26 grudnia 2014

Halo Panie Jacku: O choince uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Właśnie pomyślałem sobie, że wieczór świąteczny to doskonały moment, by napisać słów kilka odnoszących się do tematu poruszonego w Pana ostatnim felietonie, a w którym to temacie mam bogate i różnorodne doświadczenia. Bo jeśli święta Bożego Narodzenia to choinka być musi. Choć rzecz jasna nie wszyscy odnoszą się do niej z takim samym entuzjazmem. Dla nie na przykład (ku zgryzocie MONBŻ) mogło by jej nie być w domu w ogóle - a niech sobie rośnie w lesie. Niemniej jestem ojcem dwóch kilkuletnich córek, więc z zastrzeżeniem, że nie mam zamiaru brać udziału ani w jej ubieraniu, ani rozbieraniu, grzecznie uczestniczę w zakupie, wnoszę do domu i wynoszę, gdy przyjdzie na to czas. Boże Narodzenie to również czas zimowego przesilenia, gdy dnia jak na lekarstwo i jak Pan słusznie zauważył, bardzo trudno oddawać się pasji, jaką jest bieganie nie zahaczając o noc. A wtedy, szczególnie gdy wybieramy się w miejsca nieoświetlone, najlepiej wyglądać jak choinka. Nie dosłownie oczywiście. Może nie od razu czubek, łańcuch i bombki, ale świecidełko się należy.
Bombki na brodzie widoczności raczej nie poprawią. Nawet jeśli to - podobno - modne (źródło: beardbaubles.tictail.com)
Niestety w przypadku biegania szosą (niekoniecznie suchą) po zmroku nie obowiązuje zasada znana z kontaktów z fotografem (szczególnie przy wykonywaniu zdjęć grupowych): jeśli widzisz obiektyw, obiektyw widzi ciebie. Chociaż jakby się uprzeć, to jednak obowiązuje. Bo to, że samochód widać, znaczy tyle, że... go widać. Nie znaczy to, że samochód widzi nas, bo wszakże i tak, jako pojazd mechaniczny nie wyposażony (póki co, być może) w zmysł wzroku, widzieć nas nie może. Tym bardziej nie znaczy, że kierowca nas widzi, a summa summarum kierowcy również nie widać (no chyba, że jedzie z kabiną oświetloną od środka, ale wówczas tym bardziej nas nie widzi). Doświadczenie nauczyło mnie także, iż czołówka, którą biegacze zwykli zakładać na wycieczki w miejsca nieoświetlone, poprawia widoczność (względnie widzialność) w obie strony, ale niekoniecznie poprawia bezpieczeństwo. Długo zastanawiałem się, czemu niektórzy kierowcy na mój widok reagują co najmniej nerwowo. Zastanawiałbym się zapewne do momentu, gdy znalazłbym się w podobnej sytuacji, jednak w roli kierowcy, gdybym nie usłyszał odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie w audycji w moim ulubionym radio. Otóż okazuje się (z czym zgodziłem się od razu, gdy tylko wczułem się w położenie kierowcy - co w sumie nie jest dla mnie zbyt trudne, bowiem więcej czasu spędzam za przysłowiowym kołkiem niż na biegowych trasach), że widząc zbliżające się z naprzeciwka nieustabilizowane światło, kierowca do ostatniej chwili nie może być pewny, z kim lub z czym ma do czynienia. Dlatego też oprócz czołówki, zawsze zabieram ze sobą (a właściwie na sobie) co najmniej kilka elementów odblaskowych. A tak naprawdę, trzeba by napisać, że oprócz elementów odblaskowych, czasem zabieram ze sobą również czołówkę.

Warto wspomnieć, że o tym jak ważna jest widoczność na drodze miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Na szczęście to nie ja byłem niewidoczny i - na jeszcze większe szczęście - nie byłem w roli kierowcy. Miało to miejsce właśnie podczas jednych z moich nocnych długich wybiegań z czołówką. Biegłem sobie (jak to się ładnie mówi) grzecznie lewą stroną drogi (dodajmy, odcinek bez chodnika i jakiegokolwiek oświetlenia), gdy niemal wpadłem na jegomościa idącego z naprzeciwka. Szedł sobie beztrosko w ciemnym ubraniu prawą stroną jezdni. Zauważyłem go w ostatniej chwili (w odróżnieniu od przeciętnego auta, rozwijałem w danym momencie prędkość nie większą niż 12-13 km/h) tylko dzięki temu, że wpatrywał się akurat w ekran swojego telefonu komórkowego. Przez to, że było ciemno, nie zwróciłem uwagi czy miał w uszach słuchawki a na głowie kaptur, niemniej nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby tak właśnie było.

Na koniec ciekawostka. Jak to zwykle bywa, na każdej zmianie ktoś próbuje zyskać. W przypadku wprowadzenia nakazu używania odblasków poza terenem zabudowanym pismo nosem zwęszyli nie tylko producenci sprzętu sportowego (trudno im się jednak dziwić) ale także niektórzy bankierzy. Krótko po wejściu w życie wspomnianych przepisów dotarła do mnie informacja dotycząca promocji dla osób zakładających konto w pewnym banku. Otóż taka osoba, czyli nowy klient banku, miał otrzymać w prezencie kamizelkę odblaskową, której mógłby używać podczas biegania. A pieniądze zaoszczędzone (uwaga!) na mandacie za brak elementu odblaskowego, wpłaciłby niezwłocznie na konto oszczędnościowe o atrakcyjnym oprocentowaniu. Ciekawe myślenie, nieprawdaż? Od razu zachodzę w głowę, co się stało z tymi wszystkimi pieniędzmi, które przez lata zaoszczędziłem na nieotrzymanych mandatach.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH, jak również nieco spóźnione (acz szczere) życzenia świąteczne.
Bartek M.

18 grudnia 2014

O dużym słowie na "ty" uwag kilka

Od kilku już dni nosiłem się z zamiarem upublicznienia swoich ambitnych (a jakże) planów biegowych na zbliżający się wielkimi krokami rok dwa tysiące piętnasty. Tylko jak tu planować, gdy ciągle coś sprawia, że biegać nie za bardzo mogę. A to plecy, a to kolano – g**no, jak mawiają prości ludzie! I dziś mnie olśniło. Tym bardziej muszę planować! Tym bardziej muszę myśleć o swoich celach! Bo czymże innym, jak nie zmaganiem się ze swoimi słabościami (w tym również kontuzjami) jest proces przygotowywania się do kolejnych startów i kolejnych wyzwań?
Źródło: demotywatory.pl
Czas zatem upublicznić soje cele, czyli marzenia z terminem realizacji. Cel główny jest dosyć ambitny oraz (że tak to ujmę) przełomowy. Sam długo nie byłem pewien czy to już czas by realnie o nim myśleć. W pewnym sensie przekonał mnie powyższy obrazek. Ale i tak zdradzę go na sam koniec niniejszego tekstu (choć i tak wiem, że część osób czytająca te słowa się domyśli, a inni już podejrzeli). Na mojej ścieżce do niego są również cele pośrednie oraz środki realizacji. A one przedstawiają się jak poniżej.

Zacznę od kalendarza startów, choć tak naprawdę wiele w nim znaków zapytania. Niemal pewne są starty w dwóch maratonach (czyli biegach o priorytecie A) – Orlen Warsaw Marathon na wiosnę oraz Maraton Poznański jesienią. Tak tak, po raz trzeci (wcześniej był rok ubiegły oraz dwa tysiące jedenasty) pobiegnę u siebie na fyrtlu. I chyba tak już zostanie, że jesienią lat nieparzystych będę maratonił w swoim mieście. Roił mi się jakiś czas temu taki pomysł, by oba maratony A.D. 2015 pobiec w stolicy, ale ostatecznie zawitam do Warszawy tylko w kwietniu (ale spokojnie – swoje porachunki z Maratonem Warszawskim jeszcze wyrównam).
Przed obu maratonami mam oczywiście w planach starty kontrolne, zwane również startami o priorytecie B. Tu jest, jak na razie, jeden pewniak – Maniacka Dziesiątka (w końcu jedyny bieg, w którym startuję regularnie, co roku). Wciąż waham się gdzie pobiec połówki. Wiosenną chciałbym pobiec jeszcze w marcu. W grę wchodzą Ostrów Wielkopolski (niestety, wciąż nieznana jest data kolejnej edycji), Pabianice oraz (ewentualnie) Warszawa. Jesienią biorę pod uwagę Zbąszyń i Piłę. A może, z racji tego, że na maraton zostaję w domu, wybiorę się gdzieś dalej? Jakieś propozycje? Co do jesiennej dychy, również pomysłów jeszcze brak. Wyjdzie w tzw. praniu.
Jeśli, ktoś zastanawia się, czemu nie startuję w poznańskiej połówce, śpieszę z odpowiedzią. Po pierwsze termin jest trochę późny (tak przynajmniej twierdzi – łamane na: rekomenduje - Trenejro). Po drugie, owszem startuję, ale (w związku z po pierwsze) nie w trupa. Podobno nie ma czegoś takiego jak start treningowy, a jednak taki to właśnie ma być dla mnie ten Półmaraton Poznański. Będą również inne starty o priorytecie C, ale o tych to jak na razie nie wiadomo prawie nic. Pewnie jakiś Parkrun, jakiś City Trail może. Jakaś sztafeta również by się przydała. Ale, jak to mawiał mój przyjaciel z czasów licealnych, czas pokaże.
Zapomniałbym! Jest jeszcze jeden pewniak - Półmaraton Weteranów w Murowanej Goślinie. Bo mogę!

Założenia treningowe i okołotreningowe są następujące.
Po pierwsze: objętość. Będę zmierzał do tego, by biegać pięć razy w tygodniu.
Po drugie: siła. Co najmniej raz w tygodniu (wyłączając okres bezpośrednio poprzedzający start w biegu o priorytecie A) siłowy trening obwodowy i co najmniej dwa razy w tygodniu gimnastyka siłowa.
Po trzecie: masa. Masa ciała oczywiście (wszyscy wiemy, że im mniej należy donieść na własnych nogach do mety, tym szybciej nam się to uda). Jeszcze przed wiosennym maratonem chcę zredukować zawartość tkanki tłuszczowej poniżej poziomu 12,5%. A potem dalej iść tą drogą. Jak zamierzam to zrobić? Otóż racjonalną dietą. Przede wszystkim zamierzam drastycznie ograniczyć spożycie słodyczy i alkoholu. To pierwsze nie częściej niż raz w tygodniu i najlepiej domowe. To drugie naprawdę od święta.
Niemniej na sam początek (zamykając temat działań okołotreningowych) muszę zająć się kolanem.

Powoli przechodzimy do konkretów najkonkretniejszych w swej konkretności (sic!). Czasów, w jakie będę celował. Wiosną chciałbym zejść poniżej czterdziestu minut na dychę i godziny trzydzieści w połówce. Jesienią planuję urwać kolejne półtorej minuty na 10K, natomiast dystans 21,095 km pokonać w godzinę i minut dwadzieścia pięć lub szybciej. A jeśli chodzi o to, co najważniejsze, w Warszawie chciałbym zrobić co najmniej to, czego nie udało mi się dokonać w Katowicach. Zejść poniżej trzy dziesięć. Zaś jesienią, już po przekroczeniu linii mety na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, chcę zobaczyć taki obrazek (tadam!):
Ja naprawdę ogłosiłem to publicznie?

12 grudnia 2014

Kwestionariusz Blogacza - Po prostu Mari(a)

Jeżeli w sierpniu Kwestionariusz miał przerwę wakacyjną, to co się działo w październiku i listopadzie? Klęska urodzaju - to jest moja wersja i jej będę się trzymać - nie mogłem się zdecydować, którą z blogujących dziewczyn tym razem wziąć na spytki. Postanowiłem zatem zastosować kryterium geograficznej bliskości i trafiło na Marię. Marię, którą poznałem w momencie, gdy przygotowywała się do debiutu w maratonie. Dziś, choć minął niewiele ponad rok, Maria jest zaprawioną w boju triathlonistką. Poznajcie zatem autorkę i główną bohaterkę bloga Mari gone running.
Niemniej najpierw, zgodnie ze starą świecką tradycją, przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Półmaraton i olimpijka w tri.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Najbardziej lubię zwykłe rozbiegania bez patrzenia na tempo. A jeżeli chodzi o bardziej wyrafinowane jednostki treningowe to podbiegi i BNP. I trening zakładkowy do tri ;)
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Nigdy się nad tym nie zastanawiam, po prostu wychodzę.
4. Twoje pierwsze zawody?
II Samsung Półmaraton w Szamotułach w październiku 2012 r.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Chciałabym wystartować w Biegu im. dh. Marduły. Mam nadzieję, że zrealizuję to marzenie, jak nie w tym roku, to w przyszłym.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Moja ulubiona książka to „Bez ograniczeń” Chrissie Wellington. Nie jest stricte o bieganiu, ale z niej najczęściej czerpię motywację, sięgam po nią zwłaszcza przed ważnymi zawodami.
7. Dlaczego biegasz?
Bo kocham poczucie wolności, jakie daje mi bieganie.
8. Dlaczego blogujesz?
Ponieważ czułam, że bieganie rozpoczęło ciekawy, o ile nie najciekawszy, rozdział mojego życia i że warto o tym pisać. Poza tym, gdy zaczynałam blogować, nie miałam nikogo takiego obok, kto chciałby mojego ciągłego nawijania o bieganiu słuchać, więc musiałam dać sobie upust na blogu ;)
9. Jeśli nie bieganie, to?
Pływanie i rower ;) I po górach lubię chodzić, tylko dawno tego nie robiłam.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Na dzień dzisiejszy ukończenie triathlonu na dystansie 1/2 IM z czasem 5:50:43.
11. Co byś zmieniła, gdybyś jeszcze raz zaczynała swoją przygodę z bieganiem?
Mimo kilku popełnionych błędów chyba nic bym nie zmieniła.

Jeszcze pytanie do kolejnych uczestników zabawy:
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej marzy Ci się pobiegać?


Prawie na koniec dedykacja muzyczna od Marii - Dedykuję Wszystkim Czytającym utwór zespołu, którego zagorzałą fanką jestem od lat - let’s RUN LIKE HELL!!! :)


Nie pozostało już nic innego jak... zadać Marii kilka pytań dodatkowych. Ale to już nie moja rola.
Działamy według zasady: osoba zadająca pytanie dodatkowe, deklaruje wpłatę na wskazany cel. Zadaniem dodatkowym Marii będzie odpowiedzieć na to pytanie – im wyższa zadedykowana kwota wsparcia, tym bardziej rozbudowana odpowiedź (1 zł = 1 zdanie).

Maria (a ja razem z nią) prosi(my) o wsparcie Stowarzyszenia Społecznego na Rzecz Dzieci i Młodzieży Specjalnej Troski w Szamotułach.

5 grudnia 2014

O przekątnej pleców uwag kilka

To był mój błąd - podczas pływania naciągnąłem sobie najwyraźniej nie wykurowany mięsień (lub mięśnie) i weekend trzeba było spisać na starty, towarzyszył mi bowiem silny ból pleców. Tak silny, że mój powrót do biegania po weekendzie stanął pod sporym znakiem zapytania. Ale to już temat na innego posta.
Tak zakończył się mój post podsumowujący październik.Teraz zagadka: Jak się zakończył listopad? Tak samo. Tylko bardziej. Tym razem ból pleców okazał się tak silny, że spędziłem kilka dni w łóżku na silnych lekach przeciwbólowych, a przerwa w bieganiu cięgnie się już półtora tygodnia. Ale może po kolei.
Źródło: endomondo.com
Pierwszy weekend listopada spisany został na straty - to już wiemy. Bałem się jednak podówczas, czy rozbieganie nie wydłuży się ponad zaplanowane ostatnie dwa tygodnie października. Niby w planie na pierwszy tydzień nowego miesiąca i nowego sezonu zarazem miałem jedynie bardzo krótkie i niezwykle spokojne biegi, ale i takich nie ma sensu realizować, gdy ból pleców doskwiera. Ostatecznie relację z obuwiem sportowym odnowiłem w środę. Do końca tygodnia udało mi się zrealizować jeszcze jeden z trzech pozostałych zaplanowanych treningów, więc ten z założenia niedzielny zrealizowałem w poniedziałek (tradycyjne nadrabianie zaległości).
W kolejnym tygodniu było już lepiej, ale znów jeden trening wypadł. Widać było jednak, że się rozkręcam.
Tydzień numer trzy to potwierdził. Niby nie wszystko zgodnie z planem, ale stan jednostek wykonanych pokrywał się ze stanem jednostek zrealizowanych.
No - powiedziałem sobie w duchu - w ostatnim tygodniu będzie "tip top" i w grudzień wejdę na, może nie pełnych, bo do tego jeszcze daleko, ale obrotach! I się wszystko pięknie, ale posypało. We wtorek jeszcze zgodnie z planem. W środę odwiedziła nas grypa żołądkowa (czy inna cholera - w znaczeniu zaraza). Niby dopadło nie mnie, tylko Ślubną. Ale trzeba się było nią i dzieciarnią zająć i wiadomo: Man muss Prioritäten setzen, jak mawiają nasi bracia Słowianie. Zaś w czwartek obudziłem się z bólem pleców. Niby nic wielkiego - wydawało mi się, że to może dlatego, że źle spałem. Ale po południu już byłem mocno zaprzyjaźniony z lekami na ból, w nocy chciałem dzwonić po karetkę, a w piątek rano dzwoniłem do firmy, że sorry, ale el-cztery. Neuralgia. I dziękować Bogu, że to był piątek i dzieci były w przedszkolu, bo gdy w pewnym momencie leki puściły, puszczałem i ja. Ale takie wiązanki wyrazów, że klękajcie narody. Dziękować również za tę grypę żołądkową, bo gdyby nie ona, to w czwartek pojechałbym w delegację i jakby mnie tak złapało trzysta kilometrów od domu, dopiero byłoby niewesoło.
Wracając jednak do spraw stricte biegowych, to wszystko co opisałem powyżej sprawiło, że listopad na tle innych miesięcy wygląda mizernie - o całe trzy kilometry więcej niż w październiku (czyli sto i cztery).
Źródło: endomondo.com
Jest na szczęście coś, co się wydarzyło w listopadzie, a o czym warto jeszcze wspomnieć. Otóż moje podejście do biegania zaczęło trochę ewoluować. Zaprzyjaźniłem się nieco bardziej z książkami pana Jerzego S. i w pewny sensie uczę się biegania na nowo. Wytłumaczę na przykładzie. Kiedyś najprostszy z prostych trening, czyli bieg w pierwszym zakresie wytrzymałości (oznaczany w planie przez Trenejro jako OWB1), pieszczotliwie określany przeze mnie jedynką (a tak w ogóle to moje bieganie w listopadzie to były niemal wyłącznie owe jedynki), wyglądał tak oto. Po kilku minutach truchtu rozgrzewałem się w truchcie i w miejscu - skłony, wymachy i takie tam (zresztą kiedyś poczyniłem nawet wpis na ten temat). Następnie reset Gremlina i trening właściwy, czyli zadany odcinek w zadanym zakresie pierwszym. Na koniec (już po zatrzymaniu stopera) ok. dziesięciu minut statycznego rozciągania. Od niedawna zacząłem natomiast robić tak, iż stoper uruchamiam i zatrzymuję tylko raz. Najpierw truchtam do momentu, aż puls wejdzie mi we wspomniany pierwszy zakres. A jak już wejdzie, znaczy się wzrośnie powyżej wartości 140, Gremlin automatycznie zaczyna naliczać czas i dystans zasadniczej części treningu. A jak już zaplanowaną ilość kilometrów pokonam, przechodzę do gimnastyki rozciągającej (ok. 10-12 minut), czyli w sumie do ćwiczeń, które wcześniej stanowiły główny element mojej rozgrzewki. A jak już się pogimnastykuję rozciągając (względnie porozciągam gimnastykując) wracam do domu truchtem i dopiero wówczas wyłączam stoper. Mój wykres tętna podczas takiego treningu wygląda na przykład tak oto:
Źródło: connect.garmin.com
W grudniu pojawią się kolejne jednostki, których będę się uczył realizować na nowo. Tymczasem jednak mamy już prawie Mikołajki, a ja nie przebiegłem w tym miesiącu jeszcze ani kilometra. Boli mnie to prawie tak bardzo, jak te plecy tydzień temu, ale - jak to mówią - nic na siłę. Weekend powinienem już kończyć w lepszym nastroju. Czego sobie i Wam życzę!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...