31 maja 2011

Blogacze na start!

Tytuł posta ma dziś podwójny wydźwięk. Po pierwsze zapraszam do lektury artykułu autorstwa Joanny Makowskiej w najnowszym, czerwcowym numerze Runner's World. Artykuł jest poświęcony (a jakże) blogującym blogerom, a jednym z bohaterów tekstu jest nasz drużynowy kolega Kuba.
Ciekaw jestem tylko, czy autorka określenie "Blogacze" zaczerpnęła od nazwy naszej drużyny, która to nazwa zaczęła się pojawiać na naszych blogach już jakiś czas temu, czy też doszła do niego równolegle, acz niezależnie. Historia przecież zna takie przypadki.
A my Blogacze, niesieni wciąż sukcesem, jakim okazał się Maraton Sztafet, postanowiliśmy iść za tak zwanym ciosem i stworzyć coś, co będzie spinać nasze blogi. Owo coś to tzw. "fanpejdż" (sic!) na Facebooku. Nie muszę chyba dodawać, że klikanie "Lubię to!" jest mile widziane, a wręcz wskazane...

Accreo Ekiden 2011

I co ja mam tu napisać (jeszcze na gorąco), kiedy już tyle na temat debiutu Blogaczy zostało napisane? Ale trudno nie spodziewać się lawiny relacji, skoro drużyna składa się z samych blogerów...
Nie chcąc zatem powielać w zbyt dużym stopniu tego, co już napisali Wojtek, Kuba i Krzysiek, spróbuję spojrzeć na wydarzenie bardziej z mojej strony, niż skupiać się na tzw. kwestiach kronikarskich.

Podsumowaniem (na sam początek) niech będzie mój dialog z Małżonką po powrocie do Poznania:
- Nie zapytasz, jak nam poszło?
- No przecież wiem, że dobrze...
- Ale nie poszło nam dobrze.
- Nie ukończyliście biegu!?
- Ukończyliśmy, ale nie poszło nam "dobrze". Poszło nam rewelacyjne!
Bo jak nie być zadowolonym z 34 pozycji na 298 sklasyfikowanych drużyn i czasu 3:06:20?
Chociaż, co ciekawe, ja ze swojego startu, tuż po jego ukończeniu, byłem nie do końca zadowolony. Trochę za bardzo "wczułem" się w przekazanie naszej żółtej pałeczki (trzeba przyznać, że to wyszło nam z Wojtkiem rewelacyjnie) i ruszyłem jak wystrzelony z procy, by kilkadziesiąt metrów za metą zacząć zwalniać do optymalnego tempa. Niestety forma w dniu wczorajszym (a właściwie, patrząc na zegarek, już przedwczorajszym) nie była życiowa i miałem spore problemy by utrzymywać to założone tempo (czyli na wyrównanie życiówki) a właściwie to mi się to nie udawało. Co próbowałem przyspieszyć, to po kilku chwilach stwierdzałem, że biegnę równo, ale wciąż wolniej niż bym chciał. Wyjątkiem był zakręt na 500 m przed końcem pętli, gdzie ustawiła się reszta Blogaczy by mnie wspierać swym żywiołowym dopingiem (i nie tylko, bo dali mi też pić) - tam dostawałem prawdziwego "powera".
Ostatnią próbę przyspieszenia podjąłem mniej więcej w połowie dziewiątego kilometra, ale z przerażeniem stwierdziłem, że im więcej wysiłku wkładam... tym wolniej biegnę. Ostatnie kilkaset metrów było już walką o przetrwanie, a samopoczucie tuż po przekroczeniu mety wskazywało na to, że tego dnia wycisnąłem z siebie naprawdę wszystko. Z niemałym zdziwieniem przyjąłem jednak informację, iż uzyskany przeze mnie czas (0:46:06) jest tylko o 26 sekund gorszy od rekordu życiowego na 10 km. Może to kwestia dokładności pomiaru trasy (z tego co wiem, nie posiadającej atestu), bo mój Gremlin pokazał mi dystans 9,84 m.
Miłe wolontariuszki odcięły mi chipa, wręczyły medal w kształcie koła zębatego oraz napoje, a następnie poproszono mnie o krótki wywiad (niestety zapomniałem zapytać dla kogo ten wywiad i nie mam pojęcia gdzie w sieci szukać tego materiału). Podzieliłem się swoimi wrażeniami z trasy (że płaska, ale kręta, że niektóre nawroty, zwłaszcza jeden 180-stopniowy były trudne) i z atmosfery zawodów (że super, bo kibice, bo doping i że świetna organizacja), a potem poszedłem już cieszyć się z atmosfery drużynowej. A ona była najważniejsza. I podgrzał (w pozytywnym z tego słowa znaczeniu) ją jeszcze fakt, że dotarła do nas również Hanka ze swoimi Facetami Ze Stali - Hania wykonała też dla nas końcową sesję zdjęciową.

Podsumowując, oprócz naprawdę rewelacyjnego wyniku (w przyszłym roku łamiemy "trójkę") najbardziej cieszy, że udało nam się stworzyć tak fantastyczną drużynę - że rzucony na początku roku mimochodem pomysł stał się ciałem czy też (nawiązując do medali jakie otrzymaliśmy) sprawnie działającym mechanizmem. Jako "prowodyr" jestem też winny gorące podziękowania, pozostałym członkom "teamu" za wzorową zespołową pracę od pomysłu do realizacji. Liczę, że to był pierwszy z naszych wielu wspólnych startów. Liczę też, że ci, którzy z różnych względów nie pobiegli z nami w Warszawie wkrótce nadrobią "zaległości".

PS. Co do testowanych Adidas'ów, "jakby" nie mam uwag, co (biorąc pod uwagę strart w praktycznie nowych butach) chyba dobrze o nich świadczy...

28 maja 2011

Man muss Prioritäten setzen

Jak mawiają nasi przyjaciele Słowianie zza zachodniej granicy...
Niestety w ostatnich dniach musiałem mocniej skupić się na tej z dziedzin mojego życia, która z bieganiem ma niewiele wspólnego i siłą rzeczy bieganie poszło nieco w "odstawkę". No cóż - życie! W zeszłym tygodniu udało mi się wyjść raz (ale o tym już pisałem). W tym tygodniu też tylko raz - w czwartek: 5 km w tempie półmaratonu i po 3 km w pierwszym zakresie na rozgrzanie i schłodzenie. Czuć było chwilowy brak regularności w bieganiu i zmęczenie materiału związane z intensywną pracą nad ową inną (pewnie bardziej to drugie) dziedziną, bo aby utrzymać tętno w pierwszym zakresie, musiałem biec (a właściwie wlec) w tempie zbliżonym do 7 km/min. A nogi spragnione biegu wciąż chciały szybciej.
Nogi "odbiją" sobie jutro, bo już jutro z silną warszawsko-poznańską grupą Blogaczy meldujemy się rano na Polach Mokotowskich. Chociaż tą swoją życiókę to ja jutro słabo widzę...
Start w Accreo Ekiden będzie też pierwszą okazją do sprawdzenia "w boju" Adidasów RS. Moje pierwsze wrażenia pokrywają się z tym, co przeczytałem w jednym z czasopism dla biegaczy: Adidasy w odróżnieniu od butów Nike, które potrzebują nieco czasu, żeby się dopasować, od razu dają pełny komfort i wygodę. Na prawdę biega się w nich bardzo przyjemnie. Ale jak to mówią - żelazo sprawdza się w ogniu. Jak już pisałem, pierwszy poważny "ogień" jutro.

22 maja 2011

Rok, miesiąc i jeden dzień

Zacznę od tego, że cierpię w tym tygodniu na totalne niedobory tzw. energii życiowej. Najchętniej ciągle bym spał (ale wieczorem zasnąć nie mogę) i nie mam inwencji do jakichkolwiek działań, nie tylko biegowych. I tak udało mi się wyjść w tym tygodniu na jeden trening. Ale za to jaki...


W środę w ramach podróży służbowej przypadło mi nocować w Częstochowie. Korzystając z osiągnięć cywilizacyjnych lat ostatnich w postaci tzw. "fejsa", skontaktowałem się zatem kilka dni wcześniej z Tete celem umówienia się na wspólne bieganie. Na trasę nieśmiało zaproponowałem trasę biegu, w którym już dwa razy nie udało mi się pobiec, czyli Biegu Częstochowskiego.
Pakując się na wyjazd postanowiłem dostosować się do barw klubowych Zabieganych i wrzuciłem do torby pomarańczową koszulkę. Na umówionym miejscu, czyli przed hotelem, w którym nocowałem, powitała mnie trzyosobowa delegacja rodziny Tęczów, czyli Tete, jego biegajacy syn, oraz drugi z trójki potomków, który stanowił wsparcie logistyczno-fotograficzne. A powitano mnie po staropolsku – soli wprawdzie nie było, ale w prezencie powitalnym otrzymałem własnoręcznie wypieczony przez Tomka chleb. Początkowo planowałem wykonać zaplanowany trening (czyli 11 km, z czego 5 km w tempie półmaratonu), ale gdy już dobiegliśmy w okolice Jasnej Góry stwierdziłem, że ważniejsza od realizacji tabelarycznych założeń jest integracja. I tak przytruchtaliśmy sobie dwie pętle, dyskutując na tematy biegowe i te bardziej „życiowe”, bo jak już Tomek na swoim blogu wspomniał, okazało się, że łączy nas nie tylko zamiłowanie do aktywnego spędzania wolnego czasu.
Na sam koniec czekała mnie jeszcze niespodzianka. Jak to Tete stwierdził, skoro trasę pokonałem, należy mi się nagroda i na pamiątkę wspólnego biegu otrzymałem medal z 2 Biegu Częstochowskiego, w którym miałem wziąć udział 17 kwietnia zeszłego roku, a który z wiadomych przyczyn został przełożony na inny termin (a ten drugi niestety był już, że tak to określę, niekompatybilny).
Muszę zatem powiedzieć, że przyjęcie z jakim się spotkałem w Częstochowie przerosło moje najśmielsze na ten temat wyobrażenie. I tak, gdy walczyłem w hotelu z nocną bezsennością, dusza wciąż mi śpiewała a usta same układały się w uśmiech...


Przy następnej okazji muszę jeszcze spełnić złożoną dawno temu obietnicę, i umówić się na wspólne bieganie w stolicy.

PS. Tete obiecał, że w przyszłym roku zgłosi się do sztafety w grupie Blogaczy.

16 maja 2011

Nike LunarHaze+

Test męskich butów do biegania Nike LunarHaze+

Przedmiot i charakter testu
  • Model: Nike LunarHaze+, męskie
  • Przebieg: ok. 75 km, w tym 8 bieg II Grand Prix Poznania w biegach przełajowych
  • Gdzie testowane: nawierzchnie utwardzone typu (asfalt, kostka brukowa) drogi leśne i parkowe, nawierzchnia tartanowa
  • Warunki pogodowe podczas testu: buty testowane w okresie wiosennym (kwiecień-maj), w zakresie temperatury od +10 do +20°C, w warunkach suchych
Wrażenie ogólne

Buty od razu przyciągają wzrok i posiadają cechę raczej nie kojarzoną z butami do biegania – są po prostu ładne. Zastosowanie dwóch warstw siatki o różnym rozmiarze oczek – jaskrawo żółtej od spodu oraz ciemnej (rozmieszczonej dodatkowo miedzy elementami składającymi się na swego rodzaju kratownicę) na wierzchu tworzy bardzo przyjemny efekt wizualny.
Po pierwszym założeniu odniosłem wrażenie zbyt ciasnego opięcia stopy. Wrażenie to minęło po chwili, niestety podczas pierwszego treningu wróciło ze zdwojoną siłą.


Cechy biomechaniczne

Amortyzacja

Sposób wykonania buta (proces technologiczny przy znacząco zwiększonej temperaturze i ciśnieniu) sprawia, że wiązania buta są silniejsze oraz lżejsze, natomiast rozwiązanie Dynamic Support zapewnia stopie wsparcie we wszystkich fazach przetaczania. Zastosowanie pianki Lunarlon zapewnia bardzo dobrą amortyzację nie tylko na twardym (ale i równym) podłożu, lecz również podczas biegania „w terenie” przy nadepnięciu na kamień, szyszkę czy korzeń.

Stabilizacja

Optymalny komfort przy odbiciu oraz zachowanie płynności ruchu osiągane są dzięki płaskiej konstrukcji przedniej części podeszwy.

Cechy użytkowe

Dopasowanie cholewki

Za dopasowanie do stopy oraz wygodę podczas biegu odpowiadać ma bezszwowa konstrukcja oraz zastosowanie kołnierza z meshu. Niestety należy stwierdzić, że dopasowanie jest aż „za dobre” i wydaje się być prawdziwą opinia jednego z internautów, iż but niekoniecznie przeznaczony jest dla biegaczy o szerokiej stopie. W moim przypadku pierwszy trening skończył się bólem uciśnionych (dosłownie) stóp. Podczas kolejnych treningów mogłem już cieszyć się prawie idealnie dopasowanym butem. Prawie, albowiem but wydaje się odmawiać współpracy z nie-nowymi skarpetkami. Dwa treningi, na które założyłem skarpety starsze niż buty, zakończyły się poważnymi obtarciami pięt.
Podkreślenia wymaga natomiast fakt rozwiązania górnej części języków, w postaci czegoś na kształt poduszki, która dodatkowo chroni przed uciskiem węzła sznurówek na stopę.

Dynamika

Dobre dopasowanie oraz niewielki ciężar buta (ok. 330 g) dają poczucie lekkości i szybkości, co potwierdziło się przez poprawienie życiówki na 5 km o bez mała minutę.

Przyczepność

Do wykonania podeszwy użyto gumy węglowej BRS 1000, o wydłużonej żywotności. Waflowy profil zapewnia bardzo dobrą przyczepność zarówno na utwardzonym, jak i naturalnym podłożu. Sporadycznie pomiędzy elementy podeszwy dostają się małe kamyki – do ich pozbycia się wystarczy jednak odpowiednie postawienie stopy (szurnięcie).

Wodoodporność

Buty nie zostały wykonane jako wodoodporne. Nie miałem też okazji sprawdzić jak zachowują się w warunkach wilgotnych.

Oddychalność

Technologia Nike Hyperfuse ma za zadanie zapewnić komfort termiczny, jednak pod koniec dłuższego biegu w temperaturze zbliżonej do temperatury pokojowej pojawia się uczucie „ciepłej stopy”.


Podsumowując, jestem zdania, że buty wymagają dłuższego okresu wstępnego (polegającego np. na chodzeniu w nich pod domu) ab mogły się lepiej (i bezboleśnie) do stóp dopasować. Gdyby jeszcze pominąć problemy z obtarciami pięt (które nie pozostały bez wpływu na sam proces testowania), mógłbym niemalże powiedzieć, że mam do czynienia z butami idealnymi.

Opis techniczny buta

Dzięki innowacyjnej, prawie bezszwowej cholewce uzyskano niesamowicie niską wagę buta (329 gramów), rewelacyjną oddychalność oraz trwałość. Polecany prawie dla wszystkich typów biegaczy (o uniwersalnym typie stopy, nadsupinatorów oraz lekkich nadpronatorów).


Test przeprowadzono dla portalu eTrampki.pl.

15 maja 2011

Pierwszy i ostatni

Nareszcie! Nareszcie, po raz pierwszy od listopada, udało mi się dotrzeć na bieg organizowany w ramach II Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Udało mi się zatem być na pierwszym i na ostatnim biegu. Na pierwszym biłem rekord "powolności", tym razem miałem w planach klasyczny rekord życiowy. Plan minimum zakładał jakąkolwiek poprawę, plan optymalny zakładał wynik w granicach 0:21:50. A to dlatego, że wg. książki, którą zakupiłem kilka tygodni temu (a o której jeszcze kilka słów zapewne napiszę), przy moim ostatnim rezultacie w biegu na 10 km (0:45:40) 5 km powinienem pokonywać właśnie w 22 minuty bez dziesięciu sekund. Plan maksimum oczywiście pozostawał otwarty...
Wczorajszy bieg był również ostatnim etapem testowania butów Nike LunarHaze+.
Fot.: Ola Bońka
Aby wykonać założony plan, powinienem był utrzymywać tempo na poziomie 4:22/km, co też próbowałem od początku czynić, a co nie do końca mi się udało, bo po pierwszym kilometrze Gremlin pokazał 4:15. Ale biegło mi się dobrze, postanowiłem zatem nic nie korygować. Na drugim kilometrze było podobnie, bo 4:17/km. Kłopoty zaczęły się na trzecim kilometrze, a konkretnie w tych miejscach po drugiej stronie Rusałki (drugiej w stosunku do tej, gdzie umiejscowiona jest meta), gdzie nie ma osłony drzew, a że wczoraj słonko przygrzewało żwawo, tempo zaczęło "siadać". Po powrocie w cień starałem się wracać do poprzedniego i chyba się udało bo na trzecim i czwartym kilometrze tempo było na poziomie 4:21 i 4:24/km. Na ostatnim, piątym kilometrze, tempo było znowu zbliżonego do tego z dwóch pierwszych (4:16/km), ale to chyba zasługa ostatnich metrów, bo właśnie na tym ostatnim kilometrze przechodziłem największy kryzys. Doszło do tego, że zacząłem myśleć już tylko o tym, aby na ostatnich metrach nie zwalniać. Ale nic z tych rzeczy! Gdy na końcu ostatniej prostej ujrzałem metę, a dodatkowo biegnący za mną zaczął finiszować próbując mnie wyprzedzić, starym zwyczajem w organizmie odnalazły się ostatnie pokłady energii. Tak już chyba będzie ze mną zawsze i zawsze na zdjęciach z finiszu będę miał taką niefotogeniczną minę.
Fot.: Monika Ciesielska
Ale finał tego jest taki, że plan optimum przekroczyłem o 13 sekund, a rekord życiowy poprawiłem o sekund 53 i wynosi on teraz 0:21:37! Jak w tym zasługa ciężkich treningów, a jak szybkich butów trudno stwierdzić... A jeśli już o butach mowa - jutro zapewne znajdzie się tu recenzja Nike LunarHaze+, które charakteryzują się nie tylko przyjemnym dla oka wyglądem. A od kolejnego tygodnia rozpoczynam testowanie kolejnej pary - tym razem będą to buty Adidas Response Stability.

9 maja 2011

XXVII Bieg Zwycięstwa

Na początek wierszyk...

Dzień zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy.
Dziadek usiadł zamyślony, wspomniał wojny dni.
Jak z Radziecką Armią sławną w bój na wroga szedł.
Działo się to tak niedawno, a zda się, że wiek.

Jak miał Miszę towarzysza, co w okopach padł,
Z takim Miszą można było zawojować świat!
Dzień zwycięstwa maj zielony białe pachną bzy.
Dziadek usiadł zamyślony, wspomnij z nim i Ty!
Wierszyk, którego uczyłem się w pierwszej klasie szkoły podstawowej (autora niestety nie pamiętam), czyli (jakby nie licząc) dwadzieścia pięć lat temu, tj. w czasach, gdy dień pabiedy świętowany był 9 maja. Obecnie rocznica zakończenia II wojny światowej obchodzona jest 8 maja i tak się atrakcyjnie złożyło, że w tym roku dokładnie 8 maja w Bojanowie miał miejsce 27-my już Bieg Zwycięstwa. Biegłem i ja.

A bieg to był specyficzny - brak wpisowego, nietypowy dystans (ok. 12 km z naciskiem na "ok.") i rekord frekwencji, bo w tym roku zameldowało się ponad stu (dokładnie 131) biegaczy. Dodatkową atrakcją była trasa, która w pewnym momencie prowadziła przez sam środek byłego PGR-u, obecnie działającego jako Sp. z o.o. (najgłośniejszy doping był ze strony krów).
Fot.: Dania n
A jeśli by kto pytał jak mi poszło, to odpowiem, że nie poszło... bo pobiegło. Ale to, że na całym dystansie biegłem poczytuję sobie za największy sukces dnia wczorajszego. Wszystko przez to, że jako taktykę przyjąłem brak taktyki i bieg na tzw. wyczucie, i podobnie jak Kuba, tuż po starcie dałem się nieco ponieść psychologii tłumu i zacząłem zdecydowanie za ostro - po pierwszym kilometrze stoper wskazywał 4 minuty, a po drugim nieco ponad osiem. Na szczęście z odsieczą podążyło mi rozwiązane sznurowadło, bo takiego tempa na pewno długo bym nie utrzymał. A i tak musiałem zwalczyć dwa kryzysy. Drugi minął, gdy na horyzoncie ujrzałem bojanowski rynek, z którego startowaliśmy i wydawało mi się, że również tam będzie meta. Tymczasem przebiegłem rynek, a mety nie widać... Okazało się, że muszę przebiec jeszcze kilkaset metrów na stadion i jeszcze pół okrążenia wokół stadionu. Ale dobiegłem - z czasem 0:57:47, zajmując 21 23 miejcie w kategorii wiekowej i 88 (jeśli dobrze pamiętam) w kategorii open, co by było jest ciekawym zbiegiem okoliczności bo taki właśnie miałem numer startowy.

Czy wrócę do Bojanowa za rok? Jeśli tylko będę mógł, to z wielką przyjemnością. Zwłaszcza, że start w XXVII Biegu Zwycięstwa była tylko jedną z bojanowskich przyjemności...

5 maja 2011

...i po dłuugim weekendzie

A zatem będzie o tym, że:
- plany czasem ulegają zmianie,
- na jakie uległy, czyli o planach na wiosnę,
- oraz o tym, że nie wszystko można w planach „upchnąć”, czyli o tym gdzie nie pobiegnę.

Tuż przed świętami pisałem o planie treningowym mającym mnie przygotować do startu na dystansie 10 km w sztafecie maratońskiej. Niestety dwa pierwsze tygodnie tego sześciotygodniowego planu przypadły na okres „okołoświąteczny”, w którym szczególnie trudno trzymać się reżimu treningowego, zwłaszcza, gdy ma się zaplanowany dłuższy rodzinny wyjazd. Te dwa tygodnie postanowiłem zatem potraktować jako okres biegania swobodnego (czyli jak się uda), a wraz z końcem długiego weekendu rozpocząć realizację innego sześciotygodniowego planu, który ma mnie przygotować do osiągnięcia dosyć „nieokrągłego” (o tym dlaczego akurat taki, innym razem) wyniku w półmaratonie: 1:41:12.
Czy to oznacza, że odpuszczam sobie sztafetę maratońską? Bynajmniej! Swoje 10 km zamierzam pokonać ustanawiając nową życiówkę, a mimo to traktuję ten start jako element przygotowań do startu w V Grodziskim Półmaratonie Słowaka, który z kolei ma w zamierzeniach stanowić ostatni sprawdzian przed przygotowaniami do startu w Maratonie Poznańskim. Ekiden nie będzie jednak jedynym startem kontrolno-przygotowawczym przed wyjazdem do grodziska. W najbliższą niedzielę liczę zmierzyć się z dystansem 12 km w ramach XXVII Biegu Zwycięstwa w Bojanowie, zaś w kolejny weekend mam nadzieję dotrzeć w końcu na GP Poznania. W weekend pomiędzy sztafetą a połówką zamierzam natomiast znowu zasmakować górskiego biegania na nizinach, czyli planuję wybrać się na Malta Trail Running.

A na koniec o dwóch biegach, w których mimo chęci najszczerszych wziąć udziału nie dam rady. W ten sam weekend, gdy w stolicy rozgrywana będzie sztafeta maratońska, w wielkopolskim Rawiczu odbędzie się również bieg sztafetowy, z tym że 24-godzinny, a konkretnie 24 godzinny Bieg Plantami Jana Pawła II. Zdolności bilokacji jak dotąd nie opanowałem (nad czym oczywiście ubolewam), dlatego bieg ten traktuję jako ciekawą propozycję (obok sztafety w Bochni) dla Blogaczy na sezon następny.
Tydzień poźniej odbędzie się z kolei bardzo nietypowy bieg, bo nietypowym trzeba nazwać maraton na dystansie 45 km, z zaplanowanymi przerwami na posiłek i bez rywalizacji sportowej. Wiem że na VII Maraton Lednicki wybiera się Tete (i to nie sam) i bardzo chciałem mu potowarzyszyć. Ale po ubiegłorocznym starcie zakochałem się w MTR, a 45 km to chyba jednak zbyt długie wybieganie na tydzień przed połówką. Ale może uda się spotkać z Tete zanim wyruszą w kierunku lednickich pól.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...