31 maja 2015

Halo Panie Jacku: O klęskach (nie)urodziaju uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Pointy (młodym czytelnikom przypominamy, iż piszemy pointa, lecz czytamy puenta) Pana felietonów zawsze trafiają w tak zwany punkt, ale tym razem to już przeszedł Pan samego siebie. No przecież, że producentom butów o to chodzi, żebyśmy wciąż chcieli kupować nowe. Żeby brzydły, brudziły się blakły. Nie zapominajmy też o dobrze znanym fakcie, że po przebiegnięciu w jednej parze butów ośmiuset kilometrów, automatycznemu wyłączeniu ulegają amortyzacja, stabilizacja i w ogóle wszystko inne (tu mała dygresja - jeździłem kiedyś samochodem służbowym niemieckiej marki, acz produkowanej pod Poznaniem, w którym niemal natychmiast po upłynięciu dwuletniego okresu fabrycznej gwarancji zaczęło się niemal natychmiast psuć niemal wszystko). Ale czy my jesteśmy tutaj bez winy? W tym momencie przypomina mi się scena z Seksmisji Juliusza Machulskiego, gdy jedna z kobiet wyrzuca Maksowi i Albertowi, że to kobieta zawsze dawała początek życiu. Na co Maks (w tej roli oczywiście Jerzy Stuhr) odcina się natychmiast: No! Ale myśmy wam w tym trochę pomagali. I nie mówię, że bez przyjemności.
Zapewne gdyby zapytać biegaczy (celowo nie dodaję tu i biegaczek - a właściwie biegaczek i) niejeden przyznałby się do tego, że posiada więcej par butów do biegania niż tych normalnych. Ja sam na stałe (choć z różną intensywnością) używam czterech par butów biegowych (dwie pary treningówek - używam ich naprzemiennie, by jak jedne wyjdą w miarę płynnie przejść do kolejnej pary - trajlówki oraz startówki. Mam też w sumie jedną parę do treningu siłowego. Jak się okazuje jest ich jednak mniej, niż tych, w których gonię co najwyżej córkę lub autobus. Pozostałe elementy stroju biegacza również występują u mnie zazwyczaj w ilości większej niż jedna sztuka (względnie para).

Zdecydowanie największa mnogość występuje, jak nietrudno się domyślić, w przypadku koszulek do biegania. Nie wiedzieć czemu, większość organizatorów imprez biegowych uparła się, aby w pakietach startowych umieszczać pamiątkowe koszulki. I również nie wiedzieć czemu, uparli się na koszulki tzw. techniczne. Kiedyś trafiały się (mnie ostatnia trafiła się bodajże w roku 2013 - dziś już jest nieźle sprana) koszulki bawełniane, którymi można było śmiało zaszpanować na mieście, ewentualnie na jedzonym w hotelu śniadaniu (najlepiej oczywiście przy znajomych z pracy). Ostatnio jednak bawełnianych pamiątkowych t-shirtów jak na lekarstwo. Otwartym jednak pozostaje pytanie, co zrobić z tymi wszystkimi koszulkami do biegania. Ostatnio, to jest od momentu, gdy MONBŻ stała się od-niedawna-biegającą, o ile było to możliwe, wymieniałem pakietową koszulkę na damską. Jednak dosyć szybko również Ślubna moja osobista stwierdziła, że posiadana przez nią ilość koszulek w zupełności odpowiada jej potrzebą i otrzymałem embargo na dostarczanie kolejnych. Także szafa się nie domyka. A ja nawet się ostatnio zebrałem i zrobiłem mały koszulkowy remanent. I wyszło mi na to, że co najmniej dziesięć koszulek, mógłbym spokojnie przekazać komuś innemu. Komuś, kto by ich używał, bo niekoniecznie cierpi w tym temacie na klęskę urodzaju.

I tak sobie myślę, że fajne byłoby, gdyby organizatorzy wpadli na to, że choć owszem, koszulka jest najbardziej widocznym elementem stroju biegacza i najlepiej spełnia się w roli mobilnej reklamy imprezy biegowej (lub też sponsora imprezy biegowej), to biegacze w nie samych koszulkach biegają. Albo, że koszulka niekoniecznie musi posiadać krótki rękaw (tudzież nie posiadać rękawów w ogóle). W chłodne dni przecież też biegamy. Jak na razie posiadam raptem jedną koszulkę z długim rękawem wywodzącą się z pakietu startowego (miałbym dwie gdybym się w zeszłym roku nie pochorował przed mikołajkowym wyjazdem do Torunia - z perspektywy czasu żałuję, że nie poprosiłem kogoś, by jednak odebrał mój pakiet). A nie pogardziłbym też i spodenkami. Wiadomo, na spodenkach, zwłaszcza krótkich, trudniej zamieścić wspominane powyżej treści reklamowe, ale spodnie mogą być przecież dłuższe - trzy-czwarte albo nawet za kostkę - na takich już miejsca całkiem sporo.

I tak to jest z tą odzieżą i obuwiem sportowym. Równowagi brak. Jednych za dużo, innych wciąż za mało. Jedne używa się często, inne sporadycznie. Jedne można używać latami, inne trzeba wymieniać kilka razy do roku. A jak byśmy teraz weszli jeszcze w temat szeroko rozumianych gadżetów biegowych, to by się dopiero zaczęło. Więc może zostawmy to sobie na inną okazję...

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

28 maja 2015

O rozbieganiu mimo woli uwag kilka

To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nie tak nam miało być! - jak śpiewali niegdyś artyści Komicznego Odcinka Cyklicznego. Znaczy się miało być tak, że po dyszce w Swarzędzu podszlifuję jeszcze formę i w czerwcu zadebiutuję w Mistrzostwach Polski Weteranów (bo mogę) w Półmaratonie. A tu (nagle czyli wtem) kaszel i ból gardła. Stare biegowe porzekadło mówi, że jeśli w odpowiednim momencie nie zrobisz sobie przerwy, organizm sam ją sobie zrobi. Mój najwyraźniej uznał, iż po całkiem udanej pierwszej części sezonu należy mu się odpoczynek.
#wolneręce są. #koszulkamocy jest. I tylko mocy brak...
Infekcja przyszła do mnie już w sobotę przed startem w Swarzędzu. Ale jak już się napisało, pobiegłem mimo to. Jaki wpływ miał ów start na dalszy infekcji przebieg nie wiem i gdybać nie będę. Raz, że (nomen omen) było by to jedynie gdybanie. A dwa, zbyt jestem zadowolony w mojej nowej trójki z przodu (dla kogoś, kto słucha Trzeciego Programu Polskiego radia od czasów, gdy na pierwszym miejscu Listy Przebojów była Bogurodzica, jest to wartość podwójna). Niemniej łudziłem się jeszcze przez dzień czy dwa, że bez przerwy w bieganiu się obędzie. We wtorek jednak odpuściłem, zakładając, że tydzień treningowy rozpocznę w środę (wmawiałem sobie, że dodatkowy dzień regeneracji po starcie dobrze mi zrobi). W środę również zostałem w domu. W czwartek zaś było apogeum - ledwo mówiłem i co trzy minuty wypluwałem płuca. Wtedy już wiedziałem, że tydzień jest stracony. Na domiar złego, niezwykle intensywny w pozabiegowej sferze życia grafik  wydarzeń (z weekendem włącznie) sprawił nie sprzyjał regeneracji, która przecież zdecydowania pomaga w zwalczaniu infekcji wszelkiej maści i typu. Tymczasem minął cały tydzień bez biegania. A kaszel nie. I tak powtarzałem sobie, że za dwa trzy dni na pewno będę już zdrów i pójdę biegać. I tak minęło kolejnych dni siedem. Bez biegania oczywiście. I wówczas pochylił się na de mną lekarz w osobie Mojej Ulubionej Szwagierki (w skrócie MUS), uświadamiając mi, że to, co wciąż mnie męczy (mimo, że męczy mocno), to tzw. kaszel poinfekcyjny, który może trwać nawet jeszcze kilka tygodni. I, jak to ładnie MUS ujęła, szkoda, żebyś się męczył nie biegając. Zatem po szybkiej korespondencyjnej konsultacji z Trenejro się postanowiło, że (mimo kaszlu) od kolejnego tygodnia (bieżącego czyli) wracamy do świata żywych, czyli na biegowe ścieżki. Tak oto zakończyłem zupełnie nieplanowane wiosenne rozbieganie.

A skoro rozbieganie zakończone, czas zdradzić plany na lato i jesień. Zwłaszcza na jesień. Kalendarz startów w szwach zasadniczo nie pęka. Powiedziałbym, że jest w nim niezbędne minimum, czyli trzy starty (start główny, czyli maraton, oraz dwa starty kontrolne, czyli dycha i połówka). Ale nie powiem, bo są cztery. Ale ten czwarty bez (że tak użyję biegowego slangu) spiny, czyli rekreacyjnie, łamane na treningowo, łamane na towarzysko. najmniej fajna (właściwie to zupełnie niefajna) wiadomość jest jednak taka, że zupełnie rezygnuję ze startu w Murowanej Goślinie. Nie jestem nawet pewien czy do tej pory pozbędę się zupełnie tego (tu proszę sobie wpisać odpowiednie epitety) kaszlu. Nic to - w mistrzostwach weteranów zadebiutuję za rok.

Moje plany startowe od dziś do października przedstawiają się następująco:
28 czerwca: III Bieg Piotr i Paweł - to właśnie ten bieg rekreacyjno-treningowo-towarzyski. Oprócz mnie pobiegnie MONBŻ, MUS, Biegające Małżeństwo Polsko-Holenderskie i pewnie jeszcze cała wuchta Krewnych i Znajomych Królika. Jak to treningowo i rekreacyjnie będzie wyglądać jeszcze nie wiadomo. Się zobaczy.
23 sierpnia: III Międzychodzka Dziesiątka z Pompą - na ten bieg byłem już zapisany w zeszłym roku. Przesunięcia w planach urlopowych spowodowały, że wówczas pobiegłem w Nowym Tomyślu. W tym roku zamierzam w prezencie imieninowym (których zasadniczo nie obchodzę, ale co mi tam) sprawić sobie nową, jeszcze fajniejszą życiówkę.
13 września: IV Półmaraton Zielonogórski - pierwotnie planowałem wszystkie biegi tej jesieni pobiec w Wielkopolsce. Ale do Zielonej jest zasadniczo bliżej, niż do kilku miejsc w moim województwie (dajmy na to do Piły), a że to miasto biegowo kojarzy mi się bardzo dobrze - tam przecież jest mój Ulubiony Sklep Biegowy - zamiast zrobić powtórkę sprzed dwóch lat w Zbąszyniu (który tak dobrze wspominam), postanowiłem pojechać kawałek dalej, czyli do stolicy Lubuskiego właśnie.
11 października - wiadomo - Maraton Poznański. Mój trzeci (trzeci poznański), a szesnasty w ogóle.

Czy cos jeszcze dojdzie do tej listy? Nie mówię nie. Może jakaś szybka piątka wiosną albo latem. Może jakiś Bieg Niepodległości. Może jakaś dodatkowa połówka na zamknięcie sezonu. Jak to mawiał mój przyjaciel z lat licealnych, czas pokaże.

Na zakończenia Ogłoszenia Bynajmniej Nie Parafialne.
Pierwsze: Powoli zbliżamy się do finału naszej akcji, co ma #wolneręce (kliku-klik). Walczymy już nie o tysiąc, nie o dwa, ani nawet o trzy (tyle, nawet z górką - wcale nie świńską - już mamy) ale o okrągłe 4219,50 zł (te pięćdziesiąt groszy niestety niewidoczne - system nie przyjmuje drobnych). Damy radę?
Drugie: W niedzielę ma finał inna akcja bliska sercom (nie tylko) blogaczy. Doroczny finał w postaci III Piątki Dla Bartka i II Wirtualna Piatka Dla Bartka. Tu też można pomóc i to pomóc chłopcu o najładniejszym imieniu na świecie (bo jest najładniejsze, prawda?). Także tego - damy radę!?

21 maja 2015

O rękach, krzakach i dniu dziecka uwag kilka

Ci którzy mnie (gorzej lub lepiej) znają, wiedzą, że wśród rzeczy za którymi nie przepadam, są tak zwane hashtagi, pieszczotliwie określane przeze nie jako krzaczory. A jednak wczoraj na lajkpejdżu niniejszego bloga ukazało się tajemnicze zdjęcie, opisane jedynie takowym krzaczorem: #wolneręce
Wczoraj ten hashtag znaczył jeszcze niewiele. Dziś jego wartość można przeliczyć na pieniądze. I to bardzo już konkretne pieniądze (w chwili, gdy piszę te słowa, zbliża się do kwoty czterocyfrowej). O cóż więc chodzi? O dzień dziecka chodzi! Kolega Blogacz Krasusem zwany wpadł bowiem na pomysł, by na okoliczność święta, które, jak co roku, wypada w pierwszy dzień czerwca, zorganizować akcję, dzięki której będzie można pomóc potrzebującym (no właśnie) dzieciom. Reszta Blogaczy ideę podchwyciła. A potem posypały się pomysły, które dziś zmaterializowały się w postaci wydarzenia na twarzaku, zbiórki w portalu SięPomaga.pl. A przez następne dni będzie się jeszcze formalizować z postaci zdjęć, na których w przeróżnych i, o czym jestem przekonany, najbardziej wymyślnych konfiguracjach główną rolę będą grały właśnie #wolneręce. Wolne, bo gotowe by pomóc!
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że oprócz pomocy jest dobra zabawa i (mało tego) można wygrać naprawdę atrakcyjne nagrody! A zatem aparaty, smartfony i inne srajpady w dłoń... Tzn. nie w dłoń - trzeba wymyślić coś innego. Bo przecież #wolneręce!

Zakończę cytując klasyka: To jak? Pomożecie?

PS. Nie pokocham tak nagle instytucji krzaczorów, niemniej tego jednego kocham już teraz miłością wielką.

18 maja 2015

O pobożności i opłacalności uwag kilka

Zwolnić, by przyspieszyć? Czasem tak właśnie trzeba!
Ostatni tydzień, a właściwie ostatnie kilka (konkretnie cztery) dni starego oraz pierwsze kilka (dokładnie trzy) nowego miesiąca to już, że tak użyję języka młodzieży (oczywiście achtejdzisiejszej) luz pełen. Ale co się dziwić!
Tak zakończyłem swojego ostatniego posta, który podsumowywał kwiecień. Domniemany brak zdziwienia wynikać miał oczywiście z regeneracji po maratonie. Ale zaraz też trzeba było trochę śruby dokręcić, bo kolejny start za pasem. Już w czternaście dni po maratonie miałem bowiem powalczyć o kolejną życiówkę na dystansie dziesięciu kilometrów. Chociaż z tym dokręcaniem śruby znowu tak nie szaleliśmy - jeden trening jakościowy (dwusetki), bo jeszcze kiedyś trzeb świeżość złapać, czyż nie?

Bieg w Swarzędzu - bowiem dycha miała być w ramach 4. biegu 10 km Szpot Swarzędz - okazała się jednak nie lada wyzwaniem logistycznym. Bowiem MONBŻ wybyła na weekend do Wrocławia, a ja zostałem na gospodarce. Sam z dziećmi. Na szczęście w takich okolicznościach można liczyć na KiZK (Krewnych i Znajomych Królika - ze wskazaniem na znajomych). Córkę Starszą udało się sprzedać już w sobotę, na okoliczność nocowania u koleżanki (to jest coś, co rodzice lubią najbardziej - a szczególnie rodzice strony nocującej). Córka Młodsza zaś udała się ze mną do Swarzędza (chociaż - co jest oczywiście normą - trzeba ją było wołami z łóżka o ósmej wyciągać; jakbym ja chciał pospać, wstała by o szóstej), gdzie szybko przejęła występująca tego dnia w roli kibica Ciocia Kasia, a ja trafiłem na przedstartową rozgrzewkę. A potem na sam start.
Takie wsparcie na trasie to ja lubię. Takie wsparcie to ja rozumiem!
(Zdjęcie: Adrian Wykora; Źródło: Głos Wielkopolski)
Nie wiem jak to się stało, ale na swarzędzką dychę dotarłem po raz pierwszy. Trasa reklamowana była jako jedna z najszybszych w Polsce i - choć do płaskich nie należy - trzeba przyznać, że chyba coś w tym jest (nie uprzedzajmy jednak faktów). Ponoć, z uwagi na rosnącą liczbę uczestników (a propos - od tygodnia to właśnie bieg w Swarzędzu jest najliczniejszą dychą w Wielkopolsce) początek trasy przeniesiono na najszerszą ulicę w mieście. I trzeb przyznać, że na początku faktycznie było szeroko i można było spokojnie złapać swoje tempo. No właśnie tempo. Tempo wynikało ze strategii, która tym razem była  prosta jak równik na ściennej mapie świata - Trenejro nakazali (sic!) od początku trzymać tempo ok 3:58/km (pisałem już, że celem było to, do czego na Maniackiej zabrakło kilkunastu sekund?), a na ósmym kilometrze zamknąć oczy i do mety. A zatem, uwzględniając fakt, iż Gremlin przekłamuje tempo chwilowe średnio o dwie sekundy na kilometr (tak mi przynajmniej wyszło z obliczeń), starałem się pilnować tempa 3:56. Pierwszy kilometr tak właśnie wyszedł. Na drugim trzeba było pokonać pierwszy z wiaduktów. A propos - wiedzieliście, że istnieją dwa rodzaje wiaduktów: górą i dołem (oczywiście sposób postrzegania zależy id tego, na którym z przecinających się szlaków komunikacyjnych się znajdujemy)? I właśnie takie dwa znalazły się na trasie biegu. Z tym, że oba musieliśmy pokonać dwukrotnie. Pierwszy wiadukt - dołem (pod drogą krajową nr 92) - na drugim kilometrze. Najpierw mocno w dół a potem podbieg, taki podbieg brany z rozpędu. Na kolejny wiadukt - tym razem górą (nad torami kolejowymi) dotarliśmy już na kolejnym (trzecim czyli) kilometrze. Ta też spotkałem SSBM* wspomnianej powyżej Kasi, który w zastępstwie nie całkiem jeszcze zdrowej żony, biegł sobie może nie rekreacyjnie, ale nie na sto procent swoich niemałych możliwości.

Kolejne kilometry to poniekąd zwiedzanie południowej części Swarzędza - trochę zakrętów, kilka rond oraz całkiem sporo charakterystycznych dla niewielkomiejskich biegów kibiców. Tempo niemal jak po sznurku aż do szóstego kilometra. Na siódmym zaczyna być ciężko (kryzys to może zbyt duże słowo, a może i nie). Na moje szczęście mniej więcej w tym momencie po raz kolejny znajduje mnie Paweł (tym razem on mnie, a nie my siebie) i zaczyna mnie ciągnąć. Wracamy na wiadukt górą - mniej więcej na górze właśnie znajduje się znacznik ósmego kilometra. Paweł każe mi już się nie odzywać i trzymać tempo (osłania mnie też przed wiatrem). Pomny zleceń Trenejro co do tego, ca ma się dziać po ósmym kilometrze, zamykam się, przestaję w ogóle patrzeć na Gremlina i biegnę. Okolice znacznika z cyfrą 9 to raz jeszcze siodło pod trasą Poznań-Września. Tu popełniam mój największy błąd podczas tego biegu - na podbiegu skracam krok i nieco zwalniam. A przecież to było raptem kilometr przed metą - trzeba było cisnąć!
Nawet po tętnie widać, że walka była!
Na szczęście ostatni kilometr jest mocno z górki. Cały peleton naturalnie przyspiesza. Mnie jednak, dzięki motywacji Prywatnego Pacemakera (Tego triatlonistę wyprzedź!), udaje się kilka osób wyprzedzić. Tuż przed stadionem mijamy osobistych kibiców, których na szczęście udało mi się nie przeoczyć. Również Córka Młodsza wyłapała mnie z tłumu (podobno były sprzeczki czyj tata oto właśnie przebieg, a przecież były oba). Na stadionie walczę ostatkiem sił, ale wciąż motywowany (Jeszcze tę dziewczynę!) wciąż wyprzedam. Mijam metę i padam na przysłowiowy pysk (nie do końca dosłownie, ale na pewno w przenośni). Późniejszy esemes potwierdzi to, co widzę na wyświetlaczu Gremlina - 0:39:14. Właśnie przekroczyłem granicę, która jeszcze kilka lat temu leżała w sferze tzw. pobożnych życzeń. Okazuje się, że pobożność popłaca!
Źródło: endomondo.com
Byłbym zapomniał - w sobotę obudziłem się z bólem gardła i kaszlem. Przez większość dnia zastanawiałem się co będzie z tej całej walki o nowe PB. Doszedłem jednak do wniosku, że biegnę - w najgorszym wypadku się nie uda. Jak widać udało się, choć z dużą dozą prawdopodobieństwa w ten sposób się doprawiłem bo od tygodnia charczę jak Grzesiuk w ostatniej części autobiograficznej trylogii. Odpoczywam też od biegania niestety. Ale, jakkolwiek niemądrze i nieedukacyjnie to zabrzmi, warto było!

*Dla niewtajemniczonych: Super Szybko Biegającego Męża

11 maja 2015

O zabetonowanym kwietniu uwag kilka

Nie zgadniecie, co mi się dzisiaj śniło! Otóż śniła mi się moja piękna nowa życiówka. I w tym śnie byłem tak zapalony do przekraczania kolejnych granic, że zaraz po minięciu mety chciałem biec tę dychę jeszcze raz. Ale zanim napiszę słów kilka o tym, co się wczoraj działo w podpoznańskim Swarzędzu, muszę chcę dochować tzw. kronikarskiego obowiązku i pochylić się nad miesiącem minionym, popularnie zwanym kwietniem.
Źródło: endomondo.com
Nie da się ukryć, że najważniejszym wydarzeniem kwietnia było to z niedzieli dwudziestego szóstego. Był tez półmaraton, ale towarzysko (łamane na) treningowo. Z innych kamieni milowych, była też tzw. Trzydziestka (z opakowaniem to wyszło nawet 32K) w wielkanocny poniedziałek. I było jeszcze trzysta dwadzieścia przebiegniętych kilometrów – ponad trzydzieści więcej niż w marcu i o niemal sześćdziesiąt więcej niż w kwietniu (kwietniu bez maratonu) roku ubiegłego.
Źródło: endomondo.com
Wszystko to wygląda – było nie było – całkiem imponująco, choć miesiąc zaczął się tak trochę, jakbym miał zaciągnięty hamulec ręczny. Jego (miesiąca, nie hamulca) pierwszy dzień to było nadrabianie zaległości z marca, czyli zaplanowane pierwotnie na wtorek podbiegi. Zmodyfikowany na prędce plan posypał się już drugiego dnia miesiąca, gdy znowu znany każdemu biegaczowi ciąg niefortunnych zdarzeń sprawił, że buty pozostały tego dnia bezrobotne. Za to przez kolejne pięć dni pracowały na pełnych obrotach. Między innymi w piątkowy wieczór, kiedy to po całym dniu poszczenia wybrałem się na osiemnastokilometrowe rozbieganie. Niezapomniane przeżycie – szczególnie na ostatnich kilometrach! Powoli tradycją staje się też Trzydziestka, która (drugi rok z rzędu) ląduje z wielkanocnej niedzieli na lany poniedziałek. A przez to, oraz przez zaplanowane (i – tym razem – wykonane) 25K, drugi tydzień kwietnia łamie ustawę kominową, przewyższając, ze swoimi dziewięćdziesięcioma pięcioma kilometrami, tygodnie sąsiadujące o co najmniej dwadzieścia kilometrów.
Jak widać pierwsza połowa miesiąca dosyć burzliwa. Druga na szczęście bez zakłóceń.

Oprócz wspomnianej trzydziestki oraz treningu w ramach Półmaratonu Poznańskiego w planie znalazły się również dwusetki (raz na tydzień przez pierwsze trzy tygodnie), dziesięć kilometrów tempa na dziewięć (czy tylko ja zauważam tu pewną niespójność) dni przed maratonem oraz wytrzymałość tempową (5 x 1K) w przedmaratoński wtorek. Oraz oczywiście zaprawa spajająca to wszystko (a propos – tłumaczyłem ostatnio panu Jerzemu Skarżyńskiemu czym się różni beton od zaprawy), czyli pierwszy zakres okraszony czasami kilkoma (zazwyczaj pięcioma) przebieżkami.
Ostatnie akcenty przed maratonem: 10K tempa (cały czas w pierwszym zakresie)
Oraz 5 x 1K WT (również zadziwiająco niskie tętno)
Ostatni tydzień, a właściwie ostatnie kilka (konkretnie cztery) dni starego oraz pierwsze kilka (dokładnie trzy) nowego miesiąca to już, że tak użyję języka młodzieży (oczywiście achtejdzisiejszej) luz pełen. Ale co się dziwić!

6 maja 2015

Halo Panie Jacku: O porównaniach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Dziwna to być może sprawa, ale po lekturze felietonu Pana autorstwa w majowym Runner’s World, doszedłem do wniosku, że wyjątkowo mocno się z Panem nie zgadzam. Mimo, iż również niezbyt bliska jest mi idea, jakoby od wyniku ważniejszy był udział. Oczywiście, bieganie samo w sobie daje mi wiele radości, ale to co mnie nakręca najbardziej, to stawianie sobie nowych wyzwań i pokonywanie kolejnych barier. Niemniej powstanie Rankingu Biegacza jest dla mnie informacją z kategorii tych, które przyjmuję do wiadomości. Nic więcej z nią robić nie zamierzam, a już na pewno nie zarejestruję się w owym rankingu. Owszem są ludzie, od których chciałbym być szybszy (raz jestem, raz nie). Są tacy, których gonię i może kiedyś mi się to uda. Są też tacy, których zapewne nie dogonię już nigdy, a jednak są dla mnie inspiracją. A jednak w głównej mierze porównuję się tylko z jednym biegaczem. Samy sobą z wczoraj, sprzed miesiąca, pół roku, itepe, itede.

Co ciekawe jednak, w kwestii porównywania się i bycia porównywaniem, wystąpiło w moim przypadku ciekawe zjawisko. A wszystko przez to, co się w niedzielę działo w Poznaniu.

Źródło: www.tvn24.pl
Jak Panu zapewne wiadomo, w niedzielę w Poznaniu (między innymi) miała miejsce druga edycja Wings for Life. Biec nie miałem w planie, ale o kibicowaniu również nie myślałem. Akurat w majowy weekend na pierwszym miejscu stały sprawy rodzinne. I właśnie zajmując się sprawami rodzinnymi, konkretnie odwożąc rodzinkę na dworzec, natknąłem się na skrzyżowanie z niedziałającą sygnalizacją, za to zaopatrzone w policjanta kierującego ruchem. I gdy zobaczyłem faceta w jaskrawej koszulce i krótkich gaciach, biegnącego dodatkowo ulicą, wiedziałem już co się dzieje i gdzie jesteśmy. W sumie to miałem szczęście, bo trafiłem na taki moment, że przez chwilę mogłem jechać równolegle d biegnących i nieco ich wesprzeć werbalnie. Osobistego i imiennego wsparcia udało mi się udzielić Bartkowi Olszewskiemu (powiedzmy, że znamy się z Internetów, choć raz dane nam tez było spotkać się osobiście). Wchłonąłem na szybko nieco atmosfery biegu i nawet nie zirytowało mnie, że zamiast na dworzec, musiałem rodzinę wywieźć aż do Kórnika, gdzie dopiero wsieli do autobusu (swoją drogą ciekawe jakbym zareagował, gdyby przymusowa wycieczka za miasto była spowodowana, na ten przykład, strajkiem powiedzmy pracowników kolei).

Po powrocie do domu, przy zastosowaniu szeroko rozumianych mediów, a konkretnie telewizji oraz Internetu (głownie Twarzaka) zacząłem śledzić, co też się dzieje na trasie. I zasadniczo zbierałem szczękę z podłogi (choć jak wiadomo, zbierać to mógłbym co najwyżej żuchwę), patrząc co ten Bartek wyrabia. Czas leciał, a on biegł i biegł, i biegł... i biegł... Około godziny 17:30 (czyli biegł już 4,5 h) miał już w nogach około 67 km. Sam już miałem ochotę pójść pobiegać (tylko że ja miałem w planach marne dziesięć kilometrów), ale on ciągle biegł. A nie chciałem Bartka tak po prostu zostawić (tak naprawdę to się emocjonowałem i z całego serca mu kibicowałem). W końcu jednak pękłem i wyszedłem. Uprosiłem jeszcze znajomych, żeby mi przysłali esemesa gdy Bartek dobiegnie. Wiadomość dogoniła mnie jakiś kilometr od domu: 73,4 km. Szóste miejsce na świecie! A na drugi dzień prawdopodobnie wszyscy o tym mówili. Nawet MONBŻ, która owszem biega, ale w życiu biegowego światka to raczej udziału nie bierze, wiedziała kim jest Warszawski Biegacz.

Tylko dlaczego ja o tym wszystkim piszę? Otóż dlatego, że chciałbym poruszyć niecodzienny aspekt porównywania. Rozchodzi się o to, że choć wszyscy (albo prawie wszyscy) zwracają się do mnie per. Bartek, moje pełne imię (co też tajemnicą nie jest) to Bartłomiej. I jestem uczulony, autentycznie uczulony, na to, gdy ktoś zwraca się do mnie lub mówi do mnie używając imienia Bartosz. Rozumiem, gdy ktoś znając mnie jako Bartka, po prostu łączy zdrobnienie z imieniem właściwym. To znaczy nie rozumiem, ale wybaczam. Ale gdy dzwoni do mnie pan z banku którego jestem klientem (więc zakładam, że ma moje dane przed oczyma) i pyta czy rozmawia z panem Bartoszem, krew mnie zalewa i mam ochotę zakończyć rozmowę w mało dżentelmeński sposób.
Jednak gdyby niedzielę, jak i w poniedziałek, ktoś mnie nazwał Bartoszem, prawdopodobnie bym go wyściskał (choć gwarancji też nie dam – na pewno walczyły be ze sobą dwa skrajne rodzaje emocji).

I tak to właśnie czasem bywa z tym porównywanie się – ważne by równać do góry!

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

3 maja 2015

O Maratonie Wdzięczności Narodowej uwag kilka

Znacie ten dowcip o Kaszubie, krakusie, warszawiaku i złotej rybce? Jeśli nie, to ode mnie go nie usłyszycie (ani tu nie przeczytacie), bo powiela pewne stereotypy, których nigdy nie podzielałem. A od zeszłej niedzieli na warszawiaków złego słowa powiedzieć nie dam. A wszystko przez Orlen Warsaw Marathon.

Maraton Paliwowy, jak czasem jest nazywany, pojawił się znikąd dwa lata temu. Decyzję o starcie w danym maratonie podejmuję zazwyczaj z dużym wyprzedzeniem, ale podówczas nawet popełniłem posta, dlaczego nie pobiegnę w pierwszej edycji. W zeszłym roku również było nam nie po drodze. Ale w tym postanowiliśmy (a właściwie ja postanowiłem) się spotkać i 26 kwietnia roku bieżącego stanąłem na starcie tego, zdaje się, już największego maratonu w Polsce.
I przyznać trzeba, że rozmach zachwycał, choć nie to zaprzątało głównie moją głowę. Po różnych doświadczeniach z lat ubiegłych, postanowiłem przede wszystkim dobrze się ustawić. Jak najwcześniej (ale też bez przesady) udałem się zatem do przypisanej mi strefy startowej, gdzie oczekiwałem na godzinę W. A ta nastąpiła o dziewiątej minut trzydzieści. Ruszyliśmy!

Na pierwszych metrach dosyć tłoczno. Było to jednak małe zaskoczenie. Mimo, że ochrona z dużym zaangażowaniem pilnowała, aby każdy znalazł się w przypisanej mu strefie (aż do przesady - słyszałem relację biegacza, który chciał pobiec wolniej niż jego życiówka, a nie pozwolono mu wejść do tej wolniejszej strefy), więc przede mną powinni stać niemal wyłącznie biegacze z dwójką na początku rekordu życiowego, musiałem sporo wyprzedzać. Wyprzedziłem m.in. (choć to jednak oddzielna kategoria) tak zwanego Bosego Biegacza, który z rozbrajającym uśmiechem chwalił się wszystkim dookoła, że biegnie na sześć godzin (to po kiego diabła ustawia się razem z czołówką?). Jak już wyprzedziłem tych, których miałem wyprzedzić, zaczął się podbieg na Moście Świętokrzyskim. I tak minął mi pierwszy kilometr - nieco wolniej niż zakładała strategia, a przewidywała tempo 4:27/km przez pierwsze dziesięć kilometrów. Zresztą jeszcze długo nie udawało mi się wejść na zaplanowane obroty.
Piąty kilometr. Jeszcze przez jakiś czas będę miał siły na uśmiech.
Gdy dotarliśmy do kolejnego, znacznie dłuższego i znacznie bardziej stromego podbiegu (na szczęście również ostatniego z taką charakterystyką) coś zaczęło mi się nie zgadzać. Podbieg się kończył a tu dopiero osiem i pół kilometra w nogach. Miał się kończyć w okolicach dziesiątego kilometra, gdzie pierwszy żel mieli mi podać Hania i Staszek (czyli mąż Hani). I Hania i Staszek, tak jak się umówiliśmy, przed zakrętem czekają. No nic, pomyślałem, może coś pokręciłem. Zawsze lepiej wziąć żel za wcześnie, niż za późno. Ale drugiego punktu odżywiania też o mało co nie przegapiłem. W okolicach dwudziestego kilometra miała czekać na mnie Emilia, która mieszka w okolicy i tam dopingowała maratończyków. I czekała, tylko że jakiś kilometr, półtora wcześniej. Na szczęście to ona mnie zauważyła i dała znać o swojej obecności. O co w tym wszystkim chodzi, zachodziłem w głowę. Odpowiedź znalazłem na kolejnych znacznikach kilometrów, obok których na asfalcie były oznaczenia dokładnie o jedne niższe. Najwyraźniej grafik poprawiając mapę z poprzedniej edycji nie przesunął znaczników kilometrów. Niby niewielka pomyłka, niemniej mogła (a może była) brzemienna w skutkach.

Ale wróćmy do tego, jak mnie się biegło. Tak jak wspomniałem, długo nie mogłem wskoczyć w założone tempo. Praktycznie do piętnastego kilometra byłem o kilka sekund na każdym kilometrze w plecy. Na dziesiątym zameldowałem się po czterdziestu pięciu minutach (równo), na piętnastym po sześćdziesięciu siedmiu i pół minucie. Później wreszcie udało mi się nieco dokręcić śruby i na półmetku miałem już zaledwie kilkanaście sekund straty w stosunku do planu. Ale niedługo później zaczęły się moje kłopoty - pojawiła się kolka. Niby niewielka, ale dyskomfort był. Mimo, że znowu nieco zwolniłem, walczyłem jednak dzielnie. Mniej więcej na tym odcinku trasy otrzymałem też kubek wody od jednego z najbardziej rozpoznawalnych maratończyków-amatorów, czyli od redaktora Lisa, który zorganizował prywatny punkt nawadniania. Zresztą kilka kilometrów dalej przyszło mi być dopingowałem przez tri-polityka czyli Wojciecha Olejniczaka. Same sławy, a ja wśród nich...

Nie pamiętam już dokładnie, w którym momencie kolka odpuściła. Ja jednak nie odpuszczałem - pilnowałem tempa i zacząłem wypatrywać Hani i Staszka. Tym razem czekali nie tylko tam, gdzie się umówiliśmy, ale i kilometr trasy się zgadzał - trzydziesty. Podobno wyglądałem nieciekawie, choć akurat wtedy biegło mi się całkiem nieźle (jeszcze). Kolejny, już ostatni, żel Hania i Staszek podali mi na trzydziestym piątym kilometrze. Jak twierdzą, wyglądałem lepiej niż dwadzieścia dwie minuty wcześniej, ale biegło już mi się ciężko. Kawałek dalej dopadł mnie (niemal dosłownie) człowiek z fletem, czyli Krasus i sprzedał porządnego mentalnego kopa (dał też kawałek batona Chia Charge). Kurczę, gdy stał dwa kilometry przed metą, chyba bym do niej pofrunął. Co ciekawe zapytał też jak jest. Nie tyle pytanie było ciekawe, co moja odpowiedź. Odparłem, że ciężko, ale dobrze (tak było - walczyłem, ale tempo było jak trzeba). I tak sobie teraz myślę, że jest to w pewnym sensie najkrótsze ujęcie piękna maratonu - zwłaszcza w okolicy trzydziestego piątego kilometra.
Widać po minie, która to dycha. Później było gorzej - na szczęście tylko z miną...
Jakiś kilometr za Krasusem spotkałem innego Marcina (który, jak się domyślam, zmierzał ku temu pierwszemu), a potem zaczęła się prawdziwa walka. Zauważyłem w pewnym momencie całkiem mocny spadek tempa, więc zwiększyłem obroty. Wróciłem na właściwe, a czułem się tak samo źle jak przy tym wolniejszym. Jak myślicie, jakie wnioski wysnułem? Na trzydziestym ósmym zaczęła mi ciążyć czapka z daszkiem. Zachowałem chyba jednak resztki tzw. skrupułów, bo żal mi jej było i nie wyrzuciłem jej gdzie bądź. Ale gdy po raz kolejny przebiegałem przez Most Świętokrzyski i dopadł mnie Staszek na rowerze, czapka w trybie ekspresowym poleciała w jego kierunku. To go na chwilę zatrzymało, niemniej za chwil kilka znowu był obok i w niezbyt parlamentarnych słowach przekazał mi co mam robić i dlaczego tak szybko. Czułem się akurat tak, że miałem ochotę odpowiedzieć mu w równie nieparlamentarnych słowach, że ma się oddalić, ale stwierdziłem, że jednak lepiej będzie te resztki energii spożytkować na to, do czego z takim zaangażowaniem mnie zachęcał. Minąłem to, co jeszcze trzy godziny wcześniej było linią startu i ostatnia prosta. Matko jaka ona długa. Myślałem, że nigdy się nie skończy. Na pewno każdemu choć raz śniło się, że biegnie, ale stoi w miejscu - tak się właśnie czułem. Dobrze, że chociaż głośno było - im bliżej tej cholernej (pardon) mety tym głośniej. Jeszcze ostatnie słowa zachęty od stojącej za barierką Hani, ostatni wysiłek, ostatnie metry i upragniony po dwakroć cel - linia mety i piękna nowa życiówka na dystansie czterdziestu dwu kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów - 3:06:50! I o ile jakieś cztery kilometry wcześniej pomyślałem, że nie widzę siebie łamiącego jesienią trzy godziny, za metą optymizm jakby powrócił.
Źródło: endomondo.com
Ale gdybym miał znaleźć jedno słowo, które by najlepiej opisywało wydarzenia tego dnia, tym słowem byłaby wdzięczność! Nie mogę zatem, choć kojarzy mi się to z drętwymi przemowami, nie podziękować tym wszystkim, bez których ten dzień nie okazał się tak niesamowity (nie tylko z uwagi na uzyskany wynik). Wielkie dzięki przede wszystkim dla Hani i Staszka, którzy nie tylko wspierali mnie na trasie, ale dali dach nad głową na przedmaratońską noc oraz ugościli naprawdę po królewsku. Dziękuję Emilii i Krasusowi, którzy również wsparli mnie na trasie (i sami to wsparcie zaproponowali). Dziękuję Blogaczom, którzy jak zawsze rozgrzewali Twarzaka do czerwoności, Dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym, którzy mnie wspierali dobrym słowem, kubkiem wody, czy po prostu uśmiechem. Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali o mnie tego dnia, dając lub nie dając temu wyraz. Podziękowania należą się również Trenejro, który tak ładnie mnie przygotował oraz Trzem Kobietom Mojego Życia (a zwłaszcza MONBŻ), które tak dzielnie znoszą moje maratońskie fanaberie! A jeśli o kimś zapomniałem - to też dziękuję!
Garść statystyk...

Niby to całe bieganie to sport indywidualny. A tak bardzo wcale nie (sic!).

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...