem zabrać balsamu z filtrem UV, poczęstowałem się bandamką z logo akcji Polska Biega, by choć prowizorycznie zabezpieczyć kark przed spieczeniem na słońcu. Ustawiłem się za zającami na 4:15 i czekałem na sygnał do startu.

Ruszyliśmy punkt dziewiąta - to znaczy elita ruszyła, bo my szarzy biegacze musieliśmy odczekać swoje, w zależności od tego, kto jak daleko od linii startu się znalazł. A że było nas ponad trzy tysiące, minęła chwila zanim na dobre zaczęliśmy przebierać nogami. Na początku oczywiście tłoczno, lecz w miarę mijania pierwszych tablic z oznaczeniami kilometrów robiło się coraz luźniej. Upał nie dawał się jeszcze tak bardzo we znaki, a jednak wszyscy szukali cienia. W okolicach ósmego kilometra stało się coś, czego nie planowałem, a mianowicie wyprzedziłem nieco pacemakerów. Pilnowałem jednak by byli cały czas za moimi plecami, co miało mi dać gwarancję, że nie szarżuję. Kilometr dalej, pozwoliłem sobie na małą ekstrawagancję - na pobliskiej ławce para nowożeńców robiła sobie zdjęcia, zbiegłem więc na chwilę z trasy by na jedno (lub dwa) się z nimi załapać (na mam nadzieję, że mnie namierzą po numerze startowym i mi je przyślą). Ale potem byłem już grzeczny. Do półmetka biegło się wręcz rewelacyjnie, a upał wcale się tak we znaki nie dawał. Irytowałem się nieco jedynie na punktach odżywczych i odświeżania. Większość biegaczy bowiem traktowała je jak bufet niemalże i zamiast wziąć kubek z wodą (względnie zmoczyć gąbkę) i zrobić miejsce kolejnym osobom, urządzała sobie "standing party".
Skoro już jesteśmy przy podirytowaniu, po drodze można było obserwować skrajne reakcje wrocławian na biegaczy. Od dopingu i słów wsparcia (a nawet i podziwu) aż do obelg, bo przecież zatrzymaliśmy cały ruch. Faktem jest, że w żadnym z miast, po którym przyszło i w mojej krótkiej "karierze" maratończyka biegać, nie widziałem aż takich korków. Ale trudno nie przyznać też racji, przypadkiem zasłyszanej opinii jednego z pilnujących trasy policjantów: "Co roku to samo zaskoczenie - maraton..."

A moje kłopoty zaczęły się w okolicach trzydziestego kilometra. To chyba i tak późno, bo po półmetku, gdy zaczęło się niczym nieosłonięte pasmo wiaduktów (czyli podbiegów), miałem wrażenie, że biegnę jako jeden z nielicznych. Gdy trzydziestka była już coraz bliżej i mnie biegło się coraz ciężej. Nie miałem skurczy, ani nic z tych rzeczy, ale temperatura stawała się nie do wytrzymania (na jednym z wiaduktów termometr pokazywał temperaturę nawierzchni 43 st.C) a ja miałem wrażenie, że nie mam w ciele ani kropli wody. Wytrwałem do punktu odżywczego na trzydziestym kilometrze. Pomyślałem, że zatrzyma się by się porządnie napić - pomyślałem też od razu, że będę tej decyzji żałował (i oczywiście miałem rację). Do rytmu, z którego sam się wybiłem, oczywiście już nie wróciłem, ale włączyłem tryb "zdroworozsądkowy" i powtarzałem sobie, że nie przyjechałem do Wrocławia po wynik, i nie ma sensu, żebym robił sobie krzywdę. Starałem się zatem przebierać nogami, przechodząc do marszu na podbiegach oraz by się odświeżyć i napić, a piłem dużo (jak się okazało chyba nawet za dużo, bo już po biegu zmierzono mi zawartość tłuszczu i wody w organizmie i okazało się, że to pierwsze jest poniżej normy, a to drugie powyżej). I tak udało się dotrzeć do ostatniej prostej, gdzie zamajaczył stadion, do mych uszu dobiegł głos spikera i odnalazły się niewykorzystane rezerwy (a może raczej nędzne resztki) energii. Fantastyczny doping kibiców na ostatnich 195 metrach sprawił, że wręcz mnie odrobinę poniosło i doszło do tego, że po przekroczeniu mety musiało mnie na chwilę "przejąć" dwóch wolontariuszy. Ale chwilę wcześniej odnotowałem swój czas netto: 4:21:10 - plan minimum (lepiej niż w Krakowie) został zatem osiągnięty, choć ledwo co...

Podsumowanie

Każdy ma to co chce, jeden więcej drugi mniej.
W życiu często bywa tak, raz do przodu a raz wspak

Czyli trzeba mierzyć siły na zamiary i godzić się w tym, że okoliczności nie zawsze będą sprzyjające.

Każdy wie, to co wie. Bywa dobrze, bywa źle.
W życiu czasem trzeba wiedzieć, kiedy wstać, a kiedy siedzieć.

Czyli trzeba, bazując na swoich doświadczeniach, wiedzieć, kiedy po prostu trochę odpuścić.

Już zupełnie na zakończenie muszę przyznać, że choć nieco bolało, wynik o "zaledwie" sześć minut gorszy od pierwotnie zaplanowanego, w tych okolicznościach (zwłaszcza aury) bez fałszywej skromności poczytuję sobie z mój mały sukces. Muszę też, choć przede wszystkim chcę, podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali we wszelki możliwy sposób, przed, w trakcie i po moim czwartym maratonie - Wielkie Dzięki!

PS. Żałuję tylko, że na expo nie było pana Skarżyńskiego - w sobotę obchodziłem swoje urodziny i liczyłem, że sprawię sobie prezent w postaci jego książki o maratonie (najlepiej z urodzinową dedykacją)...

7 komentarzy:

  1. Ja w tę niedzielę biegałem sobie na malcie dwa kółka - masakra. Jestem pełen podziwu dla każdego, kto skończył w tym roku Wrocław. Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie, w życiu czasem trzeba wiedzieć, kiedy wstać a kiedy siedzieć! - rany, jak ja uwielbiam KOC!

    No, warunki pogodowe raczej biegaczom z Wrocławia nie ułatwiły sprawy. Gratuluję realizacji planu i kolejnego maratonu. I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż mnie ciarki przeszły norlanie jak przeczytałam Twoja relacje... Dokladnie pamiętam te km po półmetku, do 30-go km, w pełnym słońcu na asfalcie... Wielki szacun!!!!! I najlepszego z okazju urodzin!

    ps: niestety z wrogością typu "o jezu, znowu całe miasto zakorkują (biegacze)" spotkałam sie już nie raz w moim otoczeniu.. przykre to i wstyd! tyle;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje! Z relacji innych wynika, że samo dotarcie do mety było sukcesem, a Ty rozpamiętujesz te 6 minut ;) Mi upał dokuczył już w Dębnie. Strach myśleć jak źle czułbym się we Wrocławiu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wspaniały wynik, biorąc pod uwagę warunki na trasie! Trzeba być dojrzałym biegaczem, żeby nie lecieć póki nie zapali się rezerwa, a potem umierać przez parę godzin do mety :)

    OdpowiedzUsuń
  6. wszystkiego najlepszego :) gratki :) miałem już okazję biec maraton w przenikliwym zimnie i skwarze :( i drugi wariant jest o niebo bardziej dokuczliwy. Myślałem w niedzielę jak tam dajecie radę :) ale widzę kciuki pomogły :) pozdrowionka
    PS Najbardziej "oberwało" mi się od kibiców na maratonie warszawskim:(

    OdpowiedzUsuń
  7. Doping pod koniec faktycznie był świetny, a warunki panujące na trasie zapamiętam chyba do końca życia. Zrealizowanie jakiegokolwiek planu przy takiej temperaturze, nawet planu minimum, to sukces :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...