31 maja 2010

Wesel się biegaczu

Miniony weekend upłynął pod znakiem wesela, właściwie ślubu i wesela - a konkretnie ślubu i wesela Marty i Mariusza. Nie oznacza to, że będę pisał o tym jak miło, jak pięknie było i że się wzruszyłem raz czy dwa, rozradowałem dobrych kilka razy i raz jeden niestety rozczarowałem (żeby nie było, nie Nowożeńcy byli podmiotem tego rozczarowania - z Podmiotem porozmawiam o tym przy najbliższej okazji, o ile znajdzie dla mnie czas). Tak właśnie, o tym pisał nie będę... Aczkolwiek faktem jest, że owo klu weekendu nie pozostało bez wpływu na moje weekendowe plany treningowe, zwłaszcza że wraz z Moją-Nie-Sportową-Żoną (bardziej MNSŻ niż ja) zostaliśmy częściowo zaangażowani w organizację całego przedsięwzięcia.

Z tzw. logistycznych powodów wyjście na trening w piątek w ogóle nie wchodziło w grę. Stanąłem zatem przed dylematem - zrezygnować z jednego wyjścia, czy znów skumulować je w dwa dni, co wydawało się tym trudniejsze, że na niedziele planowałem 15 km. Ostatecznie postanowiłem wydłużyć przerwę między wyjściami, na ile to tylko możliwe - biegałem zatem w sobotnie przedpołudnie (jeszcze przed gorączką przygotowań, a "działo się" chyba bardziej niż przed naszym własnym ślubem) i w niedzielne popołudnie, w obu przypadkach nad Rusałką. W sobotę było nieco szybciej, ale cały dystans podzieliłem na kilka odcinków z krótkimi przerwami. Zacząłem się bowiem bawić wypożyczonym od Mateusza SprotBandem, a właściwie zacząłem go rozpoznawać (czyli jak to mawia dzisiejsza młodzież, "o co kaman"...). Razem nazbierało się tego 10,9 km w średnim tempie 5:05 min/km. W niedzielę było już wolne wybieganie - tempo 6:08 min/km - za to ciągłe i długie: trzy pełne okrążenia, czyli ok. 15 km. Trudy nocy minionej odczuwałem w swych kończynach dolnych jedynie w śladowych ilościach.
A teraz zastanawiam się, czy dwudniową przerwę zrobić po tak intensywnym weekendzie, czy bezpośrednio przed piątkową "dyszką" w Gnieźnie. Inaczej to ujmując nie zdecydowałem jeszcze czy następnym razem buty do biegania założę jutro, czy w środę. Ale zdecyduję najpóźniej jutro...

27 maja 2010

Wielkie testowanie

Rzadko mi się zdarza pozaweekendowe (te weekendowe zresztą też) skumulować w dwa dni, ale tak miało miało miejsce w tym tygodniu. A wszystko przez tytułowe wielkie testowanie, które zresztą wykroczyło nieco poza samo bieganie.

We wtorkowe popołudnie, o czym już zresztą pisałem,na stadionie Olimpii odbył się test Coopera. Niewtajemniczonym zdradzę, że ten prosty test polega na przebiegnięciu w ciągu dwunastu minut jak najdłuższego odcinka, który stanowić ma miarę aktualnej sprawności fizycznej testowanego, w zależności od wieku i płci testowanego. Do interpretacji wyniku służy specjalna tabela, którą można bez większego problemu znaleźć w odpowiedniej literaturze czy też po prostu w Internecie, np. na stronach portalu Bieganie.pl.
Jeżeli można mówić o celu przed przystąpieniem do takiego testu, to moim było udowodnienie sobie, miastu i światu, że moja aktualna dyspozycja cielesna jest co najmniej bardzo dobra. Potwierdziłem z małą nawiązką przebiegając 2920 metrów. Moja Nie-Sportowa-Żona skomentowała ten wynik stwierdzeniem, że (o ile dobrze zapamiętałem i nie przekręcę jej słów) jestem "prawie sportowcem". To "prawie" jest bardzo trafne, bo jeśli wierzyć Wikipedii, w kategorii sportowców wypadam źle (no chyba, że byłbym sportowcem kobietą, czyli jak to się ładnie mówi sportsmenką - no właśnie czemu "sportsmenka" a nie "sportwomen"?).

Kolejny test miał miejsce w środowe przedpołudnie. Udało mi się bowiem zarejestrować na badanie Asics Foot ID, prowadzone w poznańskim sklepie dla biegaczy Runnersworld. O co chodzi w badaniu? Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu z portalu Eurocalendar.info:
Na początku uczestnik badania wypełnia specjalny formularz zgłoszeniowy. Podaje swoje dane osobowe, wiek, wagę itp.
Prowadzący badanie zaznacza na stopie 3 miejsca:
- metatarsale fibulare – punkt położony najbardziej bocznie na głowie 5 kości śródstopia, na zewnętrznej krawędzi stopy,
- metatarsale tibiale – punkt położony najbardziej przyśrodkowo na głowie 1 kości śródstopia, na krawędzi wewnętrznej stopy,
- grzbiet stopy.Stopę (każdą osobno) wkłada się do specjalnego urządzenia skanującego, które buduje trójwymiarowy obraz stopy i wysyła uzyskane informacje na serwer firmy Asics. Tam wyniki zostają porównane z tysiącami innych pomiarów stóp z całego świata. Na podstawie przeprowadzonej analizy statystycznej zostają określone parametry stopu i jej charakterystyczne cechy, a na tej podstawie można zasugerować korzystanie z konkretnych modeli obuwia biegowego.
Dane biegacza zostają zachowane na serwerze i w przypadku kolejnych zakupów istnieje możliwość do powrotu do nich.
I cóż się okazało w moim przypadku? To, że mam lewą stopę nieco dłuższą, co oznacza m.in, że właśnie od niej powinienem zaczynać mierzenie butów. Ale co najważniejsze, zostałem wyprowadzony z przekonania, że mam neutralne stopy. Konkretnie mam neutralną, ale tylko prawą. Lewa charakteryzuje się lekką supinacją (wg. opisu dołączonego do wyników testu "normalne" jest odchylenie do środka nie większe niż 3 stopnie, w moim przypadku jest to 4,3).
Co to oznacza dla mnie. Albo kupowanie obuwia dla "supinatorów" i "pakowanie" prawej neutralnej stopy w taki właśnie but (bardziej ekstremalnym przypadkiem byłoby kupienie dwóch par i używanie po jednym bucie z każdej), albo wizyta u ortopedy i zamawianie specjalnej wkładki. Bliżej mi raczej temu drugiemu rozwiązaniu.

Wielkie testowanie zakończyłem w środowe popołudnie nad Maltą, gdzie na Ścieżkach Biegowych była możliwość wypróbowania obuwia Nike oraz systemu Nike+. Bardziej zależało mi na tej drugiej części bo ile można powiedzieć o bucie po przebiegnięciu w nim pięciu kilometrów? Ja mogę powiedzieć, że buty Nike Run Avant+, w których biegłem charakteryzują się bardzo dobrą amortyzacją. W moim odczuciu aż za dobrą - czułem się jakbym biegał po podłożu wykonanym z miękkiej pianki. Amortyzacja bardzo ważna rzecz, ale dobrze też "czuć" podłoże, po którym człowiek się porusza. Natomiast w przypadku systemu Nike+, a konkretnie opaski SportBand, chciałem się przekonać nieco bardziej praktycznie (jak to mawia dzisiejsza młodzież) "o co kaman". Jest to bardzo zgrabny (sensor umieszczony w bucie plus filigranowa, rzekłbym, opaska) zestaw. Wydaje się jednak, że niebagatelną rolę odgrywa kalibracja zestawu. Opaska, którą mi wypożyczono, po przemierzeniu dystansu ok. 5,4 km pokazała niecałe cztery. Na szczęście będę miał okazję jeszcze ten sprzęt potestować, dzięki uprzejmości Mateusza, który wypożyczył mi swoją opaskę. Zatem więcej wrażeń na ten temat za jakieś dwa tygodnie.

Na zakończenie dodam, że do kilometrów przemierzonych w ramach opisanych wyżej testów "dołożyłem" jeszcze ok. 10,4 km (5 km rozbiegania po Cooperze we wtorek i jeszcze jedno okrążenie długości 5,4 km nad Maltą w środę), czyli te przez dwa dni przebiegłem ok. 18,8 km.

24 maja 2010

Malta Trail Running

Na stronie Malta Trail Running ukazały się już wyniki sobotniego biegu, więc i ja mogę parę słów od siebie napisać...
Bieg zaplanowany był na godzinę dziesiątą, przyjąłem zatem, że pobudka nastąpi nie później niż o siódmej. To oczywiście było zbyt optymistyczne założenie. Mała "zarządziła" bowiem budzenie o szóstej. Udało mi się ją przetrzymać w łóżko do wpół siódmej, ale potem trzeba było już wstawać, by szykować się do startu, mając oczywiście cały czas baczne oko na najmłodszego domownika (którego oczywiście należało uprzednio przewinąć i ubrać). To stało się powodem dylematu żywieniowego. Ponieważ moja Nie-Sportowa-Żona zażywała jeszcze relaksu w postaci snu, a w domu nie stało świeżego pieczywa musiałem zdecydować: ubierać dziecko i wyruszyć po pożywienie czy też na śniadanie zrobić zapiekanki z chleba, który gościł w naszej kuchni już od dni kilku. Oczywiście leń i nierób wewnętrzny zwyciężył i wybrałem rozwiązanie numer dwa. Ale dlaczego o tym piszę. Ano dlatego, że własne lenistwo przypłaciłem na pierwszych kilometrach biegu. Ale o tym za chwilę.

Pogoda w sobotę dopisała. Słońce nieśmiało wyglądało za chmur, temperatura ok. szesnastu stopni. W normalnych warunkach było by wręcz trochę za ciepło, ale że bieg odbywał się głownie w lesie, wiec drzewa chroniły nas przed zbyt wysoką dawką promieniowania słonecznego. Jedyne co naprawdę dawało się we znaki (zwłaszcza przed i po biegu) to chmary meszek. Na szczęście ja byłem farmakologicznie zabezpieczony, zatem poza dyskomfortem przebywania w obecności tych insektów, nie poniosłem z tego tytułu poważniejszych strat.
Zdjęcie: Piotr Kosmala
Na samym początku musiałem się trochę hamować, by nie gonić najlepszych a przez to nie przeszarżować. Złapanie odpowiedniego tempa zajęło mi jednak jakieś dwa-trzy kilometry, na których walczyłem nie tylko ze samym sobą, ale i z zawartością przewodu pokarmowego (złe śniadanie - zły bieg). Na szczęście w dalszej części trasy znalazłem swój rytm i biegło mi się naprawdę przyjemnie (do tego stopnia, że już na mecie podszedł do mnie chłopak, który biegł za mną by podziękować za trzymanie, jak to określił, "ładnego, równego" tempa). Przyjemność ta spotęgowana została niezwykle atrakcyjną trasą. Organizatorzy opisali ją w sposób następujący:
Trasa biegu wynosi ok. 8 km, przewyższenie ok. 100 m i poprowadzona będzie w zróżnicowanym terenie, drogi parkowe, drogi szutrowe, drogi leśne, łąki, tereny pagórkowate, a nawet tereny podmokłe.
Z tego wszystkiego zabrakło mi jedynie tych podmokłych terenów (a gdyby bieg odbył się sześć godzin później mielibyśmy istny bieg katorżnika, bo właśnie ok. 16-tej mieliśy piękne oberwanie chmury). Były za to bardzo ostre zakręty, powalone drzewa (no w sumie to jedno, ale dwuelementowe - pokonywane górą i dołem), strome podbiegi i jeszcze bardziej strome zbiegi - na tym na ostatnim kilometrze myślałem , że nogi połamię.

Ostatecznie dotarłem na metę z czasem 00:38:28, zajmując pięćdziesiąte ósme miejsce na dziewięćdziesięciu dziewięciu startujących (tak na marginesie - to najmniejszy bieg w jakim dotychczas startowałem). Musze to uznać za bardzo udany wynik, tym bardziej że swój udział traktowałem czysto rekreacyjnie - miał to być bardziej sprawdzian dla butów niż dla mnie.

Weekendowe bieganie uzupełniłem jeszcze o ok. dziesięć kilometrów bardzo spokojnego (jestem z siebie dumny, że udało mi się pohamować samego siebie - tempo poniżej sześciu minut na kilometr) rozbiegania w niedzielę wieczorem.

21 maja 2010

Czasem słońce, czasem deszcz

Głupia sprawa - niby piszę bloga o bieganiu, a tymczasem ostatnio co i rusz zmuszony jestem pisać w kontekście jakiegoś nieszczęścia, które nas Polaków dotyka. No bo jak tu narzekać na utrudniający treningi deszcz, gdy innym woda zabiera dorobek całego życia, a niejednokrotnie i samo życie? Z drugiej jednak strony, nie umniejszając nieszczęścia, jakie spotkało innych, żyć i biec trzeba dalej...


Zwykle gdy pada deszcz zostaje w domu - należę do tego gatunku, który w bieganiu na tyle ceni immanentną przyjemność, że nie katuje się i raczej nie robi nic na siłę. We wtorek miałem jednak takie "parcie" na bieg, że wyszedłem w z domu mimo deszczu. Jadąc nad Rusałkę wciąż łudziłem się, że prognoza pogody się sprawdzi - ulewny deszcz zapowiadano na godzinę czternastą, a na późne popołudnie jedynie "słabe opady". Zastanawiałem się również, czy będę tam sam, wybrałem się bowiem w terminie spotkania na ścieżce biegowej. Obie kwestie rozwiązały się nie po mojej myśli. Wciąż lało jak z cebra a ja samotnie chroniłem się przed deszczem pod nasypem kolejowym. Mimo tych niesprzyjających warunków postanowiłem wyruszyć w podmokłą trasę. O dziwo, choć (zwłaszcza na początku) bieg nie był zbyt przyjemnym doznaniem i przebiegłem raptem 5 km, dostarczył mi sporą dozę satysfakcji. Dodatkowo po stronie zysków należy zapisać fakt, iż udało mi się "rozszyfrować" przebieg ścieżki biegowej (a przynajmniej tak mi się wydaję, ale o tym jeszcze za chwilę).

W czwartek ponownie zameldowałem się nad Rusałką, tym razem w warunkach zgoła odmiennych od tych, które panowały we wtorek - ciepło, jasno świecące słońce, a na ścieżkach "tabuny" biegaczy, rowerzystów i tym podobnych osobników płci obojga zażywających relaksu wśród zieleni (wliczając w to również jegomościów raczących się winem marki wino z plastikowych kubków). Tym razem stwierdziłem, że należny wreszcie wydłużyć przemierzany odcinek i zaplanowałem co najmniej 10 km - w spokojnym tempie. Niestety, ostatnio bardzo wyraźnie widzę u siebie zapędy do podkręcania tempa. Narzuciłem sobie takie (ok. 5 min/km), które przy towarzyszącym mi ostatnio delikatnym "rozprężeniu" treningowym, pozwoliło mi w miarę komfortowo pokonać jedynie 6 km. Po półkilometrowym odpoczynku w marszu, kolejne 4 km pokonałem już w spokojniejszym tempie (ok. 4:40 5:40 min/km).
Przy okazji sam sobie zasiałem wątpliwość, czy ja tą ścieżkę pokonuję aby w stu procentach prawidłowo. Przemierzywszy ją dwukrotnie nie zaobserwowałem (ani za pierwszym, ani za drugim razem) słupka z oznaczeniem "4,5 km". Z kolei z obliczeń wychodzi mi, że odcinkowi jaki przebiegłem pomiędzy słupkami "4,0 km" oraz "5,0 km" - przy założeniu utrzymywania równego tempa na kilometr przed i po owym odcinku - brakuję do pełnego kilometra jakieś 80 metrów. Z drugiej strony nie przypominam sobie na tymże odcinku jakiegokolwiek rozwidlenia, gdzie mógłbym źle skręcić. No cóż, przy następnej wizycie nad Rusałką znów będę się temu miejscu bacznie przyglądał i może odnajdę "zaginiony" słupek.

Tymczasem jutro kolejna przełajowa przygoda, choć tym razem w bardziej zorganizowanej formie, czyli Malta Trail Running.

17 maja 2010

Ta sportowa niedziela

Jako, że ostatnio stawiam na bieganie po ścieżkach nieutwardzonych (czyli najlepiej po lesie, bo to zdrowo biegać po lesie), w tą niedzielę postanowiłem zapoznać się z drugą z poznańskich ścieżek biegowych, czyli tą nad Maltą.


Pomny ostatnich doświadczeń postanowiłem, że tym razem udam się na ścieżkę w czasie planowanego biegania z trenerem (który w tym wypadku okazał się "trenerką"). Pogoda nie zachęcała do wyjścia z domu (ostatnio rzadko zachęca), ale wsiadłem w samochód i pojechałem na drugi koniec miasta. Zaczęliśmy od kilometra truchtu, potem wspólna rozgrzewka (w pewnym sensie nowe doświadczenie, bo przecież praktycznie zawsze biegam sam) i wreszcie cztery kilometry biegu. Biegu w miłej atmosferze i po ciekawej okolicy. Cześć grupy kontynuowała bieg i wyruszyła na kolejne okrążenia, ja jednak, mając w perspektywie pewne obowiązki rodzinne (o których za chwilę), po wspólnym rozciąganiu udałem się w drogę powrotną do domu.
Odnoszę jednak subiektywne wrażenie, że ścieżka nad Rusałką, mimo że o wiele bardziej płaska, w większym stopniu przypadła mi do gustu. Pewnie dlatego, że bliżej oraz dlatego, że jest o wiele lepiej oznaczona. Fakt, ostatnio się tam zgubiłem, ale sądzę, że gdy raz przebiegnę ją w całości "prawidłowo" (co zamierzam w najbliższym czasie uczynić, wybierając się na jeden z planowych treningów), wbiję mi się w pamięć. A gdybym teraz, po jednokrotnym jej przemierzeniu, miał jeszcze raz przebiec tą nad Maltą, mógłbym mieć problemy.
Przy okazji wizyty na maltańskiej ścieżce uzyskałem też bardzo przydatną informację: 25-ego maja na stadionie Olimpii organizowany jest test Coopera, w którym oczywiście zamierzam wziąć udział.

Po powrocie do domu miałem tylko czas na szybki prysznic i uzupełnienie zapasów energii ,i zawiozłem Moje Dziewczyny na basen AWF-u. Bowiem Moja Niesportowa Żona zapisała siebie i dziecko na pierwsze zajęcia na basenie (oczywiście zajęcia dla małych dzieci) - ja występowałem tam jedynie w roli obserwatora. W każdym razie moja córka ma za sobą coś, co można by uznać za pierwszą aktywność sportową i wygląda na to, że przypadło jej to do gustu. Zapowiada się na to, że w kolejnych zajęciach również weźmie udział. A ponieważ okazało się, że w tym samym czasie są tzw. godziny otwarte na "normalnym" basenie, rozważam poważnie czy nie poszerzyć swojego kalendarza treningowego o zajęcia uzupełniające w postaci regularnego pływania właśnie. I tak zastanawiałem się, czy nie wprowadzić czwartego treningu biegowego w tygodniu (przy czym dwa wypadały by w weekend). A opcja trzech treningów plus basen o wiele lepiej wpłynęła by na moje życie rodzinne. Jedyne z czym musiałbym się liczyć to większa dyscyplina przy wyjściach na długie wybieganie w sobotę (czytaj: w razie jakby co, nie bardzo można by je było przesunąć na niedzielę).

15 maja 2010

Wiosenne remanenty

Jednym z punktów kluczowych tegorocznego sezonu biegowego miał być VI Bieg Katorżnika. Cieszyłem się na niego jak dziecko. Niestety, tak to jednak w życiu czasami bywa, że z czegoś trzeba zrezygnować. Cytując klasyka, najpierw rzeczy najważniejsze, a życie to sztuka kompromisów. Jakby na osłodę, postanowiłem posnuć dziś plany na lato i jesień, a jako że mamy połowę maja także na kawałek wiosny. Tak jak już pisałem, najważniejszym biegiem drugiej połowy sezonu będzie 32 Maraton Warszawski. Cały harmonogram, wliczając to mój prywatny puchar maratonu (czyli starty na dystansach 10 km, 15 km oraz półmaratonu) przedstawia się następująco:

22 maja: Malta Trail Running (8 km), Poznań
4 czerwca: VIII Bieg Europejski (10 km), Gniezno
9 czerwca: I Grand Prix Poznania w biegach przełajowych – bieg 6 (5km)
31 lipca: VI Bieg pod Tysiącletnimi Dębami (15 km), Kazimierz Biskupi
21 sierpnia: 1 Maraton Leszno (bieg towarzyszący: półmaraton)
26 września: 32 Maraton Warszawski
17 października: IV Bieg Ekologiczny - Do Gorących Źródeł (10 km), Uniejów
7 listopada: VI Kościański Półmaraton

Jak widać, zamknięcie sezonu planuję dosyć późno, bo w listopadzie, ale ten bieg będzie miał dla mnie charakter "familijny", albowiem Kościan to rodzinne miasto mojego Teścia (istnieje zatem szansa na rekordową liczbę "osobistych" kibiców).
Oczywiście ta lista może się nieco rozszerzyć, ale jest raczej mało prawdopodobne, by były to biegi inne niż lokalne, przez co rozumiem organizowane w Poznaniu (a propos: czyli mieście Mistrza Polski w piłce nożnej sezonu 2009/10) oraz jego najbliższych okolicach.

A do planów na Bieg Katorżnika powrócę na początku następnego sezonu...

13 maja 2010

Z Grand Prix Poznania w tle

Wczoraj odbył się piąty, a trzeci z moim skromnym udziałem, bieg cyklu I Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Tym razem nie udało mi się poprawić życiówki (tutaj należy podkreślić, że pierwszy raz w tym roku nie ustanowiłem ani nie poprawiłem rekordu życiowego), chociaż do końca pewien być tego nie mogę. A to dlatego, że tak się zagadałem przed startem z "sąsiadem", że się zupełnie rozproszyłem, przespałem start - nie tylko ruszyłem z opóźnieniem ale też nie uruchomiłem od razu stopera. Z kolei na finiszu biegłem ile fabryka dała i nawet mi w głowie nie był stoper - zatrzymałem go ładnych kilkadziesiąt sekund po przekroczeniu mety. Tak więc czasu netto nie potrafię określić nawet w przybliżeniu, no chyba, że za przybliżenie uznać czas brutto (a tylko taki jest podawany przez organizatorów), który wyniósł 23:11, czyli o 12 sekund gorszy od czasu w poprzednim biegu.
Jednakże zgodnie z założeniem starałem się biec tak, by rozpędzić nie tyle siebie, co swoje serce na tzw "maksa" (chociaż to chyba mocno jedno z drugim w parze idzie). Zakładając, że mi się udało (a na ostatnim kilometrze biegło mi się tak, że gdybym rozpędził się jeszcze bardziej, to chyba bym stanął jeszcze przed metą - a z drugiej strony na mecie nie czułem się znowu jakoś ekstremalnie wykończony), wbrew swoim własnym oczekiwaniom, okazałem się bardzo "statystyczny" - pulsometr zanotował tętno maksymalne całkowicie zgodne z uprzednio wyliczonym: 191. Podstawiając tą wartość, jak również czas netto z poprzedniego (najszybszego) startu na dystansie 5 km, do kalkulatora na stronie Bieganie.pl, zestawienie moich intensywności treningowych przestawiać się będzie w sposób następujący:

Wczorajszy dzień naprawdę stał pod znakiem biegów przełajowych. Bo właśnie wczoraj przed południem, za sprawą Ewy z portalu eTramki.pl, dotarły do mnie buty terenowe Ravenous Trail, firmy Columbia. Od razu przypadły one (a właściwie ich opakowanie) do gustu naszemu kotu...
Ale komfort wylegiwania się na pudełku stanowi chyba sprawę drugorzędną, w stosunku do tego co potrafią i do czego służą same buty.


Dla tych, którzy nie do końca nadążają za "żywą" angielszczyzną (do których niestety zaliczam się i ja) pomocnym mogą się okazać informacje od producenta dostępne również w polskojęzycznej części Internetu:
Buty terenowe Ravenous charakteryzuje nowy system podparcia pięty wykonany w technologii 3D Techlite, zapewniający pełne dopasowanie i stabilność stopy nawet w trudnym terenie. Wygodę gwarantuje profilowane podbicie buta z wykorzystaniem technologii Techlite. Doskonała przyczepność to z kolei zasługa podeszwy zewnętrznej wykonanej z dwuskładnikowej gumy, wykorzystującej technologię Omni-Grip. Profilowana wkładka wewnętrzna Contour Comfort zapewnia idealną amortyzację pięty, wsparcie łuku stopy oraz zapobiega tworzeniu się brzydkich zapachów . Wszywany język zabezpiecza przed wpadającymi do buta kamykami.
Buty dotarły do mnie w dniu, w którym miałem wystartować w biegu przełajowym, nie zamierzałem jednak ich jeszcze na ten bieg zakładać (jak każdy zdrowo myślący biegacz, nie zakładam na zawody nowych butów). Jednakże pech (a może szczęście, albo jeszcze lepiej - przeznaczenie) sprawił, że w ferworze walki, pakując się, wrzuciłem do torby nie te buty co trzeba i gdy się zorientowałem, miałem alternatywę biec w "nówkach", boso lub zrezygnować ze startu. Pobiegłem zatem w "terenówkach" godząc się z góry z niedogodnościami, jakie mnie w związku z tym spotkają (całe szczęście czekało na mnie "tylko" 5 km). Co się jednak okazało, największą niedogodnością okazało się rozwiązane sznurowadło na drugim kilometrze i kilka sekund, które straciłem na jego ponowne zawiązanie - obyło się bez otarć i tym podobnych mankamentów. Tuż przed startem zarejestrowałem wygląd butów przed ich pierwszym użyciem.
Mimo dosyć trudnych warunków do biegu (kilka godzin przed biegiem nad poznaniem przeszła dość intensywna burza, a i w czasie samego biegu padało), po jego zakończeniu prezentowały się równie dobrze. Wkrótce przekonam(y) się jak sprawdzą się na kolejnych nieutwardzonych kilometrach.

11 maja 2010

Co do cholery z tymi zakresami

Artyści z zielonogórskich kabaretów stworzyli niegdyś alternatywną wersję historii o Robin Hoodzie: Robin Hood Czwarta Strzała. W jednaj z finałowych scen, gdy Robin podstępnie postrzelony umiera, braciszek Tuck (w którego postać brawurowo wcielił się pianista Potemów, Adam "Smutny" Pernal) celem pocieszenia Marion postanawia postawić pasjansa. Pozytywny efekt ma być zwiastunem happy endu. Pasjans wychodzi, a mimo to Robin umiera. Zaskoczony braciszek w tym momencie pyta: To, co do cholery z tym pasjansem!? To doskonale oddaje to, jak ja obecnie postrzegam swoje wczorajsze bieganie w tzw. zakresach.

Wyszedłem na spokojne pół godziny - odgrażałem się wprawdzie, że wyjdę w niedzielę, ale postanowiłem przesunąć trening na poniedziałek i wyspać się po dosyć ciężkiej poprzedniej nocy (Mała dawała się nieco we znaki). Tym razem założenie spokoju udało mi się utrzymać w praktyce - biegłem w tempie, które sam określiłbym jako trucht. Mówiąc dosadnie, gdybym biegł wolniej umarłbym z nudów. Przez te trzydzieści minut przebiegłem ok. 5,2 km, co daje średnie tempo 5:48 min/km. A co mówi mój pulsometr? Średnie tętno 155 (81% Tmax) i 84% czasu w trzecim zakresie... No nic z tego nie rozumiem! Czyżbym miał dużo wyższe tętno maksymalne od tego, które powinienem mieć statystycznie?
Natrafiłem dziś w sieci na bardzo ciekawy artykuł na ten temat. Czytam w nim zatem między innymi, że tętno maksymalne jest zdeterminowane genetycznie, nie odzwierciedla sportowego poziomu zawodnika oraz cechuje się dużą zmiennością zarówno wśród osób w tym samym wieku jak i o takim samym poziomie wytrenowania. Dodatkowo, wg wzoru, jaki w ww. artykule został wysunięty na pierwszy plan, moje Tmax powinno wynosić ok. 197. Dalej jednak czytam, że najbardziej dokładana jest metoda bezpośrednia, autor artykułu, w odróżnieniu od pana Skarżyńskiego, sugeruje test w formie 5-6 minut biegu ciągłego lub test w ramach zawodów na dystansie między 1,5 a 5 km. I tak się akurat atrakcyjnie składa, że jutro jest piaty bieg I GP Poznania w biegach przełajowych. Zamierzam zatem pobiec tak, by na finiszu dać z siebie naprawdę maksa. A jaki wynik przy okazji wybiegam? To się zobaczy...

9 maja 2010

Kumulacja

Jak widać nastąpiło pewne "pomaratońskie rozprężenie". Na szczęście nie do końca. Pocztkiem końca przezywania już przebiegniętego maratonu jest snucie planów na kolejny - klamka zapadła i kości zostały rzucone: biegnę w Warszawie! To znaczy planuję pobiec, bo oczywiście różne rzeczy mogą się przez te kilka miesięcy wydarzyć. W każdym bądź razie odliczanie trwa.
Tak jak już wspomniałem, musiałem nieco zmodyfikować tytuł bloga. Pomyślałem też, że przy okazji zmienię nieco wygląd strony (takie małe odświeżenie). Pochłonęło mnie to na tyle, że nie wystarczyło mi już energii, by opisać swoje poczynania w terenie. Pora zatem nadrobić zaległości.

Gdy mój organizm się zregenerował, nogi się "oddrewniły" i głowa zaczęła na powrót domagać się biegu (czyli po jakiś sześciu dniach), wyszedłem do parku na coś co na własne potrzeby nazwałem rozbieganiem. Przy okazji miał to być chrzest bojowy mojego pierwszego, niedawno zakupionego, pulsometru.
Zaplanowałem pół godziny spokojnego (jak się nietrudno domyślić) biegu ale głowa (i nie tylko) chyba naprawdę stęskniła się za bieganiem, bo średnie tempo wyszło mi niewiele wyższe niż 5 min/km (w zaplanowane pół godziny przebiegłem ok. 6 km), a średnie tętno ok. 170.

A propos tętna, na kolejne wyjście zaplanowałem specyficzne bieganie, bo postanowiłem sprawdzić swoje tętno maksymalne wg. testu opisanego przez Skarżyńskiego w "Biegiem przez życie". W teorii miało to wyglądać tak:
Najpierw rozgrzewka - proponuję 8-12 minut truchtu, potem 5-10 min rozciągających, po nich 3 dość żywe przebieżki, np. 100/100 m, a na koniec 3-5 minut odpoczynku. Po takim przygotowaniu pobiegnij mocno, niemal na maksa, trzy odcinki 1-minutowe na 1- minutowych przerwach w truchcie. (...) Kończąc trzeci odcinek odczytaj tętno.
Na początku szło wg planu - trucht, rozgrzewka (można by powiedzieć, norma tuż po wyjściu z domu). Niestety żywe przebieżki zaraz po rozgrzewce to nie jest zbyt dobry pomysł dla mojego prawego kolana, które ostatnio nie lubi jak nie biegam (czytaj: rozgrzewa się trochę dłużej i dopiero po kilku przebiegniętych spokojnie kilometrach zaczyna funkcjonować normalnie), ale jakoś to przeżyłem. Gorzej, że z całego opisu podanego przez pana Skarżyńskiego nie za bardzo utkwiło mi w pamięci jedno dość istotne słowo: niemal. Narzuciłem sobie takie tempo, że w połowie drugiego 1-minutowego odcinka stanąłem bez sił w nogach. Zły na siebie już nawet nie patrzyłem na pulsometr. No nic, kiedyś powtórzę test (chyba, że ktoś doradzi mi inny), a na razie będę się opierał na nie do końca polecanym, ale mimo wszystko podawanym przez Skarżyńskiego gotowcu, czyli formule Millera:
Tmax = 217 - (0,85 x wiek) = 217 - (0,85 x 30) = 191,5
Biorąc pod uwagę, że mój pulsometr (na podstawie wieku i masy ciała) wyliczył mi Tmax=191, mogę chwilowo taką właśnie wartość przyjąć do tzw. obliczeń.

Kolejne wyście z domu zaliczyłem w piątkowe popołudnie, wybrałem się nad Rusałkę z zamiarem przetestowania tamtejszej ścieżki biegowej (miło się biega po trasie oznaczonej co pół kilometra).


Normalnie wybrałbym się w terminie organizowanego na tej ścieżce treningu, ale akurat w tym czasie miałem zaplanowaną lekcję niemieckiego, więc pomyślałem, że zrobię sobie wycieczkę biegową - najwyżej zabłądzę... No i zabłądziłem. Na drugim kilometrze skręciłem w złą ścieżkę i tak zaczęły się najdłuższe dwa kilometry w moim życiu. Nabiegałem się po tym lesie zdrowo (bo to zdrowo biegać po lesie) szukając, gdzież ta ścieżka dalej biegnie. Tak się zakręciłem, że gdy już ją odnalazłem, pobiegłem pod prąd. Ale przy okazji pobawiłem się trochę tempem - miejscami przyspieszałem zdrowo, by za chwilę przejść niemal do truchtu. I tak z zaplanowanego jednego okrążenia o długości 5 km wyszło mi (na podstawie obliczeń z średniego tempa z pierwszych i ostatnich kilometrów) tych kilometrów ok. 11. Wycieczka biegowa z dozą emocji. Następnym razem wybiorę się na tą ścieżkę razem z trenerem - zastanawiam się czy nie zabrać aparatu by uwiecznić miejsca w których należy skręcać...

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...