29 grudnia 2013

Halo Panie Jacku: Być jak Fauja Singh

Tytułem wstępu: Mam w życiu kilka marzeń. Jedno z nich jest takie, że chciałbym zostać felietonistą. Niekoniecznie felietonistą biegowym - przecież znam się całkiem nieźle jeszcze na kilku tematach (tak, skromnością to ja nigdy nie grzeszyłem). A że marzenia są po nic, czyli po to aby je realizować, jak powiedział Jacek Walkiewicz, postanowiłem na początek zostać felietonistą u siebie (w końcu jestem kiero tegoż bloga, niemniej od razu uprzedzam, że będę banował za zarzuty o kolesiostwo i nepotyzm) i to felietonistą polemizującym. Przy czym słowo polemizującym należy rozumieć jako polemizującym, ale nie do końca, a czasami wręcz przytakującym. Zamierzam się bowiem odnosić do tekstów osoby, którą darzę nie tylko głębokim szacunkiem, ale wręcz podziwem. Osobą tą jest pan Jacek Fedorowicz, który już kiedyś zagościł na swój sposób na niniejszym blogu. Pewnego chłodnego grudniowego wieczoru podczas biegania moje myśli zaczęły krążyć wokół ostatniego felietonu pana Jacka w Runner's World i pomyślałem wówczas, że właściwie nie ze wszystkimi myślami autora się zgadzam i mógłbym o tym napisać. W końcu nie zrobiłem tego, ale tamten pomysł wyewoluował do tego stopnia, że postanowiłem nie zgadzać się (albo zgadzać, ale nie do końca względnie przytakiwać) z panem Jackiem regularnie. Tak oto narodziła się (miejmy nadzieję, licząca więcej niż jeden odcinek) seria, którą postanowiłem zatytułować Halo Panie Jacku, czyli tekst nie zupełnie polemiczny - tytuł nawiązuje do pewnej serii listów, jakie pan Jacek pisał jeszcze w czasach szkolnych (po szczegóły odsyłam do lektury książki Ja jako wykopalisko).

Tyle genezy wpisu - gruba krecha i lecimy...
Źródło: SantaBanta.com
Halo Panie Jacku!

Nie dalej jak wczoraj trafił w moje ręce najnowszy numer poczytnego czasopisma dla biegaczy, więc od razu zabrałem się za lekturę Pana najnowszego felietonu (no dobrze, przyznaję się - tym razem najpierw rzuciłem okiem na statystyki dotyczące największych imprez biegowych A.D. 2013). I od razu nasuwa mi się jedna uwaga - nie to, żebym się z Panem nie zgadzał. To znaczy zgadzam się i owszem, ale nie do końca. Ot, dodałbym coś jeszcze do Pana stwierdzenia, że biegacze amatorzy dzielą się na tych, co się nie ścigają, bo biegają rekreacyjnie, na tych co się ścigają z czasem i z samym sobą (to akurat ja), oraz na tych, którzy ścigają się z innymi ścigantami. Dopisałbym tu jeszcze jedną, relatywnie młodą choć prężnie rozwijającą się grupę. Otóż (i jest to wyłącznie moja obserwacja - więcej, gdyby nie zasłyszane uwagi znajomych biegaczy sam bym jeszcze chyba na to zjawisko uwagi nie zwrócił) na biegach masowych pojawiają się osoby, które robią to dla tzw. lansu (i wygląda na to, że jest to cena jaką płacimy za upowszechnianie się biegania w naszym pięknym kraju, które to upowszechnianie przybrało chwilowo formę mody) - podobno poznać ich po bardzo gustownym, acz biegowo zupełnie nie praktycznym stroju i wyposażeniu typu słuchawki gabarytami przypominające nauszniki używane na głębokiej Syberii. Ale ja właściwie nie o tym chciałem do Pana napisać.

Główna myśl Pana felietonu jest bardzo trafna, choć ja postrzegam ją nieco inaczej. Jak na razie nie przeżyłem jeszcze doświadczenia zmiany kategorii wiekowej - zacząłem startować w biegach ulicznych już z trzema krzyżykami na karku a do czwartego też jeszcze kilka wiosen mi zostało - ale mam kilku znajomych biegaczy, akurat o te kilka lat ode mnie młodszych, którzy doświadczyli przejścia z kategorii najmłodszej (albo prawie najmłodszej) do M30. Podczas takiego przejścia nikt się szybszy nie staje niestety, bo tak się jakoś dziwnie składa, że jest ona zazwyczaj najsilniejsza (podobno szczyt możliwości maratończyka przypada właśnie na trzydzieści kilka lat).

Tutaj mała dygresja (i od razu dygresja do dygresji - stawiam sobie Pana za wzór w tworzeniu dygresji w słowie pisanym): moja Córka Starsza oglądała ostatnio bajkę, której akcja dzieje się w liceum, w którym to liceum funkcjonowała subkultura blogerek modowych. Zacząłem się zastanawiać, czy w takim liceum mogłaby zaistnieć grupa blogerów biegowych. I doszedłem bowiem do wniosku, że nie bardzo, bowiem większość znanych mi biegaczy (nie tylko tych blogujących zarazem) wpadła na to by biegać długo po tym, jak opuściła mury szkoły średniej (najczęściej w okolicach trzydziestki właśnie).

Wracając do przedmiotu mych rozważań, jak już zauważyłem powyżej, sam siebie zaliczam raczej do tych, co się ścigają z samym sobą z przeszłości, czy też - ujmując to inaczej - z czasem. Oczywiście skłamałbym dokumentnie, gdybym stwierdził, że w ogóle (a wcale) na wynik w kategorii nie spoglądam. Ale mimo, iż z sezonu na sezon biegam coraz szybciej, do tych najszybszych wciąż brakuje mi tyle, że moje miejsce w kategorii jeszcze długo długo powodem do przechwałek wśród kolegów w pracy (względnie na rodzinnej imprezie) nie będzie. Niemniej zakładam, że jednak wcześniej czy później to jednak nastąpi. Bo muszę się Panu do czegoś przyznać - mam w życiu pewien cel bardzo-długoterminowy.

Muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, którą i Pan poruszył w swym felietonie. Kwestię biegu, w którym podział na kategorie zależy nie od rocznika, a od faktycznej daty urodzin, czyli Mistrzostw Polski Weteranów w jakże mi bliskiej (głównie geograficznie, choć jakbym się uparł to i jakiś sentymencik by się znalazł) Murowanej Goślinie. Jak wspomniałem wcześniej mam już za sobą trzydzieste urodziny, ale do czterdziestych nieco mi jeszcze zostało. Tak właściwie to jestem niemal w pół drogi. W roku, którego pierwszy dzień będziemy już za dni i nocy kilka witać z obowiązkową huczną radością (jak zgrabnie sam Pan to ujął) stuknie mi bowiem wiosen trzydzieści i pięć (gdy skończyłem lat trzydzieści, teść mój osobisty pogratulował i wejścia w wiek średnio dojrzały; a tu proszę - już wkrótce zostanę weteranem). Niemniej dopiero we wrześniu, więc w Murowanej Goślinie będzie mi dane (zezwolone wręcz) pobiec dopiero w roku kolejnym, co zapewne uczynię. I zapewne będzie to, choć na walkę o podium liczyć raczej nie mogę, mój pierwszy start, w którym skupię się głownie na tym, by dobrze wypaść na tle innych (albo sam sobie tak tylko tłumaczę).

Kończąc muszę się Panu przyznać do celu jaki sam sobie postawiłem. Jest to oczywiście cel biegowy, a zarazem chyba najbardziej odległy w czasie, spośród wszystkich jakie w ogóle sobie wytyczyłem. Otóż planuję nie tylko w przyszłości walczyć o miejsca na podium w kategorii wiekowej - zamierzam pobić rekord świata w maratonie kategorii M100+, czego życzę i Panu, choć wiem, że preferuje Pan raczej połówki.

Łączę pozdrowienia od Córki Młodszej, czyli Mojej Hanki.
Bartek M.

19 grudnia 2013

Podobieństwa i różnice

I tak sobie spoglądam na (minione już) dwa ostatnie tygodnie w moim dzienniczku treningowym (od razu się pochwalę: plany, przynajmniej te dotyczące samego biegania, zrealizowane w stu procentach – choć z przesunięciami i modyfikacjami, ale o tym napiszę później), to widzę, że są bardzo podobne do siebie. Przynajmniej w zapisie. Ale w realizacji – tutaj to już kilka różnic się znalazło.
Źródło: facebook.com/magda.danaj

Jeśli chodzi o same założenia, przedstawiały się one następująco*:

Wtorek - OWB1 5 km + Podbiegi 6x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km / OWB1 5 km + Podbiegi 8x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km
Czwartek - OWB1 15 km + ćwiczenia ogólnorozwojowe / OWB1 16 km + ćwiczenia ogólnorozwojowe
Piątek - OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100 / OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100
Niedziela - OWB1 15 km / OWB1 16 km

Ale sama realizacja już nieco inaczej.

Na początek nowa pozycja w planie na ten sezon – podbiegi. Na pierwszy raz tylko sześć: OWB1 5 km + Podbiegi 6x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km. W kolejnym tygodniu już osiem.
Zapis w planie treningowym wynika w dużej mierze z tego, że na okres zimowy na realizację podbiegów wybrałem Wzgórze Jana Pawła II w podpoznańskim Luboniu. Z pierwszych pomiarów wynikało, że biegiem do tego miejsca mam około 5 km. Po dokładniejszym zbadaniu ścieżek i takiej ich modyfikacji by wracać inną drogą niż przybiegłem wyszło w tzw. praniu, że w tą mam ok. 6,5 km a z powrotem ca. 4,5 km (w tym kilometr przebieżek 100/100 m).
Na pierwsze podbiegi wybrałem się z opóźnieniem i w towarzystwie. Opóźnienie wynikało z dwóch czynników. Pierwszy był taki, iż w środę zrobiłem trening pierwotnie zaplanowany na czwartek (o nim za chwilę), a w czwartek dałem sobie spokój z uwagi na szalejącego Ksawerego. Ale skoro ów Ksawery w piątek już nieco odpuścił, wybrałem go na towarzysza podbiegów – nie był jednak to towarzysz na jedną noc, a na jedno popołudnie (bo akurat biegałem – wyjątkowo – w ciągu dnia). Mikołaja, mimo że to Mikołajki, nie było w ogóle. Za to Ksawery dzielnie mi w treningu pomagał. A właściwie przeszkadzał, bo wiał dokładnie w odwrotną stronę niż wzniesienie. Czyli w sumie to pomagał w rozwoju siły.
Kolejne podbieganie było już głęboką nocą i znów z poślizgiem (choć mniejszym) czyli w środę.

Zanim przejdę do treningów planowanych na czwartki mała dygresja – zauważyliście, że chwilowo mam po dwa długie wybiegania (przyjmując założenie, że długie wybieganie to najdłuższy bieg w tygodniu, oczywiście, bo czy bieg poniżej 20K to już długie wybieganie, pozostaje oczywiście do dyskusji) w tygodniu? Pierwsze z samym środku tygodnia (wbrew nazwie to przecież czwartek jest w ścisłym centrum), drugie na koniec.
Tydzień numer trzy zacząłem zatem od długiego wybiegania. Zacząłem w środę i również w towarzystwie, tyle że bardziej doborowym niż jeden orkan. Jako, że nocowałem w Skarżysku Kamiennej, postanowiłem skorzystać z okazji i pozacieśniać więzy między bogaczami (Bogacze miast i miasteczek, o wsiach nie zapominając, łączcie się!) i pobiegać z Damianem. Dołączył do nas jeszcze Maciek i zrobiliśmy piękną piętnastokilometrową pętlę wokół Skarżyska. Tydzień później biegałem już sam. Ale również z obsuwą, choć tym razem potężną – trening zaplanowany na czwartek zrealizowałem w sobotę.

Teoretycznie najlżejszy trening w tygodniu i w obu opisywanych tygodniach identyczny w założeniach to 12 km jedynki plus przebieżki. Za pierwszym razem przyszło mi go wykonać na tzw. obczyźnie, a tak konkretnie to we Wrocławiu – na tzw. ścieżce między mostami. A działo się to w sobotę. Tydzień później – dokładniej osiem dni później – z dwunastu kilometrów pierwszego zakresu wyszło osiem kilometrów truchtu i cztery OWB1. A to dlatego, że po raz kolejny biegałem nie sam (rzadko mi się to zdarza, a jeszcze rzadziej tak często jak ostatnio). I tym razem w najdoborowszym z możliwych towarzystw – własnej osobistej żony!

I wreszcie długie wybieganie nr 2. Planowane na niedzielę, a w obu przypadkach wykonane w poniedziałek. Za pierwszym razem przesunięcie wynikało z wyjazdu do Wrocławia. A za drugim wynikało z pierwszego. Ot, wszystko się przesunęło. Czy w tym tygodniu uda mi się owe przesunięcia względem planów zniwelować, się okaże dopiero.

Garść statystyki na koniec: dwa tygodnie po dwa wyjścia – łącznie prawie 122 km (nieco ponad 60 km w pierwszym i prawie 62 km w drugim). Od początku sezonu ponad 232 km. Wciąż czuję się jakbym jeszcze jechał na ręcznym. Biegowo jako tako, ale te ciągłe zawirowania w realizacji planu trochę mnie deprymują. Ale tylko trochę. Bo(wiem) wiem dobrze, że od tego jak, ważniejsze jest czy. Niemniej największą moją porażką jest realizacja ćwiczeń ogólnorozwojowych, a właściwie jej brak. Choć sam prosiłem Trenejro o wpisanie jej w plan, na razie nie stanęło środków by plany wykonać. No nic, może w tym tygodniu się poprawię.

* Tydzień 3 (2-8.12) / Tydzień 4 (9-15.12)

12 grudnia 2013

Kwestionariusz Blogacza - Wszystkie Bartki to porządne chłopy

Nadszedł czas na kolejny odcinek Kwestionariusza Blogacza. Dziś poznacie odpowiedzi Damiana. Dlaczego akurat Damiana? Jak ktoś ma fejsbuki, to wie. A jak nie ma, to za dzień lub dwa się dowie (o ile tu jeszcze zajrzy oczywiście).
Damian to blogacz niezwykły prowadzący niezwykłego bloga. Dla mnie Damian jest najnormalniej w świecie bohaterem - człowiekiem, który nie poddał się przeciwnościom losu, ale postanowił stawić im czoło o działać. Zresztą przekonacie się sami, gdy wejdziecie na naszmaraton.pl.
Zanim przejdziemy do tego co nam Damian napisał, gwoli formalności przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Półmaraton.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Wybiegania i podbiegi.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, który mam przed sobą. Poza tym Bieganie to moja pasja.
4. Twoje pierwsze zawody?
Półmaraton Wtórpol 2012.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Może kiedyś jakiś bieg ultra
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Nie wiem.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Ultramaratończyk jak na razie.
8. Dlaczego biegasz?
Dla syna i dla siebie.
9. Dlaczego blogujesz?
Prowadzę akcję dla syna, o której piszę. Poza tym lubię pisać o bieganiu.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Rower, góry.

No! to teraz znacie (znamy, znaczy się) Damiana trochę lepiej.

10 grudnia 2013

Obiecanki cacanki

Ile to już razy obiecałem sam sobie, że będę sumiennie opisywał co w minionym tygodniu robiłem na treningach (albo czego nie robiłem)? Ale jakoś mi nie idzie. Zapewne znajdą się i tacy, którzy zapytają po co w ogóle to tutaj opisuję, bo przecież, jak to ktoś kiedyś stwierdził, opisywanie treningów na blogu to przeżytek (czy jakoś tak). A ja też już kiedyś o ty pisałem i jeszcze raz powtórzę, że ten blog powstał jako swoisty dziennik treningowy i w momencie, kiedy zatraci zupełnie swą rolę kronikarską, przestanę go prowadzić...
Źródło: remekdabrowski.pl
A ja obiecałem sobie ostatnio coś jeszcze - że będę opisywać swoje treningi, ku pamięci potomności ale przede wszystkim własnej, regularnie, tak żeby potem nie kumulować opisu dłuższego okresu (w sensie kilku tygodni na raz), bo to jednak nie to samo. A zatem, skoro te małe acz jednak zaległości mi się przytrafiły, czym prędzej zabieramy się za nadrabianie. To znaczy ja się zabieram.

Mój plan na tydzień nr 2, czyli przypadający między 25 listopada na 1 grudnia przedstawiał się tak oto:
Wtorek - OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100
Czwartek - OWB1 14 km
Piątek - OWB1 10 km + Przebieżki 5x100/100
Niedziela - OWB1 14 km

Jednakże tydzień rozpocząłem od nadrabianie zaległości z tygodnia minionego i w ten sposób pierwsze dwa treningi w tygodniu (zrealizowane w poniedziałek i środę) wyglądały tak samo, zarówno w planie jak i w realizacji. Bowiem oba to OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100 - kolejny klasyk w moim planie treningowym: pierwszy zakres plus przebieżki. Oczywiście pierwsza część treningu w realizacji wygląda dokładnie tak samo jak pierwszy zakres bez przebieżek. A do przebieżek przechodzę dokładnie w chwili, gdy mój Gremlin zakończy odliczanie dystansu zaplanowanego na OWB1. Od razu przechodzę do szybkiego biegu, choć wiem, że są i tacy (sam też kiedyś do nich należałem, a właściwie to po prostu tak miałem podówczas rozpisany plan), którzy zaczynają od interwału właściwego nazywanego też interwałem odpoczynku. Ja (obecnie) zaczynam od interwału wysiłku, by mieć po czym odpocząć. Kiedy pozycja przebieżki po raz pierwszy pojawiła się w moim planie treningowym, Trenejro polecił mi biegaj je na ok. 85% tzw. maksa. W realizacji nie skupiam się oczywiście na tym, by trafić w te osiemdziesiąt pięć procent. Właściwie staram się w ogóle nie skupiać na szybkości. Oczywiście biegnę szybko, nawet bardzo szybko, ale staram się przede wszystkim zwracać uwagę na technikę. A konkretnie na dwa jej elementy - na to aby stawiać stopę dokładnie pod środkiem ciężkości oraz aby nie hałasować (nie tłuc stopami o nawierzchnię) - by biec jak najciszej.
I jeszcze jedna ciekawostka na temat przebieżek: zawsze wydaje mi się, że ta pierwsza trwa najdłużej. Też tak macie?

Co ciekawe ostatnie dwa treningi tygodnia wyglądały też tak samo. No prawie tak samo. Trening zaplanowany na czwartek, zrealizowałem z jednodniowym opóźnieniem na bieżni w jednym ze szczecińskich fitness klubów. Nie lubię biegać na bieżni mechanicznej, zwłaszcza treningów o niezróżnicowanym tempie. Biega mi się źle, tętno mam wyższe niż na świeżym i aby się zmieścić w zadanym zakresie muszę zwalniać. Dodatkowo muzyka puszczana w przeciętnym klubie fitness doprowadza mnie do tzw. szału. Ale dy z uwagi na pewne aspekty organizacji życia zawodowego stanąłem przed wyborem: przekładać trening na kolejny dzień czy pójść na mechaniczną, wybrałem mniejsze zło, czyli to drugie. W niedzielę przebiegłem swoje czternaście kilometrów już normalnie czyli na dworze. Treningu pierwotnie zaplanowanego na piątek, nie udało mi się zrealizować w ogóle. Chciałem go wprawdzie wcisnąć między te dwie czternastki, czyli na sobotę, ale nie wyszło. A nie chciałem kończyć kolejnego tygodnia w poniedziałek. Nie uchroniło mnie to jednak przed przemeblowaniami i przesunięciami w tygodniu kolejnym, ale o tym już następnym razem...

Podsumowując, wyszedłszy na trening cztery razy (w tym jedna zaległość z tygodnia poprzedniego i - powtórzę - jeden trening nie zrealizowany), nabiegałem 58,83 km w czasie 6:05:02 (od początku sezonu 110,93 km w 11:31:32).

30 listopada 2013

Stary niedźwiedź mocno śpi?

Pierwsze przymrozki już za nami. Śniegu jeszcze wprawdzie nie było, ale wkrótce niechybnie spadnie (a to się oczywiście wiąże z dodatkową, jakże przeze mnie ukochaną, aktywnością fizyczną w postaci odśnieżania chodnika). I mimo, że wciąż jeszcze mamy listopad, w hotelu, w którym dane mi było dzisiaj nocować, na korytarzu już stoi choinka. Ubrana oczywiście. Wszystkie te znaki mówią ni mniej ni więcej, że zbliża się zima. A ja powoli, acz na szczęście skutecznie budzę się ze snu… Otóż to – wychodzi na to, że jesiennego.
Źródło: www.PiktoGrafiki.com
Strasznie się obijałem po maratonie. Teoretycznie nowy sezon miałem zacząć z początkiem listopada i też na cały tenże miesiąc otrzymałem rozpiszę od Trenejro (wspominałem już, ze postanowiłem kontynuować jakże owocną dotychczasową współpracę?). Niemniej małe zawirowania zdrowotne, rodzinne i zawodowe (to wszakże oczywiste, że to wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie i nie w tym ni krzty mojego zaniedbania) sprawiły, że wyszły z tego przysłowiowe nici. Przed Biegiem Niepodległości wyszedłem cały jeden raz na spokojne dziesięć kilometrów. Wspomniany start w Warszawie to drugie dziesięć kilometrów, z tym że już nie takie znowu spokojne. A potem przez niemal tydzień znowu nic (bo ciągle coś – ja jestem jak zwykle niewinny). A zatem te dwie dziesięciokilometrowe przebieżki uznałem (dla spokoju własnego sumienia*) za wybryki czasu rozbiegania i jako oficjalną datę rozpoczęcia sezonu 2013/14 przyjąłem niedzielę 17 listopada.

Plan na Tydzień 1+ (ten plus do nadprogramowa niedziela) przedstawiał się następująco:
Niedziela: OWB1 10 km
Wtorek: OWB1 12 km + Przebieżki 5 x 100/100 m
Czwartek: OWB1 10 km + Przebieżki 5 x 100/100 m
Piątek: OWB1 12 km
Niedziela: OWB1 12 km + Przebieżki 5 x 100/100 m

Jak widać, początek sezonu to spokojne niezbyt długie biegi. Ale choć w planie mam wpisane (na przykład) 10 km, zwykle wychodzi trochę więcej. Powód jest banalny – w planie wpisany jest tylko ten element treningu, który ja nazywam akcentem Trening, niczym dobre szkolne wypracowanie – o czym już pewnie raz czy dwa tutaj wspomniałem – winien posiadać trzy elementy: wstęp, rozwinięcie i zakończenie, w tym wypadku rozgrzewkę, akcent i schłodzenie.

A zatem realizacja treningu zapisanego w moim planie jako OWB1 10 km (przypomnę, że OWB1 oznacza ogólną wytrzymałość biegową w pierwszym zakresie wytrzymałości) przedstawia się jak poniżej.
Na początek oczywiście i (niemal bez wyjątku) obowiązkowo rozgrzewka. Jak ona wygląda w moim wykonaniu już kiedyś pisałem (i od tamtej pory w sumie niewiele się zmieniło) – zwykle początek, czyli trucht wykorzystuję na dotarcie do miejsca, w którym mogę się wygodnie pobawić w wymachy i inne skipy. Odkąd zacząłem mierzyć również dystans pokonany podczas rozgrzewki (kiedyś tego nie robiłem) obserwuję, że podczas tego elementu treningu (wliczając nie tylko czysty trucht ale i pozostałe ćwiczenia polegające na przemieszczaniu się) pokonuję od 1200 do 1400 metrów.
Po rozgrzewce następuje akcent. W tym konkretnym przypadku nic skomplikowanego - ot, na całym dystansie pilnuję aby tętno zawierało się w granicach pierwszego zakresu. Chociaż i tak istnieją tutaj dwie różne szkoły – niektórzy liczą dystans (względnie czas) od momentu wejścia w zaplanowany zakres Ja akurat robię tak, że liczę od momentu ponownego (po zakończeniu rozgrzewki) uruchomienia stopera, czyli gdy moje tętno od dolnej granicy pierwszego zakresu dzieli jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Jakieś dwieście do pięciuset metrów dalej jest już tak jak trzeba.
Jako schłodzenie zwykle wykorzystuję ok. dziesięciu minut rozciągania. Chyba, że mam jeszcze dłuższy kawałek do domu (czy innego miejsca, do którego muszę wrócić) – wówczas dorzucam jeszcze kilkaset metrów truchtu na sam koniec.

Jeśli zaś chodzi o realizację całości tygodniowych zamierzeń, to wyszło… prawie dobrze. Trening niedzielny (ten drugi) musiałem przerzucić na poniedziałek, ale pozostałe cztery jednostki (jedną z lekkim przesunięciem) udało się zrealizować. Ostatecznie tydzień zamknąłem z bilansem 5:26:30 i 52,1 km. O tym co się wydarzyło w kolejnym (bieżącym) tygodniu, napiszę jak tylko go domknę.

PS. Na pewno nie umknęło uwadze spostrzegawczego czytelnika, iż rozpocząłem nową świecką tradycję opisywania realizacji tylko jednej, charakterystycznej dla danego tygodnia jednostki treningowej. A nuż ktoś skorzysta z moich doświadczeń…

*A propos: wiecie kiedy sumienie jest naprawdę czyste? Gdy jest nieużywane.

23 listopada 2013

Kwestionariusz Blogacza - odcinek pierwszy czyli premiera

I znowu się spóźniłem. Bo znowu sprawdziła się zasada "Moi rodzice mają dziś plany na wieczór. Tak się składa, że ja też...". Nie to, żebym się tłumaczył. No może trochę. No już dobrze, dobrze...
Ale w czym rzecz? W tym, że właśnie wczoraj mojemu skromnemu blogowi (żeby nie napisać mojemu blogu) stuknęły (że tak użyję kolokwializmu) cztery lata. Cztery lata, w tym jeden przestępny - jakby nie liczyć 1461 dni (dziś to już nawet 1462). Uspokajam - nie będzie podsumowań. Będzie zabawa. Jest weekend, jest impreza - jak napisała wczoraj na swoim blogu Emilia.

A zatem będzie zabawa. Zabawa, którą wymyśliłem myśląc o swoich koleżankach i kolegach Blogaczach (czyli blogujących biegaczach lub - jeśli kto woli - biegających blogerach), a nazwałem Kwestionariusz Blogacza. Nazwa nie jest przypadkowa - inspirowałem się i wzorowałem na Kwestionariuszu Prousta. A oto zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
Jako pierwszą do zabawy pozwoliłem sobie zaprosić Hankęsakankę, autorkę bloga Do mety. Hankaskakanka przyjęła zaproszenie. Oto i jej odpowiedzi:

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Maraton.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Bieg z narastającą prędkością i podbiegi.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Nie wiem.
4. Twoje pierwsze zawody?
Run Warsaw na dystansie 5 km w październiku 2007.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Lavaredo Ultra Trail - bieg ultra w Dolomitach.
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Na razie pod okiem swojego aktualnego trenera, zwanego Maestro.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
"Jedz i biegaj" Scotta Jurka na równi z "Running: A global history" Thora Gotaasa
8. Dlaczego biegasz?
Bo to pierwszy sport, który pokochałam i który mogę uprawiać wszędzie (w przeciwieństwie do bardzo kochanych nart, na których raczej nie da się poszaleć na Mazowszu).
9. Dlaczego blogujesz?
Zawsze lubiłam pisać.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Rower, narty, joga, siłownia, coś, co przypomina kitesurfing i treningi funkcjonalne z synkiem (plecak na plecach, torba z zakupami na ramieniu, synek "na barana").

Wkrótce kolejny odcinek kwestionariusza - oczywiście będzie się ukazywał regularnie, czyli co nie wiem kiedy...

A jak Wam się podobają odpowiedzi Hani?

20 listopada 2013

Reebok One Cushion

No dobrze, czas leci (jemu się zawsze gdzieś spieszy), nowy sezon się rozkręca a ja obiecałem (a w zasadzie to zapowiedziałem) jeszcze garść podsumowań z sezonu minionego. Tak konkretnie to mam dwa myśli dwie rzeczy, które towarzyszyły mi i wspomagały mnie w przygotowaniach do jesiennego maratonu, a wrażeniami z ich wpływu na owe przygotowania chciałbym podzielić się z Wami. Pierwsza z tych dwóch rzeczy występuje pod dwiema postaciami - prawej i lewej. Są to bowiem buty do biegania, a konkretnie para butów Reebok One Cushion.Para ta trafiła do mnie pod koniec sierpnia i od tamte pory niemal bez przerwy towarzyszyła mi w moich treningowych zmaganiach, a więc sprawdziłem ją w boju końcowej fazy przygotowań do najważniejszego dla mnie startu w sezonie. Jako że w owy okresie przebiegłe w nich ponad trzysta kilometrów, mogę zaryzykować stwierdzenie, że poznałem je dogłębnie. Od środka, chciało by się powiedzieć (napisać w zasadzie).
Przekrój podłużny przez buta sportowego (Foto: Reebok)
Kolekcja One Series - jak zachwala ją jej producent - jest odzwierciedleniem zupełnie nowego podejścia do biegania opartego na innowacyjnej technologii i budowie buta – od tyłu (pięty) do przodu (palców) zamiast od dołu do góry. Innowacyjność polega między innymi na tym, że poszczególne części buta są ze sobą połączone metodą zgrzewania. Nie występują w nim zatem szwy, które mogły by być przyczyną obtarć, a w razie gdybyśmy chcieli uprać je w pralce, nic się nie rozklei (ewentualnie rozgrzeje, jak żartowaliśmy sobie w gronie Blogaczy podczas prezentacji butów). A zatem - jak dalej zachwala swój produkt jego wytwórca - wnętrze cholewki zapewnia komfort i minimalizuje ryzyko otarć podczas biegu. Moje stopy są ekstremalnym środkiem do sprawdzenia prawdziwości tej tezy. I wiecie co? Muszę (pragnę również) ją potwierdzić. Po pierwszym (nie licząc spartańskiego treningu na terenach zielonych m.st.) treningu musiałem dać stopie chwilę przerwy, by oswoiła się z wrażeniami z kontaktu z nową parą towarzyszy biegu, lecz uniknąłem poważniejszych niedogodności w postaci otarć lub pęcherzy, co (jeszcze raz podkreślę) w moim przypadku, na początku przygody z nową parą butów, wcale nie jest takie oczywiste. Z pierwszych treningów w One Series Cushion zapadła i w pamięć jeszcze jedna rzecz - poczucie niesamowitej lekkości. Inna sprawa, że na tamten moment przypadło kilka dosyć szybkich elementów mojego treningu, ale wydawało mi się wówczas, jakby te buty same rwały się do biegu. Nie powiem, przyjemne uczucie.
Reebok One Cushion pracują w biegu... (Foto: Reebok)
Zaprojektowana od tyłu do przodu konstrukcja buta, ma za zadanie odzwierciedlać rzeczywisty ruch stopy w trakcie biegu. Strefa kontaktowa, wyposażona w miękką piankę, amortyzuje siłę uderzenia stopy o podłoże, strefa przejściowa, dzięki zastosowaniu lekkiego kompozytu piankowego zapewniać ma  płynne przejście od pięty, natomiast strefa napędowa, wykorzystując responsywną piankę, pozwala na bardziej dynamiczne odbicie stopy w ostatniej fazie biegu. Tyle teorii - pytanie tylko czyjej stopy? Promowanie buta w ten sposób podczas gdy twa szaleństwo na tzw. bieganie naturalne, może dziwić. Jednak nie pomylę się chyba wiele, jeśli napiszę, że zdecydowana większość biegaczy amatorów (do tej większości, choć chciałbym to zmienić, należy chyba zaliczyć i mnie) wciąż jednak biega z tzw. piety. Butom należy jednak przyznać, że zapewniają komfort podczas biegu. Amortyzacja jest (jak ja to określam) nienachalna, pozwala jednak uniknąć niechcianych efektów tłuczenia stopami o asfalt i beton. A podkreślić należy, że podczas przygotowań do startu w 14 Maratonie Poznańskim, dając posłuch zaleceniom trenera, biegałem głównie po takim podłożu. Również w kwestii dopasowania się do stopy nie znajduję żadnych zastrzeżeń. Po najcięższych i najdłuższych treningach (że choćby wspomnę urodzinowe 34 na 34) bolały mnie różne części ciała, na jakikolwiek dyskomfort spowodowany butami do biegania narzekać nie mogłem. A jeśli już o dopasowaniu mowa, należy wspomnieć o sznurówkach. Są one (w moim odczuciu) dosyć nietypowe jak na buty do biegania, bowiem płaskie w przekroju (długość pozostaje już w normie). Sprawiło to, że unikałem wiązania ich na tzw. podwójny supeł (bardzo ciężko - aż za ciężko - było je potem rozwiązać), niemniej okazało się nie być to konieczne, bo rozsznurowują się niezwykle rzadko (choć jednak im się zdarza).
I nie tylko w biegu (Foto: Reebok)
Na koniec muszę włożyć łyżkę dziegciu do tej całkiem już sporej beczki miodu - buty mają jedną zasadniczą wadę. Zachowanie się podczas deszczu. Samo bieganie po mokrej nawierzchni nie stwarza problemów, ale już bieganie podczas opadów sprawia, że but nabiera (dosłownie niemal) wody. Nawet nie trzeba wdepnąć w większą kałużę, wystarczy że pada.

I cóż napisać, aby to wszystko jakoś zgrabnie  podsumować? Nie mogę napisać, że to but na każdą stopę, bo testowałem tylko na swoich, ale na pewno wygodny. Nie mogę też napisać, że na każdą pogodę, z przyczyn podanych powyżej. Ale mogę napisać, że praktycznie na każdy rodzaj treningu. I na każdą porę dnia, a zwłaszcza nocy, posiadają bowiem elementy odblaskowe. A jak się jest młodym ojcem, to trzeba się pogodzić z faktem, że biega się głównie po zmierzchu lub przed świtem. No chyba, że jest lato, bo jak wiadomo latem to i za piętnaście trzecia rano już widno...
I w ten sposób odeszliśmy płynnie od tematyki obuwia biegowego, co niechybnie oznacza, że pora zakończyć posta.

15 listopada 2013

Mamy Niepodległą

Budzik zadzwonił o czwartej nad ranem. Słońce jeszcze nie wstało, ale dla mnie Dzień Niepodległości właśnie się rozpoczął. W tym roku postanowiłem uczcić go nieco inaczej, a jednocześnie zrobić coś, co zawsze zrobić chciałem – wziąć udział w jednym biegu z warszawskiego cyklu Zabiegaj o pamięć. To oznaczało jednak bardzo wczesna pobudkę. Wprawdzie koleżanka z firmy (po raz pierwszy miałem wystartować jako członek Henkel Running Team) odebrała wcześniej mój pakiet, ale w Warszawie miał ze mną wystartować mój tata, a on niestety musiał  odebrać pakiet osobiście (biuro zawodów w niedziele miało być czynne od godziny ósmej do godziny dziewiątej).
Nie od razu się obudziłem – przygotowując sobie śniadanie, musli zamiast do mleka wsypałem do właśnie zaparzonej kawy. A zatem pierwsza kawa i trochę płatków powędrowało do zlewu. Na szczęście, gdy o piątej wsiadałem do samochodu kontaktowałem już na tyle, by móc prowadzić. Trzy godziny później zameldowaliśmy się w stolicy. Po drodze mieliśmy okazję wysłuchać w radio kilka (jeśli nie kilkanaście) interpretacji i wariacji na temat Mazurka Dąbrowskiego. Trochę wstyd się przyznać, ale przy okazji zostałem uświadomiony, że nasz hymn ma sześć zwrotek (nie wiem, z czego to wynikało, ale byłem święcie przekonany, że cztery - pewnie tylu nas uczyli w podstawówce).

Jako, że szeroko rozumianych okolicach startu zjawiłem się (jak na moje – nazwijmy to – standardy) dosyć wcześnie, miałem okazję podziwiać atrakcje przygotowane dla uczestników – obejrzeć pokaz jazdy oraz walki oddziału ułanów a nawet zrobić sobie zdjęcie z marszałkiem Piłsudskim (sobowtórem marszałka rzecz jasna). Potem przyszedł już czas na spotkania z wszystkimi krewnymi i znajomymi królika. I wspólne fotki rzecz jasna – w tym wymarzona i wyśniona słitfocia z Krasusem.
Blogacze jeszcze przed rozgrewką (mój rozgrzewkowy strój wciąż jeszcze budzi... pewne zainteresowanie).
Foto: Kasia - rusz-sie.pl
Tradycją Biegu Niepodległości jest odegranie hymnu narodowego tuż przed startem. W tym roku (nie wiem jak drzewiej bywało, ale obiło mi się o uszy, że bywało więcej) odegrano dwie zwrotki. Zawsze uważałem, że mini testem patriotyzmu dla obecnych jest odegranie więcej niż jednej zwrotki (choć jak już powyżej napisałem, sam nie byłem bez grzechu). Nie wiem czy w złym miejscu stanąłem (a były to tzw. tyły strefy II), ale tam gdzie stałem chyba nawet pierwsza zwrotka stanowiła wyzwanie, bo nie śpiewał prawie nikt. Mało tego, kilka osób nawet nie zaprzątało sobie głowy tym, że odgrywają jakiś tam hymn i zajmowała się najnormalniejszą rozmową. Nie wytrzymałem i stojącym najbliżej mnie trzem młodzieńcom zwróciłem uwagę – wprawdzie jeden z nich miał chyba ochotę mnie za to pobić, ale na szczęście do końca hymnu trzymali już taki fason, jaki się w takich okolicznościach należy.

A propos stref – uważam, że podział na strefy (rzecz przy takiej ilości startujących – przypomnę, że limit wynosił 12 000 osób i został wyczerpany) został zorganizowany podręcznikowo. Wprawdzie widać było, że niektóre osoby ustawiły się w nieodpowiednim miejscu lub przeszacowały swoje możliwości (mijanie osób przechodzących do marszu na pierwszym kilometrze biegu, w grupie osób biegnących na czas między 40 a 45 minut, uznaję jednak za ewenement), ale ani przez chwilę nie było tłoku (większy był na maratonie w Poznaniu, gdzie było dwukrotnie mniej startujących). Jaka ilość ludzi postanowiła uczcić Dzień Niepodległości bieganiem, można było zaobserwować po półmetku, czyli tzw. nawrotce. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

Dzięki sprawnej organizacji startu już na pierwszym kilometrze udało mi się złapać odpowiedni rytm. Przy czym tego dnia odpowiedni miał oznaczać w miarę komfortowy. Wiedziałem, że forma rewelacyjna na pewno nie jest (ale czego się spodziewać, skoro od maratonu biegałem cały jeden raz), więc nie nastawiałem się na jakiekolwiek tempo (z tyłu głowy siedziało mi jedynie by spróbować się zmieścić w czterdziestu pięciu minutach). Chciałem po prostu pobiec na miarę dyspozycji dnia bieżącego. Po pierwszym kilometrze okazało się, ze biegnę tempem w okolicach 4:25/km. Kolejny nawet kilka sekund szybciej. Mniej więcej na drugim kilometrze minąłem też Avę i Hankęskakankę z rodzinką (Hanki, tak po prawdzie, to nie widziałem, ale zauważyłem jej ślubnego, więc tuszę, że stała gdzieś obok). Trzeci kilometr nieco wolniejszy, ale to na okoliczność podbiegu na wiadukcie przy Dworcu Centralnym. Wprawdzie zaraz był zbieg, ale ja w takich sytuacjach nie próbuję nadrabiać i raczej staram się trzymać tempo niż przyspieszać. W drugiej połowie pierwszej piątki mijamy chyba najlepiej mi znane rejony stolicy - Filtry (a konkretnie ulicę Filtrową) i Pola Mokotowskie. O przebiegnięciu piątego kilometra Grelin informuje mnie dokładnie na nawrotce. Kilkaset metrów dalej mijam Anię. Przez prawie całą druga połowę biegu biegnę nie mogąc wyjść. Nie mogąc wyjść z wrażenia ile ludzi biegnie w tych zawodach i jaka niezliczona masa ludzi wciąż sunie w drugą stronę (tzn. pokonuje pierwszą połowę trasy). Dość napisać, że Michała minąłem dopiero na wiadukcie przy Centralnym, a ostatnich biegaczy i kijkarzy na ostatnim kilometrze. A jak już o ostatni kilometrze mowa, chciałem mimo wszystko na nim, a nawet na ostatnich dwóch, przyspieszyć. Udało się to tylko częściowo. Ostatecznie linię mety minąłem po czterdziestu czterech minutach i dziewięciu sekundach od minięcia linii startu. Przyzwoity wynik.

Wkrótce po minięciu linii mety po raz kolejny uświadomiłem sobie jaką pokręconą mieliśmy tego dnia pogodę. Wprawdzie do biegania była niemal idealna, ale trzeb zacząć od tego, że rano musiałem skrobać samochód. Do jedenastej wyszło piękne słońce i zrobiło się prawie jak trzeba, ale ja ubrałem się jak na temperaturę poniżej dziesięciu stopni i na trasie było mi trochę za ciepło. Natomiast gdy tylko się zatrzymałem, zacząłem marznąć. Na szczęście szatnia i depozyt były całkiem blisko (kolejny plus dla orgów za dobre rozmieszczenie powyższych).
Henkel Running Team (a właściwie to jego część) już z medalami na szyi.
Foto: HRT
A po przebraniu się jeszcze kilka chwil pogaduch, jeszcze kilka wspólnych fotek, potem przebijanie się przez niezbyt zakorkowaną Warszawę (problem był tylko z wyjechaniem z parkingu, ale co się dziwić jak kilkutysięczna rzesza ludzi w jednym momencie postanowiła wracać do domu) i do domu. Niestety, zanim tam dotarłem, większość pozytywnego nastroju wywołanego biegiem prysnęła za sprawą tego, co się działo w Warszawie gdy ja już ją opuściłem. Do domu dotarłem równo dwanaście godzin po jego opuszczeniu. Właściwie to nie do domu, a na kinder party u znajomych (nic to, że w dresie).

Na sam koniec uwaga quasi polityczna. Dzień wcześniej oraz jadąc do stolicy słyszałem, że tego dnia odbędzie się w Warszawie kilkanaście różnych manifestacji. Zaliczyłbym do nich również Bieg Niepodległości, bo choć niektórzy twierdzą, że gdyby nosił on nazwę Biegu Kubusia Puchatka, biegacze i tak by pobiegli. Być może. Ale czy pobiegło by kilkanaście tysięcy? Czy stworzyli by żywą flagę narodową? Nie sądzę. Dla mnie Bieg Niepodległości jest manifestacją - manifestacją miłości do kraju, w którym żyję i radości tego życia zarazem. Jestem zdania, że każdy powinien manifestować powyższe wartości na sposób, jaki najbardziej mu odpowiada - biegnąc, jadąc na rowerze, idąc na koncert czy na defiladę. Różnorodność jest moim skromnym zdaniem prawdziwą siłą demokracji. Pod definicję różnorodności nijak się jednak nie da zaliczyć tego co się działo na Placu Zbawiciela, czy pod ambasadą Federacji Rosyjskiej - na to akurat brak mi słów. W każdy bądź razie chciałem podkreślić, że świętować razem wcale nie musi oznaczać w tym samym miejscu, czasie i w ten sam sposób.
Za rok postaram się uczcić Dzień Niepodległości w podobny sposób. Choć zapewne wybiorę się gdzieś bliżej.

7 listopada 2013

Mówię SOBIE: "sprawdzam"

Odwlekałem to jak mogłem (sam nie wiem dlaczego), ale przecież w końcu muszę się z tym zmierzyć. Czas wyłożyć karty na stół i samemu sobie powiedzieć: sprawdzam (z tego co pamiętam z partii pokera granych na jednogroszówki, kolejność była odwrotna – najpierw sprawdzanie, dopiero potem karty na stół). Wiec sprawdzam – jak mi poszła realizacja celów, jakie wyznaczyłem sam sobie na sezon 2013.
Źródło: www.memy.pl

Cele startowe

1. Przebiec maraton poniżej 3 h 30 min
Udało się i to udało się najbardziej. Wprawdzie dopiero w maratonie jesiennym, ale urwałem aż dziewięć i pół minuty. Czy uda mi się to kiedyś raz jeszcze (w sensie: urwać aż tyle)?
A tak w ogóle żałuję, że ten cel rozliczam jako pierwszy – gdyby był na koniec, Królowa Życiówek, jak ją ładnie nazwała Hankaskakanka, przyćmiłaby dokładnie wszystko, co przed nią.

2. Ukończyć triatlon na dystansie sprinterskim (lub zbliżonym)
Zrobione – 15 czerwca przepłynąłem 600 m, przejechałem 15 km i przebiegłem 3 km. Posmakowałem triatlonu. Na jakiś czas wystarczy.

3. Zejść poniżej wyniku 3:00 w sztafecie maratońskiej lub przebiec swoją zmianę poniżej 43,5 min
Po raz kolejny nie udało się złamać tej sztafetowej trójki. Jest jednak coś niezwykłego w tym wyniku. Jak dobrze pójdzie, zmierzymy się z nią po raz kolejny w roku 2014. Może nawet w Poznaniu.
Drugiej części celu rozliczyć nie sposób, bo choć planowałem pobiec zmianę o długości 10 km, ustanowiłem swoją życiówkę (jak to w debiucie) na okrągłym dystansie 7,195 km.

Cele treningowe

1. Do końca stycznia ukończę dwa trzygodzinne treningi w strefie 2
Zrealizowano w 50% - czyli jak łatwo policzyć ukończyłem jeden. W zrealizowaniu pozostałych 50% przeszkodziła choroba. Ot, życie…

2. Do 25 lutego ukończę wyścig na 5 km ze średnią kadencją 85
Nie udało się. Nie miałem okazji. Po prostu od początku roku nie złożyło się (oj momentami nie składało się bardzo mocno) wystartować na dystansie 5 km.

3. Poprawię tempo na kilometr o 10 sekund w strefie 5a - do końca marca
Jak to było w pierwszej połowie sezonu pisałem w podsumowaniu na półmetku. W drugiej połowie sezonu nie biegałem już w strefie 5a – nastał Trenejro i nieco inne metody treningu (grunt, że skuteczne).

4. Do końca marca ograniczę masę ciała do 70 kg przy maksymalnie 12,5% tkanki tłuszczowej
Latem waga przez chwilę pokazywała wynik z szóstką z przodu. Ale zaraz potem były wakacje i Ciotki Feli. Strat już nie nadrobiłem. Po prostu nie idzie mi tzw. trzymanie wagi – najpierw musiałbym się wyzbyć tego okropnego nawyku podjadania.

No dobrze, spróbujmy wyciągnąć wnioski. Cele startowe zrealizowane w dwóch trzecich, ale treningowe jedynie w jednej ósmej. To sezon był udany czy nie? Poprawiłem życiówki w maratonie, półmaratonie i na dziesięć kilometrów – na wszystkich dystansach, na jakich startowałem. Zatem chyba udany. To może ja źle te cele treningowe sobie ustawiłem? Chyba muszę to sobie przemyśleć w kąciku. Tym bardziej, że trzeba by też ogłosić cele na rok kolejny.

PS. To jeszcze nie koniec podsumowań.

30 października 2013

Klucz do sukcesu

Snuję i snuję. Snuję plany na kolejny sezon. Nie biegam (roztrenowanie z infekcją w pakiecie), wiec sobie marzę i zastanawiam się jak marzenia przekuć w rzeczywistość - oto idea(ł) planowania - więc zapewne już wkrótce będzie tu można wyczytać cóż takiego zaplanowałem. Ale zanim to nastąpi czeka mnie jeszcze garść podsumowań (garść, czyli jeszcze ze dwa posty). Dziś postanowiłem porozważać trochę (właściwie rozważam już od jakiegoś czasu, dziś postanowiłem to ostatecznie przelać w internety), co właściwie spowodowało, że mój start w Maratonie Poznańskim zakończył się aż tak dobrze - będę powtarzał to do znudzenia, ale mój wynik na mecie przewyższył najśmielsze z moich oczekiwań, marzeń i wyobrażeń.
Co zatem zdecydowało (rzecz jasna w moim subiektywnym odczuciu), że na ostatnim starcie na dystansie maratońskim poszło mi (aż) tak dobrze?
Źródło: playyourbusiness.pl
Po pierwsze dopisało zdrowie. O ile mnie pamięć nie myli, były to moje pierwsze przygotowania do maratonu, podczas których nie wypadł mi co najmniej jeden cały tydzień przygotowań, z powodu choroby lub tym podobnego zdarzenia. Jakieś mini infekcje lub że coś pobolewało się zdarzało, ale nigdy nic poważnego.

Po drugie w dniu zawodów była idealna wręcz pogoda. Nie za ciepło i nie za zimno. Nie padało - padało w nocy przed biegiem, przez co nawierzchnia trasy była mokra, ale podczas samego biegu ja nie odnotowałem ani kropli opadu atmosferycznego - ani nie wiało. Po prostu wymarzona pogoda do łamania życiówek, a i kibice, jak sądzę, nie mieli na co narzekać.

Po trzecie odżywianie na trasie. Miałem ze sobą ten sam zestaw kanapek (to moje pieszczotliwe określenie na to, czym posilam się podczas startów i dłuższych treningów, choć z tradycyjną kanapką ma to niewiele wspólnego), co na poprzednich dwóch maratonach, tylko nieco rozbudowany. W rozmowie z jednym z krajowych dystrybutorów dowiedziałem się bowiem, że stosowany przeze mnie dotychczas zestaw przygotowany został na bieg trwający ok trzech godzin.

Po trzecie podbiegi (pojawia się pierwszy element treningu). Jak już wspominałem tu swego czasu, nie wiedzieć jak do tego doszło, we wcześniejszych przygotowaniach nie stosowałem tej jednostki treningowej. Nie mam oczywiście twardych dowodów, ale czuję w kościach (a może lepiej będzie napisać w mięśniach), że wpłynęły one znacząco na poprawę mojej formy.

Po czwarte tzw. carboloading, czyli specyficzna dieta stosowana w tygodniu przedmaratońskim, polegająca najpierw na ograniczeniu, a wręcz wyłączeniu węglowodanów z diety, by potem spożywać je w dużych ilościach. To wszystko ma na celu zgromadzenie jak największej ilości paliwa na maraton (to paliwo to oczywiście glikogen). Proces ten osobiście porównuję do tzw. formatowania baterii w telefonie, czyli ładowania po uprzednim całkowitym rozładowaniu. Dodam jeszcze, że przed dotychczasowymi moimi startami stosowałem jedynie drugą część powyższego procesu.

Po piąte objętość (inaczej mówiąc kilometraż). Jak na początku patrzyłem na rozpiski, które przesyłał mi Trenejro, bolały mnie zęby (i oczywiście mięśnie - tak awansem). Tygodnie, w których przebiegałem po sześćdziesiąt kilometrów należały do najlżejszych, a wcześniej były na pewno rekordowe. Apogeum osiągnąłem w tygodniu (de facto urlopowym, bieganym nie u siebie), w którym do przebiegnięcia dziewięćdziesięciu kilometrów zabrakło mi raptem dwieście metrów. Efekt być musiał.

Po szóste - i moim zdaniem najważniejsze - plan skrojony pode mnie. Nie korzystałem z gotowej rozpiski ani ze schematu do tworzenia rozpiski. Mogłem się za to oprzeć na wiedzy, kogoś kto o bieganiu wie dużo więcej ode mnie - zawsze mogłem liczyć na poradę, czy korektę gdy coś poszło nie tak jak pójść miało. Dlatego też muszę tu po raz kolejny (bo wszakże uczyniłem to już osobiście) raz jeszcze podziękować mojemu Trenejro, że mnie tak ładnie pokierował. Sława mu i chwała!

I wreszcie po siódme, nie bez znaczenia była ogólna atmosfera związana z uczestnictwie w programie pod nazwą Wyzwanie Runner's World. Nie chodzi już nawet o pewne poczucie luksusu (nie mylić z vipowaniem) jak choćby możliwość zostawienia przekazania komuś okrycia wierzchniego tuż przed startem, czy masaż bez kolejki, ale właśnie o ową ogólną atmosferę, świadomość uczestnictwa w czymś niepowtarzalnym (pomijając również ów drobny fakt, ze każdy maraton jest czymś niepowtarzalnym) z niesamowitymi ludźmi (niniejszym pozdrawiam gorąco pozostałych uczestników oraz organizatorów Wyzwania, którzy być może czytają te słowa). Fajnie było i warto było - polecam kolejne edycje!

Na koniec muszę dołożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Nie jest tak, że wszystko poszło tak super jak sobie wymarzyłem. Muszę się publicznie przyznać, że do jednej rzeczy, którą i trener zalecał, nie przykładałem się za mocno. Otóż nie realizowałem w stu procentach (a tak naprawdę zrealizowałem bardzo niewielki odsetek) wpisanych w mój grafik ćwiczeń siłowych. Czy było by jeszcze lepiej gdyby się do nich jednak przykładał? Nie wiem i już się nie dowiem. Ale obiecuję - przede wszystkim sobie - poprawę.
I tu wracamy do snucia planów na sezon kolejny. Ale o tym już nie dzisiaj...

22 października 2013

Mądry i mądrzejszy

Właściwie to chciałem napisać posta o planach na nowy sezon biegowy (który w pewnym sensie już się zaczął), ale sprowokowany przez kolegę Leszka (choć nie tylko przez niego), postanowiłem skrobnąć zdania dwa na temat pewnego aspektu planowania sezonu i planowania w ogóle. Ten aspekt to wyznaczanie celów. Nie odkryję wprawdzie Ameryki, bo osobiście wyznaczam swoje cele według starej i sprawdzonej metody, jednak zauważam, iż (wbrew temu, co sam sądziłem) kryteria tejże metody nie są wcale takie oczywiste.

Na początku wspomnę jeszcze jednak, czym cel nie jest. Spotkałem się z podejściem, że gdy była mowa o wyznaczaniu celów rozmowa schodziła na temat tego, kto gdzie i kiedy chce wystartować. Ja tego tak nie postrzegam – to, że na wiosnę planuję pobiec maraton w Pradze jest moim planem, nie celem. Choć jeśli ktoś na przykład przygotowuje się do pierwszego startu na dystansie maratońskim, start w konkretnym maratonie będzie jak najbardziej celem, niemniej również w takim wypadku gorąco zachęcam do konkretyzowania, np Ukończę swój pierwszy maraton w czasie krótszym niż X:XX.

Przejdźmy zatem do meritum i na przykładzie jednego z celów, a konkretnie celu, jaki stawiam sobie w związku ze wspomnianym wyżej czeskim filmem maratonem, napiszmy (my Bartek), jak poprawnie wyznaczać sobie cele. Otóż pomocna okazuje się zasada SMART (a nawet SMARTER), czyli cel powinien być:
  • Prosty (ang. Simple) – nie warto przekombinowywać. Można by zaplanować oczekiwany wynik co do sekundy, albo rozpisać od razu całą strategię (strategia oczywiście rzecz ważna, ale nie warto mieszać jej z celem na etapie ustalania tegoż), rozpisać tempo każdego kilometra z uwzględnieniem profilu trasy, zaplanować tętno i kadencję, a potem całkowicie się pogubić. A ja zapiszę sobie po prostu: Zejdę poniżej wyniku 3:15.
  • Mierzalny (ang. Measurabble) – nie stawiam sobie za cel świetnie się bawić na trasie w Pradze, choć zapewne i tak będę. Bo jak to zmierzyć? Pewnie, zawsze mogę się upierać przy swoim, ale jednak wspomniany powyżej wynik to konkret – albo pobiegnę szybciej niż 3:15, albo nie. Nawet samego siebie nie uda mi się oszukać.
  • Osiągalny (ang. Archievable) – mógłbym (jak niektórzy mi podszeptują życzliwie) rzucić się od razu na łamanie trójki. Ale szczerze mówiąc nie wierzę, że w ciągu kolejnych kilku miesięcy będę w stanie poczynić aż takie postępy. Poza tym chyba lepiej niedoszacować niż przeszacować. No chyba, że stosujemy podejście niejakiego Karola Buncha, który stwierdził: Mierzy się ponad cel, by trafić do celu.
  • Istotny (ang. Relevant) – inaczej mówiąc musi przewidywać progres. Nie sądzę by dobrym celem byłoby pobiec tak samo dobrze jak w Poznaniu. Przecież ni chodzi o to by stać w miejscu – jedną z moich dewiz życiowych jest ta, która mówi, że nawet papier toaletowy wie, że aby być użyteczny, musi się rozwijać.
  • Określony w czasie (ang. Timely defined) – jak wiadomo nic tak nie motywuje jak wiszący nad nami deadline. W moim przypadku sprawa jest prosta – maraton startuje 11 maja 2014 roku o godzinie 9:00.
Ale może także być:
  • Ekscytujący (ang. Exciting) – wydawać by się mogło, ze to trochę zaprzeczenie podpunktu A, ale popadanie w skrajności nigdy nie jest dobre. Jak dla mnie urwanie kolejnych pięciu minut całkiem nieźle przywołuje ciarki na plecy.
  • Zapisany (ang. Recorded) – post opublikowany, już się nie wyłgam. Można oczywiście zapisać w swoim prywatnym kalendarzu, ale ogłoszenie czegoś publicznie, daję dodatkową (i to konkretną) dawkę motywacji. De facto z takich pobudek kilka lat temu powstał ten blog!
Do powyższej wyliczanki dodam jeszcze dwa aspekty, na które także natknąłem się w czytanych książkach i innych internetach. Po pierwsze dobrze gdy cel jest pozytywnie sformułowany (np. schudnę, zamiast nie będę się objadał). A po drugie, powinien być (przynajmniej w znacznej części) zależny od nas. W bieganiu jest to szczególnie istotne: trudno jest zaplanować miejsce na mecie, gdy nie wiemy kto jeszcze pobiegnie w danych zawodach, czas na mecie już dużo łatwiej.

A dla tych, co niechaj narodowie wżdy postronne znają, istnieje też spolszczona wersja SMART-a:
Źródło: mapymysliblog.pl
No dobrze – pozostaje mi zatem zaplanować jeszcze ze dwa inne cele startowe i kilka treningowych. Powtórzę zatem pytanie, które zadałem wczoraj na fanpejdżu: Jakieś sugestie?

19 października 2013

Nie Pierwszy Maraton

To był mój pierwszy maraton. Tak naprawdę to już ósmy, ale... Ale pierwszy raz pobiegłem w maratonie, w którym biegłem już wcześniej. Pierwszy raz biegłem w Poznaniu po jednej pętli (a taka jest od zeszłego roku). Pierwszy raz wystartowałem wściekle zielonej koszulce. Pierwszy raz przygotowałem się pod okiem (wirtualnym, ale zawsze) trenera. Pierwszy raz to masażyści czekali na mnie, a nie ja na masaż. I wreszcie pierwszy raz tak mocno zaskoczyłem sam siebie.
Zdjęcie użyte dzięki uprzejmości Bożeny Pilak (koleżanki z WRW)
Tego dnia po prostu wszystko mi wychodziło. No prawie wszystko. Jedno, co mi nie wyszło to zdjęcia grupowe. Urwałem się wcześniej z rozgrzewki Wyzwania RW, żeby być na grupowym zdjęciu Drużyny Szpiku. Niestety, spóźniłem się, a w tym czasie (o czym nie wiedziałem, a mogłem się przecież domyślić) było też zdjęcie grupowe Wyzwania. I tak, na własne życzenie, nie ma mnie ani na jednym ani na drugim. Przez to zamieszanie nie mogłem też długo znaleźć ludzi z ekipy WRW, którzy odbierali od nas okrycie wierzchnie na starcie (taki mieliśmy luksus - mogliśmy się rozgrzać w dresach, które, gdy my już byliśmy na trasie, bezpiecznie trafiły do namiotu, by tam na nas czekać) i w końcu dosyć późno wszedłem do strefy (i jeszcze musiałem się cofać, bo pacemakerzy na 3:30 zdążyli się już przesunąć do strefy A, do której ochroniarz mnie nie wpuścił, bo na numerze miałem oznaczenie B), zrezygnowałem zatem z prób przesunięcia się przed zająców biegnących na trzy i pół godziny i stanąłem za. Jak się później okazało, był to błąd... błogosławiony w skutkach. Bo co najistotniejsze, po tym małym przedstartowym galimatiasie było już tylko lepiej.

Wystartowaliśmy o dziewiątej punkt. Było strasznie ciasno, więc do linii startu posuwaliśmy się niemal drepcząc w miejscu. Na pierwszym kilometrze też za luźno nie było. Starałem się pilnować tempa, ale wyszło za wolno (pierwsze tysiąc metrów w 4:59). Na drugim kilometrze stwierdziłem, że w tłoku, który wynikał przede wszystkim z bliskości pacemakerów, biegnie się niewygodnie, więc trzeba jednak grupę na 3:30 wyprzedzić. Przez to wyprzedzanie drugi kilometr wyszedł (wybiegł raczej) w 4:36. Bartek hamuj, pomyślałem. Ale trzeci w 4:41 - wciąż za szybko. Czwarty kilometr był najmilszy (z tych początkowych przynajmniej), bo spotkałem na nim swoich Bliskich - w życiu tak dobrze nie miałem: mentalne wsparcie od Lepszej Połowy, Córek Obu, Mamy, a nawet Szwagierki (i tylko Teściowie zaspali - serio, na dwadzieścia po dziesiątej dziewiątej można zaspać). Ale w końcu to było u mnie na fyrtlu. Minąłem zatem czwarty, potem piąty, szósty i kolejne kilometry, a nogi wciąż niosły. Na dziesiątym zameldowałem się po czasie 0:47:55.

Początek drugiej dziesiątki był trudny, bo przypadł na Drogę Dębińską. Ale ten trud, na kończącym tę jakże charakterystyczną ulicę Poznania podbiegu, wynagrodzili nam liczni, a co ważniejsze, głośni kibice. Jeszcze lepiej było w okolicach piętnastego i szesnastego - na Ratajach to dopiero są kibice. Piątki przybijane tak, że ręce bolały, hałas, muzyka i w ogóle szał. Doping momentami niósł, aż za bardzo. A gdy dobiegłem do wiaduktu nad Trasą Katowicką i na Gremlinie zobaczyłem czas 1:41:20, po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że mogę się zbliżyć do wyniku 3:20, a - kto wie - może nawet poniżej.

Zatem przyspieszyłem. Choć, co ciekawe, na ten odcinek przypada też najwolniej pokonany kilometr maratonu (dwudziesty piaty w pięć minut i dwie sekundy). Na tym odcinku miałem też pierwszą (i na szczęście jedyną) przerwę na potrzebę fizjologiczną (niestety, nie potrafię jak jeden kolega po blogu, przebiec maratonu bez przerwy na małą potrzebę). Z kolei po zbiegu na Browarnej i na następującym zaraz potem podbiegu, po raz pierwszy poczułem trudy tego maratonu. Biegłem jednak dalej i cały czas z przyjemnością. Na chwilę przyłączyłem się do kilkuosobowej zwartej grupki (fajnie było poobserwować jak ładnie współpracują), ale szybko stwierdziłem, że ja dalej podkręca tempo. Zacząłem mijać pierwsze osoby przechodzące do marszu, a ja właśnie mniej więcej w tym czasie przestałem kontrolować międzyczasy z umieszczonej na nadgarstku opaski - sprawdziła się moja teoria, że po trzydziestce nie patrzysz już na strategię, albo lecisz, albo umierasz. Gdy lecąc mijałem znacznik trzydziestego kilometra zegar pokazywał czas 2:23:55.

Zacząłem czwartą dychę. Na trzydziestym drugim kilometrze obok mnie biegł tylko jeden biegacz, więc tylko z nim podzieliłem się uwagą, że teraz właśnie zaczyna się dla nas maraton. Na Rondzie Śródka powitała nas kolejna spora grupa kibiców (żeby nie było, na Warszawskiej też ich było całkiem sporo) - było przyjemnie głośno. Kilometr dalej ktoś krzyknął, że jeszcze dycha do końca - a przecież było tylko osiem. Minęliśmy Most Lecha i zaczęło się. Zaczęła się Serbska. Mimo że pokonałem już ten podbieg na jednym z ostatnich treningów, teraz poczułem go o wiele bardziej w swoich zmęczonych już nogach. Na szczęście i na Serbskiej nie brakowało kibiców, którzy dzielnie nas wspierali w walce z podbiegiem i własnymi słabościami. Na Mieszka I było już dużo lżej, bo z górki i (o dziwo!) dopingowali nas pasażerowie i kierowcy stojących w korku na sąsiednim pasie ruchu samochodów.
Przy Cytadeli byłem świadkiem najzabawniejszej na całej trasie sytuacji. Przede mną biegło dwóch chłopaków w koszulkach Night Runners - na plecach mieli napisane Adam i Kosmos. Jeden z biegaczy znajdujących tuż przed nimi obejrzał się na chwilę za siebie, a oni na to:
- Nie obracaj się! Patrz przed siebie kogo możesz wyprzedzić!
- Jak ty kogoś nie wyprzedzisz, to my Ciebie wyprzedzimy!
A ja z kolei spojrzałem na Gremlina i stwierdziłem, że jak jeszcze trochę przyspieszę, to może się jednak otrę o to 3:20. Trzydziesty kilometr minąłem gdy stoper wyświetlał 3:09:53. Dziesięć minut na dwa kilometry z kawałkiem - do zrobienia, pomyślałem.

Wiśta wio, łatwo powiedzieć. Czterdziesty pierwszy kilometr to zdecydowanie najtrudniejszy, jak dla mnie moment tego maratonu - ul. Mickiewicza, podbieg i kostka brukowa. Bolało. Na czterdziestym drugim kilometrze bolało trochę mniej, ale bolało. Ale ja biegłem. Wreszcie zakręt i wyłania się brama Międzynarodowych Targów Poznańskich. Ostatnia prosta. Trochę podcina mi skrzydła odczyt zegara pokazującego 3:2X:XX. Jak mogłem wtedy nie pamiętać, że to czas brutto? Postanawiam jednak mimo wszystko wałczyć o urwanie choć jeszcze kilku dodatkowych sekund. Mijam linię mety gdy zegar pokazuje 3:21:16. Wyłączam stoper (tak mi się przynajmniej wydawało). Spoglądam na Gremlina: 3:20:45 (jak się później okazało, stoper wtedy jeszcze wciąż liczył czas - zamiast go zatrzymać, to go zlapowałem). Pozuję do zdjęć (taki przywilej uczestników WRW), a potem... mało się nie popłakałem ze szczęścia. No dobra, trochę się popłakałem. Gdy potem sprawdziłem swój czas w necie (nie wiedzieć czemu sms z wynikiem dotarł dopiero nazajutrz), okazało się, że mój czas netto to 3:20:30.

Nie mam bladego pojęcia jak to wszystko jakoś zgrabnie podsumować. Może tak, że wciąż jestem w szoku. Latem marzyłem o złamaniu 3:30. W maratoński poranek moje myśli krążyły wokół 3:25. Wyszło 3:20 - poziom, który jakiś czas temu w ogóle mi się nie śnił. Aż chce się już trenować do kolejnego maratonu.

13 października 2013

Jestem Legendą!

Zanim przejdę do obiecywanego ogłoszenia swojego wyniku w dzisiejszym maratonie - znaczy się w 14 Maratonie Poznańskim im. Macieja Frankiewicza - pozwólcie, że podzielę się pewną anegdotą, która z jednej strony przywołuje szeroki uśmiech na i tak roześmianą dziś niezmiernie moją twarz, z drugiej jednak czule łechta moje męskie ego.

Otóż bezpośrednio z miasteczka maratońskiego udałem się na Poznański Sołacz, gdzie (de facto w niemal bezpośrednim sąsiedztwie trasy maratonu), odbywał się finał Międzynarodowego Tygodnia Rodzicielstwa Bliskości. Czyli w jednym miejscu zebrała się spora grupka rodziców z małymi dziećmi. Pomijając już fakt, że musiałem (acz nie twierdzę, że bez przyjemności) odpowiadać na niekończący się ciąg pytań o sam maraton i mój w nim udział, to w pewnym momencie Moja Lepsza Połowa, przedstawiła mi koleżankę, która nie dalej jak wczoraj prowadziła w ramach MTRB warsztaty fotograficzne, a ta natychmiast oznajmiła mi, iż je własny mąż kilka chwil wcześniej zapytał ją: Słyszałaś, podobno tu jest ktoś, kto dzisiaj ukończył maraton? Jestem legendą...
Źródło: filmweb.pl
No dobrze, ale wróćmy do meritum. Jeśli wierzyć wynikom opublikowanym na stronie firmy prowadzącej pomiar czasu (a nie mam najmniejszych podstaw, żeby nie wierzyć), momentu minięcia linii startu przez moją prawą nogę (na niej miałem chipa) do momentu minięcia mety przez prawą nogę i całą resztę mojego ciała minęło dokładnie trzy godziny, dwadzieścia minut i trzydzieści sekund (3:20:30). Jest to wynik, który nie śnił mi się w najśmielszych marzeniach i szczerze mówiąc wciąż nie do końca wierzę. Znamienny jest fakt, iż nikt z typujących nie obstawał wyniku lepszego niż ten, który osiągnąłem w rzeczywistości.

Najbliżej ostatecznego wyniku typowali Zbigniew Tymicki (3:21:46), Emilia (3:22:48), Przemysław Radziwon (3:23:21), Ava (3:23:34) oraz Krystian (3:24:25). Z podanej piątki trzy osoby wypełniły również punkt drugi zasad zabawy, miło mi zatem ogłosić iż pakiety startowe na XXV Bieg Niepodległości w Warszawie otrzymają Zbigniew Tymicki z Warszawy, Ewa Siwoń (Ava) również z Warszawy oraz (tak, tak - ostatecznie mamy jeszcze trzeci pakiet) Krystian Mieszkian z Nowego Dworu Mazowieckiego.

Na samo zakończenie jeszcze tzw. dwa słowa (w rzeczywistości jest ich oczywiście więcej) na temat akcji charytatywnej, jaka będzie prowadzona podczas Biegu Niepodległości:
Podczas Biegu Niepodległości, który odbędzie się 11 listopada br. w Warszawie, zapraszamy wszystkich biegaczy do włączenia się w charytatywną akcję biegową, w której możemy pomóc 9-letniej Klementynce. Dziewczynka cierpi na niewydolność serca oraz kardiomiopatię rozstrzeniową. Czeka na przeszczep. Rodzice gromadzą środki na jej operację i leczenie. Jest podopieczną Fundacji „Mam serce” im. Diny Radziwiłłowej w Warszawie.
Zainteresowani biegacze kartki „Biegnę dla Klementynki” będą mogli odbierać w dniu imprezy w namiocie PKO Banku Polskiego, który zlokalizowany będzie przy scenie rozstawionej na skrzyżowaniu al. Jana Pawła II i ul. Stawki. Jeśli do akcji dołączy co najmniej 200 zawodników, to Fundacja PKO Banku Polskiego przekaże na operację 20 tys. złotych.

Zwycięzcom oczywiście gratuluję i do zobaczenia 11.11 w stolicy!

EDIT [23.11.2013]: Uwaga! Z przyczyn niezależnych od Fundacji PKO Banku Polskiego, zaszły pewne zmiany w akcji charytatywnej organizowanej w ramach BN. Dlatego też pozwowliłem sobie zaktualizować znajdujące się powyżej informacje.

12 października 2013

Wyzwanie 2013 - ostatnie dwa tygodnie

Buty stygną właśnie po ostatnim treningu przed Maratonem Poznańskim. Jak na bieg śniadaniowy (samotny, ale co tam) przystało, najpierw było bieganie, potem dopiero śniadanie (a potem zdjąłem buty...). Ale zanim nastał dzisiejszy poranek, były jeszcze dwa ostatnie tygodnie. Ostatnie przed Godziną W (nie mylić z referendum, które tego samego dnia odbędzie się w mieście stołecznym Warszawa).
Źródło: marathon.poznan.pl/pl/maraton/trasa
Tydzień 18
We wtorek były ostatnie podbiegi. Niestety po twardym (udało się wyjść dopiero jak dziewczyny wstały, a skręcenia nogi biegając po ciemnym lesie nie chciałem ryzykować), ale trzeba być twardym. Przed podbiegami (a było ich dziesięć po 100 m każdy) było osiem kilometrów w pierwszym zakresie, a po jeszcze dwa, z tym że truchtu.
W czwartek teoretycznie ostatni mocny trening przed maratonem - 12 km tempa. Na początek trzy kilometry w pierwszym zakresie i trzy przebieżki 100/100 m. Te dwanaście kilometrów miło być po 4:50-4:55/km - wyszło 4:50 przy średnim tętnie 151.
Trening z piątku, już niemal tradycyjnie, wylądował dzień później. A zatem w sobotę było 10 km jedynki i pięć przebieżek 100/100.
W niedzielę miało być po prostu 15 km w pierwszym zakresie. Ale muszę się przyznać, że trochę pozazdrościłem tym, którzy robili swoje treningi w tempie maratońskim i postanowiłem spróbować zrobić trochę mocniejszy pierwszy zakres. Biegłem zatem tak, by tętno oscylowało w okolicach 150 uderzeń na minutę. I udało mi się takie właśnie średnie tętno utrzymać na całym dystansie. Przy średnim tempie 4:51/km - lubię to!
Pod kreską zamykającą tydzień treningowy numer 18 zapisałem 60,6 km.

Tydzień 19
Kolacja po niedzielnej piętnastce była ostatnim w miarę normalnym treningiem - na jakiś czas. Od poniedziałku z diety wyleciały pieczywo, ryż makaron, kasze, mleko i w ogóle wszelki cukier. Przez cztery dni królowały jaja, mięso, ryby, twaróg i pomidory (na twarożek z pomidorem nie spojrzę przez następny miesiąc). Na tak krzepiącej diecie zrobiłem we wtorek 14 km plus dziesięć przebieżek 100/100 m - przebieżek, które miały moją wątrobę ostatecznie wyczyścić z glikogenu. W czwartek wieczorem zrobiłem jeszcze dziesięć kilometrów, ale to już naprawdę na tzw. oparach. Ale za to gdy wróciłem do domu, czekał na mnie ryż z warzywami (mam naprawdę Najwspanialszą Na Świecie Żonę) - popchnąłem go jeszcze naleśnikami z serem i bananami oraz ciepłym kakao.
Ostatni trening miał mieć miejsce wczorajszego wieczorem, ale przyjechała babcia. To znaczy babcia moich dzieci (mama moja znaczy się), więc dzieci dokazywały z babcią (takie ich święte prawo). Do późna dokazywały z babcią. Tak więc po szybkiej esemesowej konsultacji z Trenejro postanowiliśmy, że będzie krócej ale rano - ot, rozruch: 4 km OWB1 plus pięć przebieżek 100/100 m.
Do przebiegniętych w tym tygodniu trzydziestu trzech kilometrów zamierzam jutro dopisać jakieś 42,195 (plus rozgrzewka rzecz jasna).

A teraz już tylko ciąg dalszy ładowania węglów (jeszcze dziś pasta party w gronie Blogaczy oraz współuczestników Wyzwania RW), relaks i szykowanie wyposażenia (tzw. ołtarzyk maratończyka). Pozostaje mi jeszcze ostateczny wybór strategii (mam dwie do wyboru), ale może się zdarzyć, że to nastąpi dopiero jutro rano).

Acha, pamiętajcie, że jeszcze do jutrzejszego poranka można typować mój wynik w jutrzejszym biegu. Jeśli będziecie ładnie typować, to postaram się dorzucić trzeci pakiet. Zatem powodzenia (Wam i nieskromnie sobie).

3 października 2013

Plan Dziesięciodniowy

Zależało mi na tym, aby ten post ukazał się na dziesięć dni przed Maratonem Poznańskim. Nie do końca się to udało, ale na szczęście na blogu można czasem cofnąć wskazówki zegara (tylko cicho sza, nikomu ani słowa). A sprawa jest taka, że można coś wygrać. Wraz z PKO Bankiem Polskim, sponsorem Maratonu Poznańskiego oraz organizatorem Korony Maratonów oraz akcji Biegajmy Razem, chciałbym zaprosić Was do konkursu, w którym wygrać można dwa pakiety startowe na Bieg Niepodległości, ufundowane przez wyżej wymienioną instytucję. Wspomniany bieg odbędzie się 11 listopada w mieście stołecznym Warszawa.
Co trzeba zrobić? Trzeba wytypować mój wynik w 14 Maratonie Poznańskim.

Garść zasad:
1. Typować można wpisując w komentarzach do niniejszego posta wynik w formacie g:mm:ss. Można dodać coś od siebie, ale wynik musi się znaleźć.
2. Jednocześnie na adres mailowy bartlomiej[at]monczynski.pl należy przesłać dane niezbędnie do rejestracji w Biegu Niepodległości - tj. imię i nazwisko, datę urodzenia, adres zamieszkania, województwo, numer telefonu, adres e-mail, rozmiar koszulki - oraz nicka pod jakim był wpisany komentarz na blogu.
Tutaj dwie uwagi. Po pierwsze: dane te przekażę dalej tylko w przypadku osób, które zostaną zwycięzcami konkursu (dane pozostałych osób po prostu usunę ze swojej skrzynki e-mail). Po drugie: Zgłoszenie swojego udziału w konkursie jest równoznaczne ze zgodą na przetwarzanie powyższych danych na cele rejestracji w Biegu Niepodległości (z zastrzeżeniem tego, co po pierwsze) oraz zgody na opublikowanie imienia, nazwiska oraz miasta zamieszkania na liście zwycięzców. I jeszcze po trzecie - osoby, które wiedzą, że nie będą mogły wykorzystać nagrody, a chcą wziąć udział w konkursie na zasadzie zabawy, proszone są o nie wypełnienia punktu nr 2.
3. Typować można do niedzieli 13 października, do momentu startu Maratonu Poznańskiego (czyli do ok. godziny 9:00).
4. Zwycięzcą zostanie osoba, która wytypuje wynik dokładnie oraz druga osoba, która będzie najbliżej celu. Jeśli nikt nie wytypuje co do sekundy (co jest wysoce prawdopodobne, nie oszukujmy się) zwycięzcą zostaną dwie osoby, które wytypowały najbliżej - jedna, która przeszacowała oraz jedna, która niedoszacowała. W przypadku, gdy dwie lub więcej osób wytypuje taki sam wynik, decyduje kolejność zgłoszeń.
5. Wynikiem, który należy typować jest czas netto.
6. Wyniki konkursu (oraz mój w maratonie) zostaną ogłoszone w niedzielę, 13 października w godzinach wieczornych.
7. Jeśli o czymś zapomniałem, to dopiszę potem (lub nie) a ewentualne sprawy spore rozpatrzę osobiście, radząc się uprzednio swej Lepszej Połowy.

Miłej zabawy!

Na zakończenie dodam, że zarówno podczas Maratonu Poznańskiego, jak i Biegu Niepodległości Fundacja PKO Banku Polskiego prowadzić będzie akcje charytatywne na rzecz osób potrzebujących. Zachęcam do udziału jeszcze goręcej niż do udziału w konkursie!

30 września 2013

Wyzwanie 2013 – Tydzień 16 i 17

Zasadniczo należy uznać, że Sezon Startowy dla Biegów o Niższym Priorytecie (w skrócie - jak pamiętamy, uwielbiam skróty - SSdBoNP) można uznać za zamknięty. Przez ostatnie dwa miesiące walczyłem dzielnie o życiówki (w dwóch na trzech przypadkach udało mi się to z tzw. przytupem), ale trzeba mieć na uwadze, że mimo wszystko były to tylko starty kontrolne stanowiące zarazem element przygotowania do wisienki na torcie sezonu letnio-jesiennego. Już po raz ostatni zatem pojawią się określenia przed- oraz postartowy, w odniesieniu do tygodni treningowych. Przywołajmy je zatem.

Tydzień 16 - (przed)startowy III
Obiecałem Wam dwa posty temu,iż napiszę co się stało z planowanymi na niedzielę tygodnia urodzinowego 12 km + 10x100/100m. Otóż skoro nie udało się w niedzielę, postanowiłem czym prędzej nadrobić zaległości w poniedziałek. I od tych zaległości zacząłem kolejny tydzień. A ponieważ po raz kolejny zawitałem w mieście grzejników, po powrocie do hotelu wytyczyłem sobie w tzw. internetach trasę o odpowiedniej długości, metodą mnemotechniki wbiłem do głowy miejscowości przez które przyjdzie mi przebiegać i ruszyłem. Niestety, dwa razy źle skręciłem i trasa wyszła nieco dłuższa o tej planowanej. W rezultacie czego do planu musiałem dorzucić ponad kilometr spokojnego biegu, by wrócić do miejsca noclegowania. Szczęście, że w ogóle połapałem się ostatecznie gdzie w ogóle jestem i w którą stronę biec by dobiec tam gdzie chciałem.
Miało być B-D-M, wyszło CG-B-D-M-H
Od wtorku miała być pełna realizacja bieżącego planu tygodniowego. Na początek sześć kilometrów plus dziesięć przebieżek 200/200 m (interwały pracy po 43-44 sekundy - tylko jeden wyszedł wolniej, a kilka wręcz za szybko) i kilometr jonizującego truchtu. W czwartek skończyło się bieganie planowe - po południu złapał mnie dziwny ból pleców (nie wiem czy źle spałem, czy też o długiej jazdy samochodem - a może jedno i drugie) i zamiast na trening postanowiłem wybrać się do wanny z gorącą wodą. Pomogło - w piątek ból praktycznie zniknął. Cóż z tego, jak przyszło mi pracować do późna. Zamiast zaplanowanych na piątek sześciu kilometrów w pierwszym zakresie i pięciu przebieżek 100/100 m był sobotni rozruch, czyli o dwa kilometry w pierwszym zakresie mniej. A skoro rozruch, to nazajutrz zawody - Bieg Zbąskich. Przez cały tydzień nabiegałem 58 kaemów (z malutkim haczykiem).

Tydzień 17 - postartowy III
Tu od razu z nieukrywaną radością napiszę, że choć z trudnościami, tym razem plan udało mi się wykonać w całości, bez korekt i przemeblowań. Na wtorek w owym planie widniało 12 km OWB1. Tym razem postanowiłem nie biegać w kółko po parku, ale pobiec tak trochę przed siebie. Wyszedł mi z tego Tour de Grunwald i udało mi się pobiec uliczkami, na których moja stopa nigdy wcześniej nie stanęła. Za to w czwartek było z kolei bieganie metodą na hobbita po Stargardzie Szczecińskim poprzedzone takim oto dialogiem:
Portier/Recepcionista: Deszcz pada!
Ja: Widzę (uśmiech)
P/R: To jak pan będzie biegał?
Ja: W deszczu (jeszcze szerszy uśmiech)
No cóż, nie ma złej pogody - są tylko słabe charaktery. Choć mokra koszulka obtarła mi paskudnie sutki, 15 km plus 10 x 100/100 m mogłem uznać za odhaczone jeszcze przed śniadaniem. W piątek z kolei była powtórka z zeszłego wtorku czyli 6K plus dwustumetrówki po 43-44'. Tym razem kręciłem po parku. W niedzielę miało być za to 20K, lecz Trenejro uznał ostatecznie, że przez starty zabrakło nieco dłuższych biegów i zalecił dorzucić piątaka (wiecie, taka zorganizowana akcja). A ja postanowiłem dorzucić do tego eksplorację trasy maratonu - ruszyłem ze swojego fyrtla w stronę MTP, a stamtąd pod prąd. Połowa dystansu pozwoliła mi dobiec aż za Wartę czyli w okolice trzydziestego czwartego kilometra. Po zmianie kierunku biegu (a sensu stricte jego zwrotu) dane mi było zatem posmakować ostatnich kilometrów planowanej trasy, w tym obrastającego powoli legendą podbiegu na Serbskiej. Taka mała próba generalna, choć w dużo wolniejszym tempie (jak dużo, to się dopiero okaże). I tym pozytywnym akcentem zakończyłem tydzień treningowy, a zakończyłem z liczbą 70,5 km.

A za chwilę rozpoczniemy wielkie odliczanie - jutro zaczyna się miesiąc maratonu...

28 września 2013

Szczęśliwy biegacz, szczęśliwy tata

Wciąż pozostaję pod wielkim wrażeniem organizacji półmaratonu,w którym miałem okazję wystartować w miniony weekend. Mowa oczywiście o Biegu Zbąskich. Odległość wprawdzie nie zachęcała do udziału, bo to aż godzina drogi - a może tylko godzina, bo większość autostradą. Ale co tu mówić o odległości, jak na ten sam bieg wybrała się Ewa, która (czasowo) miała prawie cztery razy dalej. De facto, dzięki temu, że Ewa się wybrała, kwestie logistyczne uległy znacznemu uproszczeniu. Niemniej, to co nas spotkało przed, w trakcie i po biegu pozwoliło szybko zapomnieć o tym, że daleko. Tak pokrótce, acz po kolei - świetne oznaczenie dojazdu do biura zawodów (tablice i wolontariusze), duża ilość przygotowanych miejsc parkingowych, bogata infrastruktura (szatnie, prysznice, toalety), sprawna obsługa w biurze zawodów, wysoki poziom kibicowania (zarówno w samym Zbąszyniu, jak i w pomniejszych miejscowościach wzdłuż trasy), klęska urodzaju ciast domowego wypieku na mecie (naprawdę musiałem długo się zastanawiać, na co się zdecydować i wreszcie - dla mnie najważniejsze - biegi dla dzieci oraz zapewniona opieka na czas gdy rodzice będą w biegu (dosłownie i w przenośni). Mało tego, że opieka była zapewniona - dzieci wraz z opiekunkami wyszły na trasę by dopingować rodziców i całą resztę siedmiusetosobowej rzeszy biegaczy. Otrzymać dawkę wsparcia od własnej latorośli - i to dwukrotnie, bo panie opiekunki tak wybrały miejsce, że przebiegaliśmy obok niego dwukrotnie - absolutnie bezcenne!
A Córce Starszej machałem tak! (fot. Emilia P.)
A teraz o kwestiach drugorzędnych, czyli o bieganiu. Trenejro zalecił następującą taktykę: pierwsze piętnaście kilometrów w tempie 4:30 min/km - planowany międzyczas na koniec tego odcinka 1:07:30. Kolejne trzy kilometry w tempie o pięć sekund szybszym a ostatnie trzy kilometry bardzo mocno. Nie udało mi się do końca tych założeń utrzymać. Przez pierwsze dwa kilometry owszem - potem biegłem już od czterech do dziesięciu sekund za wolno. Na piątym wprawdzie wydawało mi się, że przyspieszyłem (wówczas przypisywałem to minionemu kilka chwil wcześniej punktowi z wodą), bowiem czas okrążenia kończył się na :23, ale jak się później okazało, było to 5:23 na odcinku około 1,2 km - ktoś musiał przestawić tabliczkę z oznaczeniem piątego kilometra (miałem wyłączonego autolapa w Gremlinie i łapałem kolejne oznaczenia ręcznie). Kilkakrotnie próbowałem podkręcić tempo - ale tylko raz zobaczyłem wynik zbliżony do założonych dwustu siedemdziesięciu sekund. Inna rzecz, że te pierwsze piętnaście kilometrów, to zdecydowanie najtrudniejszy odcinek trasy - wiał całkiem mocny przeciwny wiatr a trasa obfitowała w podbiegi. Dlatego też do tabliczki z napisem 15 km dotarłem z ponad minutowym opóźnieniem (1:08:33).
Samotność długodystansowca (fot. Wojtek Siwoń)
Po zakończeniu trzeciej piątki trasa zrobiła się przyjemniejsza (czytaj: łatwiejsza) a ja dodatkowo posilony zjedzonym kilometr później żelem (który nawiasem mówiąc był praktycznie płynny, ale wiadomo przecież co rozumiem pod pojęciem żeli, czyż nie?) zacząłem przyspieszać. Na szesnastym kilometrze zbliżyłem się do poziomu założonego na kilometry, które już miałem w nogach. Siedemnasty pokonałem już 4:27, by na osiemnastym znowu zwolnić (nie wiedzieć czemu) do 4:31. Mniej więcej wtedy przy trasie spotkałem kierownika ze starej firmy, który jest tamtejszym autochtonem - przybiliśmy piątkę, a ja znowu zacząłem przyspieszać. Na siedemnastym urwałem trzy sekundy, ale na osiemnastym już kolejne osiem i zszedłem poniżej tempa 4:20. Ostatnie trzy kilometry przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Dziewiętnasty  pokonałem wprawdzie w zaledwie 256 sekund, ale ostatni odcinek przemknąłem jak szalony i wyprzedzali mnie już tyko... rowerzyści. Średnie tempo między tabliczką z napisem 19 km a metą wyniosło 3:59! A stoper zatrzymał się na wyniku 1:34:36 - czas brutto: 1:34:44 i 99-te miejsce na 703 osoby, które dotarły do mety.
Na finiszu chyba naprawdę ziemi nie dotykałem (fot. Robert Cieślak)
Ale wiecie co tego dnia było najlepsze? Nie, nie nowa, przepiękna życiówka. Nie nie medal, który choć ładny stanowi jedyną wpadkę organizatorów (jest na nim data o dzień późniejsza niż data samego biegu). Więc co? Brawa, które odebrałem od dzieci i pań opiekunek, gdy zjawiłem się by odebrać Córkę Starszą z biego-przedszkola. Normalnie +100 do dumy ojca!
Zbąszyńscy Blogacze - zmęczeni ale szczęśliwi (fot. Wojtek Siwoń)
No dobrze, ale teraz pora już zająć się wizualizacją tego jak pokonuję trasę maratonu i zastanawianiem się (oczywiście wspólnie z Trenejro) jaką strategię przyjąć. Bo już za kilka dni rusza Wielkie Odliczanie...

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...