26 września 2014

O triatlonie od a do eee uwag kilka

Moje podejście do książki Marka Kleanthousa Triatlon od A do Z – Treningi do wszystkich dystansów przypomina(ło) moje podejście do triatlonu w ogóle. Jakoś się zebrać i zabrać nie mogłem. Najpierw nie mogłem się wciągnąć w czytanie. Raz przeczytałem kilka stron, potem książka leżała i czekała na mnie i moje zainteresowanie. Gdy znów po nią sięgnąłem i przebrnąłem przez kolejne stron kila, następował kolejny okres leżakowania. Dopiero podczas sierpniowego urlopu wczytałem się na dobre. Tyle, że od tamtej pory nie mogę się zebrać, by podzielić się swoimi z lektury wrażeniami. Zbieram się w końcu zatem.
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Septem
Przede wszystkim na uwagę zasługuje układ książki. Tytuł może nieco mylić – nie jest to bowiem leksykon, a przynajmniej w zdecydowanej większości nie jest – niemniej struktura jest raczej nietypowa. Treść została podzielona na sekcje. 
Sekcja 1, czyli Pierwsze kroki wprowadza czytelnika w tajniki sportu multidyscyplinarnego, jakim jest triatlon. Nazwa sekcji jest dosyć sugestywna, głównym adresatem są bowiem osoby, które zaczynają lub planują swoją przygodę z triatlonem, względnie dopiero o tym myślą. Autor wprowadza czytelnika w tri-świat omawiając niezbędny sprzęt, zwraca uwagę na potrzebę zdrowego i odpowiedniego (wbrew pozorom nie zawsze idzie to w parze) odżywiania oraz opisuje proces przygotowań do pierwszych zawodów. Jednocześnie zachęca, aby decyzję o poważniejszym zaangażowaniu się w trening (w tym zakupienie drogiego sprzętu) podjąć dopiero po pierwszym starcie, najlepiej na dystansie krótszym niż olimpijski. A propos owych krótszych dystansów – jak można dowiedzieć się z treści, wiele krótkich tri-zawodów w USA, na etapie pływackim rozgrywane jest na basenie. O ile mnie pamięć nie myli, raz jeden natknąłem się na taką formę zawodów w naszym kraju.
Sekcja 2 nosi tytuł Poważny trening i jak nie trudno się domyślić podpowiada jak na poważniej zaangażować się w przygodę z triatlonem oraz przygotować się do startu na dystansie olimpijskim (przypomnę, 1500 m pływania, 40 km na rowerze i 10 km biegu). Tu pojawiają się już poważnie brzmiące elementy takie jak teoria treningu, opis poszczególnych rodzajów bodźców treningowych, a nawet (a może przede wszystkim) przygotowanie, które określiłbym jako pozatreningowe, czyli te od strony mentalnej, odpowiedniej regeneracji, czy zarządzania czasem. A propos, żeby na poważnie (choć amatorsko) bawić się w triatlon, trzeba być albo singlem, albo mieć bardzo (ale to bardzo) wyrozumiałego partnera życiowego – względnie partnera współpasjonata.
Sekcja 3 opisuje Przygotowanie do zawodów (i taki tez nosi tytuł), ze szczególnym uwzględnieniem okresu, który bezpośrednio poprzedza moment startu, ale również sam dzień startu, ale również to, co się dzieje i co należy zrobić po przekroczeniu linii mety. Dodajmy że opisuje bardzo szczegółowo.
Sekcja 4 (ostatnia numerowana) dotyczy już jazdy bez trzymanki (oczywiście nie dosłownie), czyli przygotowań do startu na dystansie Ironman i (o połowę krótszym, czyli) Half-Ironman (nie muszę dodawać, że w odwrotnej kolejności?).
Książkę zamykają Sekcja encyklopedyczna, czyli tytułowy w zasadzie Triatlon od A do Z oraz, już chyba tradycyjne w tego typu publikacjach, Dodatki. W dodatkach nie zabrakło oczywiście tabel tempa, jakie należ(ałob)y utrzymywać, aby ukończyć poszczególne etapy w założonym czasie.

Książka zawiera oczywiście gotowe (albo prawie gotowe) plany treningowe. Jak można wywnioskować z tytułu publikacji, plany mające przygotować czytelnika do startu na wszystkich (oczywiście nie na raz i najlepiej po kolei) dystansach. Palny rozpisane są na poszczególne tygodnie, a do każdego tygodnia przypisane są po trzy kluczowe sesje dla każdej z dyscyplin. Jest to forma planu, który określiłbym jako pośrednią między gotowymi rozpiskami, jakich mnóstwo można znaleźć w Internecie, czy wydawnictwach drukowanych, a formą, jaką w swoich książkach proponuje na przykład Joe Friel. Moim zdaniem mocno mylące jest określenie kluczowe sesje. Osobiście, jako kluczowe postrzegam to, co przede wszystkim należy zrobić. Ale kto znajdzie czas na dziewięć (trzy dyscypliny po trzy sesje, nie chce wyjść inaczej) treningów w tygodniu?

Natomiast, nawet jeśli nie zdecydujemy się na skorzystanie z przedstawionych planów, na uwagę (nie tylko triatlonistów – z powodzeniem można zastosować to tylko biegając) zasługuje opracowany przez autora książki sposób oceny swojego poziomu obciążenia treningowego (w skrócie POT). Ów sposób składa się z trzech etapów. W pierwszym należy określić podstawowy POT. Uzależniony jest on przede wszystkim od wieku (dla mnie, jako trzydziestopięciolatka, podstawowy POT wynosi 155 punktów) Oddzielne kategorie stanowią zawodowi triatloniści oraz amatorzy zwyciężający w swojej kategorii. W drugim etapie należy swój POT spersonalizować. Należy zatem uwzględnić negatywne czynniki, takie jak stres, choroba czy brak snu (a nawet fakt oddania krwi), które uszczuplają naszą pulę (uwaga młodzi rodzice: bezsenna noc z powodu dziecka kosztuje dwukrotnie więcej niż normalna noc bez snu, bo aż dziesięć punktów). Pozytywne czynniki to przede wszystkim staż w sporcie, odpowiednia regeneracja oraz dobre nawyki. W ostatnim etapie wydajemy zgromadzone punkty, czyli… trenujemy. Ilość punktów, jakie wydamy uzależnione są od rodzaju, czasu trwania oraz intensywności danego treningu. W ogólnym zaś rozrachunku chodzi o to, by zachować płynność treningową, czyli nie wydawać więcej niż się posiada (można czasem coś odłożyć, względnie zrobić mały debet), co mogłoby prostą droga doprowadzić do przetrenowania.

Podsumowując całość, moim skromnym zdaniem książka napisana jest nieco zbyt chaotycznie. Wynika to poniekąd z koncepcji stopniowego zagłębiania się w świat triatlonu. Również z tego powodu pojawia się dosyć sporo (przynajmniej ja miałem takie odczucie) powtórzeń. Momentami jest aż nazbyt szczegółowa i trudno jest przebrnąć przez opisy poszczególnych, rozpisanych z minutową dokładnością, czynności, nie mówiąc już o ich spamiętaniu. No cóż, może niektórym taki układ i struktura odpowiada – mnie nie za bardzo.
Natomiast, co jeszcze raz podkreślę, naprawdę warto pochylić się nad sposobem oceny obciążenia treningowego. Jeśli tylko stanie mi zapału, w myśl biblijnej zasady Wszystko badajcie, a co szlachetne -  zachowujcie (1 Tes 5:21), postaram się taki nawyk wdrożyć u siebie.

A jeśli chcielibyście sami przekonać się na ile wartościową pozycją jest Triatlon od A do Z, przygotowałem dla Was mały konkurs, w którym mam do rozdania dwa egzemplarze książki. Co należy zrobić? W komentarzu do niniejszego posta należy spróbować mnie przekonać, że warto rozpocząć przygodę z triatlonem (do czego mi się ostatnio nie pali). Konkurs trwa do momentu przekroczenia przeze mnie linii mety Silesia Maraton – czas start.

18 września 2014

O klątwie siódmej litery uwag kilka

Pamiętajcie, że wy macie grać piłką a oni za nią biegać, zwykł mawiał Kazimierz Górski do swoich orłów. A propos biegania, to do wydarzeń ostatniej niedzieli bardziej pasuje inne piłkarskie porzekadło*. Gra się tak, jak przeciwnik danego dnia pozwala. Grać może na trasie Biegu Lechitów nie grałem, ale na to jak biegłem największy wpływ miał przeciwnik, jakim tego dnia okazała się pogoda (warunki atmosferyczne czyli).
Walka na trasie (źródło: gniezno24.com; fot. Rafał Wichniewicz)
Plany na ten dzień były oczywiście ambitne, choć przyznam szczerze nie oszałamiające. Planem minimum była życiówka. O złamaniu godziny trzydzieści nie myślałem (to znaczy myśleć, myślę, ale wiem, że jeszcze trochę muszę poczekać... pardon, popracować), niemniej chciałem się do tego wyniku jak najbardziej zbliżyć. Taktyka jak zawsze przewidywała szybki start a potem już tylko szybciej. Nawet rozpiskę na nadgarstek sobie na tę okoliczność przygotowałem - zastanawiałem się nawet, czy sobie niezmywalnym pisakiem na ręce napisać, ale potem bym musiał z tym chodzić przez kilka dni i w ogóle.

Wróćmy jednak do taktyki i samego biegu. Niewtajemniczonym zdradzę, że Bieg Lechitów rozgrywany jest w formule z punktu A do punktu B. Inaczej ujmując, nie po pętli. Wiąże się to z tym, że zawodnicy, w zdecydowanej większości, na linie startu udają się autokarami zapewnionymi przez organizatorów. Dodaje to zawodom dodatkowego smaczku, choć wiąże się z kilkoma komplikacjami. Po pierwsze, trzeba dużo wcześniej wyjść/wyjechać z domu. Może nie jest to aż taki duży problem. Większy jest ze zjedzeniem na spokojnie ostatniego posiłku. W tym wypadku padło na kanapkę z dżemem spożytą w autokarze. Kolejna komplikacja to fakt, że na linię startu dotarliśmy ponad godzinę przed (no właśnie) startem. Ale nic to, zimno nie było (jak widać każdy kij ma dwa końce), wiec można było się oddać leżeniu na trawie (upraszcza się o nie wpisywanie ingów w komentarzach) i luźnych rozmowom ze znajomymi i nie.

Ale o biegu i o taktyce miało być. Gdy już nadeszła godzina startu rozgrzany i w obstawie tysiąca innych biegaczy, jak również średniowiecznych wojów (wspominałem już, że trasa biegu prowadziła z miejsca chrztu Polski do stóp Katedry Gnieźnieńskiej?) na linii startu (nie na samej oczywiście - tak na oko w piątym rzędzie byłem) i punkt jedenasta ruszyliśmy w stronę Gniezna. Pierwszy kilometr pobiegłem wręcz za szybko (wyprzedzając nieco fakty dodam, że okazał się najszybszym, co pozwoliłem sobie nazwać syndromem startu w upale). Na drugim nieco zwolniłem i zacząłem pilnować wspomnianej taktyki, co udało mi się... do piątego kilometra mniej więcej. Gdy już pozostawiliśmy za sobą (niskie bo niskie, wiejskie bo wiejskie, ale zawsze) zabudowania dostaliśmy taki wmordęwind, który w połączeniu ze sporym podbiegiem pozbawił chyba wszystkich (a mnie na pewno) nadziei na poprawę rekordu życiowego. Na dziesiątym kilometrze zerwałem i wyrzuciłem (trochę wbrew sobie, bo śmiecić nie lubię) rozpiskę z taktyką. Żeby mnie nie denerwowała (cieszyłem się jednocześnie, że nie zdecydowałem się na ściągę naskórną). Na czternastym kilometrze miałem ochotę zejść z trasy (nie pamiętam kiedy przytrafiło mi się to po raz ostatni) - powstrzymało mnie tylko to, że najkrótsza droga do samochodu, który zaparkowałem nieopodal biura zawodów, prowadziła po trasie biegu.

Wigor wrócił mi dopiero, gdy już wbiegliśmy do Gniezna. Pomogli kibice, których jakby się więcej zrobiło. Pomógł tez zbieg tak stromy, że chyba zawierał w sobie sumę wszystkich wcześniejszych podbiegów. A że na owym zbiegu kibiców było naprawdę dużo, nogi niosły same. Inna kwestia, że zaraz za zbiegiem trzeba było mocno skręcić z trasy która prowadziła dokładnie na katedrę. To nieco podcięło skrzydła. A to, że chwilę później minąłem biegacza, któremu pomocy udzielali ratownicy medyczni (a propos, jak na taką pogodę zasłabnięć było naprawdę mało, a przynajmniej ja nie zaobserwowałem), a potem wbiegłem w uliczkę przylegającą do cmentarza, optymizmem bynajmniej nie nadawało. Na szczęście ja jestem z natury optymistą. Wziąłem nawet na tzw. klatę (no może raz czy dwa zakląłem siarczyście w duchu) podbieg na ostatnim kilometrze. Na ostatnich metrach silnik pracował już niemal na najwyższych obrotach. Niemal bo nie do końca było o co walczyć, więc i motywacji nie do końca stanęło. Wynik 1:36:30 na kolana nie powala, ale tyle akurat pozwolił ugrać tego dnia przeciwnik, dysponujący przeciwnym wiatrem i równie przeciwną, wysoką temperaturą.

I mimo malowniczej, atrakcyjnej niewątpliwie trasy (nawet wyłączony tylko częściowo ruch kołowy - czytaj: czasem samochody kluczyły miedzy biegaczami; na szczęście nie na odwrót - nie stanowił większej niedogodności), mimo wysokiego poziomu organizacji, mimo wielu atrakcji towarzyszących (żałowałem że Moje Dziewczyny zostały w domu) bieganie w Gnieźnie, również za sprawą Biegu Europejskiego A.D. 2010, kojarzyć mi się już chyba zawsze będzie z tym samym, z czym kojarzy mi się Grodzisk Wielkopolski. Z pogodą nie dla biegaczy.

A propos Grodziska. W Gnieźnie również biegł mój brat i on akurat życiówkę nabiegał. A tak w ogóle to oba miasta są na tą samą literę. Przypadek?
Źródło: endomondo.com
*Chociaż ostatnio do standardów piłki kopanej wchodzą wypowiedzi typu Pierwszą połowę przespaliśmy, czy Bramkarz był dziś najsilniejszym punktem zespołu.

13 września 2014

Kwestionariusz Blogacza - Nie Sasza mu na imię

Tak jakoś niechcący (proszę nie dopisywać, co można zrobić niechcący) wyszło, że w sierpniu zrobiła się kwestionariuszowa przerwa wakacyjna. A skoro o sierpniu mowa, to sierpień czasami (choć nie zawsze) bywa słoneczny. A jak jest słonecznie, to można poćwiczyć łamaniec językowy szedł Sasza suchą szosą. Powiedzieć biegł (względnie jechał) Błażej suchą szosą nie będzie już takim łamańcem, ale przybliży nas do bohatera dzisiejszego kwestionariusza (domyślacie się już?). A wiecie z czym jeszcze kojarzy mi się sierpień? Z pewnym maratonem, który odbywa się w aglomeracji, w której mieszka Błażej - autor bloga Suchą Szosą. Tak, dziś odpytujemy Błażeja.

Ale najpierw (tradycyjnie zresztą) przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Taki, którego jeszcze nie biegłem. Największą radość mam z pokonywania dystansów po raz pierwszy.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Bieg bez patrzenia na tętno, tempo, przed siebie, gdzie nogi poniosą. Tyle, że ma on niewiele wspólnego z treningiem, dlatego stosuję go rzadko i głównie w okresach roztrenowania. Jeśli chodzi o typowe treningi, to nie mam swoich faworytów. W treningu lubię różnorodność. Stąd pewnie wziął się triathlon, bo lubię, kiedy w dużo się dzieje. Inaczej się nudzę.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Wizja zbliżających się zawodów. Dzięki nim mam chęć ciągłego poprawiania się i ciche rywalizacje ze znajomymi.
4. Twoje pierwsze zawody?
Jeśli te w podstawówce się nie liczą, to Bieg Urodzinowy w Gdyni, 25.02.2012 roku. Dystans 10 km. Było zimno i wiało tak, że organizatorzy nie byli w stanie rozstawić hali namiotowej z biurem zawodów i szatniami. Jeśli dołożyć do tego stres związany w pierwszym startem i wielką niewiadomą, to robią się niezapomniane zawody.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Maraton w dowolnym miejscu... byle tylko poprzedzało go 3,8 km pływania i 180 km na rowerze.
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Czasem łapię się na takiej myśli, że fajnie byłoby, żeby ktoś spojrzał na to moje bieganie bardziej profesjonalnym okiem. Powiedział: to robisz dobrze, a to źle. Wskazał co można poprawić. Potem przypominam sobie, że robię to przecież dla przyjemności i mam trenera, który chociaż może nie ma znanego nazwiska, to rozumie mnie lepiej niż ktokolwiek inny – siebie.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Książki o bieganiu czytam głównie po to żeby znaleźć informacje, które pomogą mi udoskonalić mój plan treningowy. Ciężko więc mówić o ulubionej. Jedyną, którą czytało mi się przyjemnie byli Urodzeni biegacze Chrisa MacDougalla.
8. Dlaczego biegasz?
To jest świetne pytanie, bo odpowiedź na nie cały czas ewoluuje. Na początku chciałem po prostu być w formie. Zawody miały mi tylko pomóc podtrzymać motywację. Potem chciałem sprawdzić, czy dam radę podołać wyzwaniu takiemu jak maraton. Teraz to jest forma doskonalenia się i swoistej medytacji. Wychodzę i mam czas żeby się wyciszyć i przemyśleć wiele spraw. To bardzo pomaga w życiu.
9. Dlaczego blogujesz?
Świetnie się przy tym bawię, a poza tym dzięki blogowaniu poznałem kilka fajnych osób.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Pływanie. Uwielbiam tę samotność, ciszę i bulgotanie bąbelków powietrza. Szkoda, że nie mogę być na basenie częściej.
11. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Od trzech lat ruszam się regularnie i to jest moje największe sportowe osiągnięcie. Wyniki, medale i inne takie, to przy tym sprawa drugorzędna.

Jeszcze pytanie do kolejnych uczestników zabawy:
12. Co byś zmienił/a, gdybyś jeszcze raz zaczynał/a swoją przygodę z bieganiem?


Prawie na koniec dedykacja muzyczna od Błażeja - Wyłączcie monitor, zamknijcie oczy i cieszcie się tym kawałkiem:


A na sam koniec zostawiłem nowość. Tradycją Kwestionariusza Blogacza stała się już możliwość zadawania tzw. pytań dodatkowych. Od dziś będzie to możliwe jedynie za opłatą. A właściwie za wpłatą - na wskazany przez odpytywanego (w tym wypadku Błażeja) cel charytatywny. Zasady są proste: osoby, które zechcą zadać pytanie dodatkowe, deklarują wpłatę na wskazany cel. Zadaniem dodatkowym Błażeja będzie odpowiedzieć na to pytanie – im wyższa zadedykowana kwota wsparcia, tym bardziej rozbudowana odpowiedź (1 zł = 1 zdanie).

Błażej (a ja razem z nim) prosi(my) o wsparcie leczenia córki znajomych Błażeja – Kasi Litki: Szczegóły na stronie: www.victooria.pl/dlakasi. Czas start!

6 września 2014

O tym, że nie zawsze jest ach i och, uwag kilka

Tak dobrze żarło i zdechło! Jest takie, kolokwialne dość – przyznaję, powiedzenie, które doskonale oddaje to, co się wydarzyło w moim bieganiu w sierpniu. Lipiec był wyjątkowy, rekordowy i w ogóle ach i och. A sierpień miał być jeszcze bardziej wyjątkowy, jeszcze bardziej rekordowy i jeszcze bardziej ach i och. Jak się łatwo domyślić, nie był.
Wszystko zaczęło się dokładnie pierwszego sierpnia rano. Podczas biegu tempowego zaczęło mnie boleć lewe kolano. Nie jakoś dramatycznie. Ot ból, nawet za bardzo w bieganiu nie przeszkadzał. Potem, już w ciągu dnia oraz dnia następnego, pojawiły się problemy z jego całkowitym zgięciem. I co zrobił Bartek? Niestety, uznał, że to na pewno chwilowe i przejdzie (no, skoro chwilowe, to przejdzie). W końcu skoro biegać nie uniemożliwia to przecież… I tak, już dzień później wybrałem się na kolejny trening, a dwa dni później zrobiłem nawet dwadzieścia osiem kilometrów, w tym ostatnie osiem w tempie 4:30/km. A propos, nie pamiętam kiedy ostatni raz kończyłem trening na granicy odruchu wymiotnego – zawody owszem, ale treningu sobie nie przypominam. Dodatkowego smaczku temu treningowi dodaje fakt, że mniej więcej po czterech kilometrach złapała mnie burza z gigantyczną ulewą (tzw. ściana wody) i zanim zacząłem odcinek tempowy, moje buty musiały dwa razy wysychać z pełnego nasycenia wodą (za drugim razem, już po burzy, trafiła mi się kałuża po kostki, której nie dało się ominąć nie zmieniając przy tym trasy biegu). Niemniej w poniedziałek noga dokuczała mi tak jakby bardziej. Czy dało mi to do myślenia? Niestety nie (teraz to się biję w pierś i jestem żywym dowodem na prawdziwość pewnego przysłowia o Polaku i mądrości). Po treningu noga dokuczała, ale biegać się dało, więc co? Więc biegałem tak jeszcze cały tydzień. Dopiero, gdy kolano naprawdę zaczęło dokuczać napisałem do Trenejro, że musimy nieco odpuścić. I tak tydzień urlopowy stał się również tygodniem odpoczynku od biegania. Tematu diety na urlopie w ogóle nie poruszam, tak dla bezpieczeństwa (po przecież nie dla spokoju sumienia – ono dobrze wie, co ja przez ten tydzień wyprawiałem).

Po pięciu dniach bez większego forsowania kolana postanowiłem je nieco rozruszać. Bardzo spokojne osiem kilometrów pokazało, że problem nie zniknął, ale jest już dużo lepiej. Trenejro oczywiście zmodyfikował plan (a ten tydzień po powrocie znad morza miał być właśnie najbardziej intensywny) i przed wszystkim zalecił bieganie po miękkim. Dodatkowo dostałem prikaz rolowania się, dlatego też czym prędzej zaopatrzyłem się w dwulitrową butelkę napoju gazowanego w kolorze zbliżonym do małej czarnej, informując przy tym MONBŻ, iż bynajmniej to nie do picia jest (czytaj: nie ruszać!). Oprócz rolowania miałem nie zaniedbywać rozciągania po treningu (ale to akurat u mnie standard) i chłodzić kolano (również po treningu). Cały tydzień był też bardzo spokojny – nie licząc niedzieli, trzy wyjścia na dystans od ośmiu do jedenastu kilometrów plus basen w piątek. Ale za to niedziela! W niedzielę dokładnie drugie tyle (nie licząc basenu oczywiście) – trzydzieści dwa kilometry, w tym ostatnie sześć w tempie czterech i pół minuty na jednego kaema. Trochę się bałem takiego dystansu i na wszelki wypadek zaplanowałem trasę tak, aby odcinek spokojny przebiegał po lesie. Na szczęście dałem radę. Ja liczony razem z kolanem.

Ostatni tydzień sierpnia stał już pod znakiem startu w Nowym Tomyślu. Niestety, jak to się czasem zdarza, praca pokrzyżowała nieco plany i trzeba było je nieco skorygować. Tak więc przed samym startem udało mi się zrealizować tylko jeden trening biegowy, za to całkiem konkretny – tzw. dwusetki. Co cię działo na Chyżej Dziesiątce już wiecie, a w niedzielę (skoro start był w sobotę) dołożyłem jeszcze spokojne dwanaście-ka.
I tak, miesiąc, który miał być rekordowy prezentuje się dosyć blado, jeśli spojrzeć na kilometraż (ponad sto kilometrów mniej niż w sierpniu). Ale podobno najgorszy plan treningowy, to ten zrealizowany w stu procentach. Ogólny obraz sierpnia poprawia również życiówka z minionej soboty. I tylko wciąż się zastanawiam, gdzie leży przyczyna zaistniałej sytuacji i czy mogłem jej uniknąć. Pewnie niepotrzebnie się zastanawiam, bo przecież na przeszłość wpływu już nie mam. Mam na teraźniejszość. Trzeba zatem trenować (dodajmy trenować mądrze). Maraton przecież już za miesiąc (bez jednego dnia)!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...