31 stycznia 2014

O biegaczu u lekarza uwag kilka

Jako, że mój obecny (już nie piszę nowy, bo po pięciu długich miesiącach pracy już nie wypada przecież) dba o mnie jak ojciec (względnie matka żywicielka) najlepszy i w ramach szeroko rozumianego pakietu świadczeń socjalnych zapewnia mi między innymi opiekę medyczną. Bartek, choć na żadnym z maratonów, do których się obecnie Bartek przygotowuje, nie wymagają od niego zaświadczenia o stanie zdrowa (Hm, ale czy aby na pewno w Pradze nie wymagają? Upewnię się może na wszelki wypadek) postanowił udać się na profilaktyczną wizytę lekarską celem ustalenia czy wszystkie trybiki pod maską działają jak trzeba i czy poziom oleju jest taki jaki jest oczekiwany.
Zdjęcie: Laura Smith - Źródło: www.flickr.com
Na pierwszy ogień lekarz internista. W tym wypadku pani lekarka. Pani internistka (a może powinno być internistra per analogia do ministra?) owszem zbadała, ale w trakcie badania dała całkiem długi wykład na temat tego, jakie to całe bieganie jest... niezdrowe i tak żadne badania nie uchronią mnie przed tym, co się wydarzyło na Biegnij Warszawo, a wydarzyć się może wszędzie i każdemu. Po wyjściu z gabinetu zbierałem żuchwę i inne części ciała z podłogi, bo jak się okazuje we wszystkich medycznych gazetach lub czasopismach (a przynajmniej tych, które czyta pani internistka - tu cytat: ale to jest tylko to co ja wyczytałam w swoich medycznych pismach) rozpisują się jak to bieganie doprowadza do destrukcji kompletnej cały organizm, poczynając oczywiście od deformacji stóp i kolan, a skończywszy zapewne na kokluszu i raku macicy (względnie jąder). A jakby jakiś lekarz twierdził jednak, że bieganie jest zdrowe to jest to oczywiście lobbysta, bo przecież te wszystkie wielkie koncerny taaką kasę na biegaczach robią. I jeszcze rzecz najlepsza - znowu cytat: A co na tych blogach biegowych wypisują! Nawet nie pisnąłem, że sam bloga pisuję, bo jeszcze wróciłbym do domu z zaleceniem Do końca życia nic nie jeść! okraszonym komentarzem Te dwie godziny jakoś Pan wytrzyma.
No cóż, ktoś kiedyś powiedział (Larry Winget bodajże), że zanim wysłucha się rad lekarza, powinno się spróbować ocenić, czy lekarz ów sam się do takich rad stosuje. Nie mnie oczywiście stawiać jednoznaczne osądy, niemniej pani doktor nie wyglądała na osobę prowadzącą zdrowy tryb życia. Tak czy owak, zdegradowania mojego organizmu nie stwierdziła i dała coś w rodzaju skierowania (coś w rodzaju, bo jak się okazało w tej przychodni skierowania do specjalisty nie potrzebuję - jak chcę to mogę się zapisać ot tak) do kardiologa, dermatologa, laryngologa oraz na badania krwi i moczu.
Ten laryngolog i dermatolog, to nie w związku z bieganiem, ale załatwiłem przy okazji. A że podczas wizyty u laryngologa wyjaśniłem ostatecznie kwestię jak bardzo krzywą mam przegrodę nosową i czy jest sens ją prostować, bo może przestanę chrapać a i jakby pobór ternu mi się poprawił to by było miło niezmiernie, to już inna sprawa (nie będzie prostowane).

Krok drugi: wizyta u kardiologa. Pan doktor wysłuchał z czym przychodzę, osłuchał pomierzył co trzeba i dał skierowanie na EKG spoczynkowe oraz na echo serca. O destruktywnym wpływie biegania na mój organizm słowa nie wspomniał. Lobbysta widać. Tylko coś nieśmiały, bo nic mi także sprzedać nie próbował. A może po prostu gazet lub czasopism nie czyta. Wiecie, tych medycznych. Chociaż jedno nie wyklucza drugiego. Bo jak lobbysta, to po co miałby czytać. No w każdym bądź razie EKG zrobili od ręki. A nawet od ręki, nogi i klatki piersiowej, bo wszędzie tam miałem takie mini przyrządy do depilacji (takiej mini depilacji - punktowej). Na szczęście nie należę do osobników nadmiernie owłosionych, więc obyło się bez większych bólów depilacyjnych i już po kilkunastu minutach wróciłem do gabinetu kardiologicznego z wynikiem. Pozytywnym dodam. W sensie, że pan doktor powiedział, że wszystko jest w porządku, że lewej nodze coś tam widać (tu rzucił jakieś medyczne określenie, tak skomplikowane, że od razu zapomniałem), ale to się ma czym przejmować, a w ogóle to może być właśnie od tego mojego biegania.

Krok trzeci: badanie krwi i moczu. Największe wyzwanie. Nienawidzę wychodzić z domu bez śniadania (no chyba, że pobiegać - śniadanie zawsze najlepiej smakuje po bieganiu), ale cóż było robić. Nie dość, że na czczo (a propos, pamiętacie tę zagadkę: ile jajek można zjeść na czczo?), to jeszcze trafiła mi się pielęgniarka z amputowanym (względnie nigdy nierozwiniętym) poczucie humoru. Ona do mnie, że mam przygotować rękę do pobrania, więc ja się pytam dlaczego chcę mi rękę pobierać? Przecież ona mi będzie jeszcze potrzebna - do mycia zębów, do smyrania po laptopie, a w ogóle to będę bez niej wyglądał co najmniej niesymetrycznie! Nic. Zero reakcji. Ale krew pobrała i mocz odebrała (pobrałem sobie sam).
Wyniki były do wglądu na stronie internetowej przychodni już po weekendzie (pobranie nastąpiło w piątek) - oczywiście po zalogowaniu na mój profil; na szczęście nikt nie upublicznia tego co mam (pardon) w sikach. I znowu banał - wszystko w normie. A jak tak bardzo chciałbym wystawać ponad normy - być ponadprzeciętny... Na pocieszenie Trenejro, po zapoznaniu się z wynikami napisał, że mam popracować nad zwiększeniem poziomu hematokrytu i hemoglobiny i wprowadzić do diety produkty bogate w żelazo, takie jak wątróbka, fasola biała, czy soja (wszelkiej maści ciekawe przepisy w komentarzach do posta mile widziane).

Krok czwarty i ostatni: Echo serca. I tym razem trafił i się nieśmiały lobbysta, bo na temat mojego hobby słowa nie pisnął (a stało w skierowaniu jak byk: uprawia bieganie). Kazał się położyć na boku (a że to rano było, a ja jeszcze przed pierwszą kawą, to mało mu tam nie zasnąłem), wysmarował galaretą i zaczął badać. A że przy okazji wbił mi końcówkę swojej niebywale bardzo drogiej aparatury między żebra tak, że czułem ją do końca dnia, to już zupełnie inna sprawa. Niemniej potwierdził moją własną diagnozę, że jak nie umrę to żyć będę i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Wprawdzie w wynikach, których kopie otrzymałem napisał dosyć strasznie brzmiące zdanie, że mam nieistotne hemodynamiczne niedomykalności zastawkowe, ale Moja Bardziej Uświadomiona Medycznie Żona uspokoiła mnie, że to w zasadzie jest normą i chyba każdy to ma.

A zatem potwierdziły się moje nieśmiałe przypuszczenia, że jestem zdrowy niczym te dwa łyse konie (sic!) i mogę biegać do końca życia, chyba że mnie wcześniej to całe bieganie wykończy. Ale w końcu wszyscy wiemy, że to co nam sprawia przyjemność musi być albo tuczące, albo niezdrowe, albo chociaż niemoralne.

27 stycznia 2014

O mocy i niemocy uwag kilka

Kiedyś usiądę i policzę wszystkie moje kryzysy twórcze związane z pisaniem bloga, czyli ataki zjawiska zwanego potocznie brakiem weny. A może jednak nie powinienem liczyć? Jeszcze mi wyjdzie, że mam za często. Nawiasem pisząc, ciekawe jak często tzw. statystycznego blogera nachodzą myśli o porzuceniu blogowania. Zaniepokojonych uspokajam (źle mi życzących wręcz przeciwnie) – nawet jeśli takowe myśli mnie nachodzą, daleki jestem od tego, aby im ulegać. Po prostu za bardzo to lubię. Tak bardzo, że nie zdobędę się nawet na taki krok, na jaki zdecydowała się Hanka, by choć na krótki czas, ale planowo zawiesić publikowanie nowych postów. Tymczasem jednak styczeń ma się ku końcowi, postanowiłem więc poczynić próbę podsumowania (nawet mimo tego, że w mojej rozpisze widnieją jeszcze dwa treningi zaplanowane do zrealizowania jeszcze przed pierwszym dniem lutego).
Mały kawałek grudnia i spory stycznia w moim bieganiu
Pierwszy miesiąc nowego roku zaczął się dla mnie zasadniczo od rozkręcania się na nowo po przerwie spowodowanej świąteczną gorączką (przy czym słowo gorączka należy tutaj rozumieć dosłownie). Pierwsze dwa wyjścia po chorobie miały miejsce jeszcze w roku ubiegłym, ale było to łącznie dziewiętnaście kilometrów i zdecydowana większość w pierwszym zakresie. Pierwszy trening nowego roku przypadł na jego drugi dzień i również długością nie powalał: zaledwie osiem kilometrów. Czyżby Trenejro zakładał, że będę jeszcze dochodził do siebie po sylwestrowych szaleństwach? A propos, chwaliłem się już, że za sylwestrowe bieganie dostałem dyplom uznania?
Ale te osiem kilometrów to miał być delikatny wstęp do urlopowego maratonu treningowego – kolejny dzień wolny od biegania miał przypaść dziewięć dni później. Tak, tak – jeszcze nie tak dawno cieszyłem się jak dziecko, że biegałem trzy dni z rzędu, a teraz miałem ten wynik potroić. Niestety, życie (jak to życie) napisało swój scenariusz (przypominam anegdotę o rozśmieszaniu Pana Boga). Najpierw trafił się jeden dzień (wtorek konkretnie) z pasmem niefortunnych zdarzeń a potem jedno tylko, za to nad wyraz brzemienne w skutki zdarzenie polegające na bliskim spotkaniu nie pamiętam już którego stopnia, niemniej mój palec spotkał się ze stopniem od schodów. I tak z zaplanowanych dziewięciu dni treningowych zrobiło się siedem treningów w osiem dni (mój nowy rekord dni treningowych z rzędu wynosi teraz pięć), po których nastąpiła czterodniowa przerwa na rekonwalescencję palca u nogi prawej (tego najbliższego stronie lewej). Podczas tej przerwy przeszedł mi obok nosa m.in. bieg WOŚP, a na domiar złego nie nagrałem swoich dowodów na to, że biegacze też są hapi (sic!).

Po kolejnej szybkiej konsultacji z Trenejro plan pozostał bez zmian (co tak naprawdę okazało się już w trakcie kolejnego treningu – założenie było takie: jak będzie moc robimy zaplanowane podbiegi, a jak nie to skracamy i robimy tylko pierwszy zakres; mocy na podbiegi stanęło). Kolejny mini kryzys nastąpił w niedzielę za sprawą gołoledzi. W planie był kros pasywny, a jak kros, to tylko nad Maltą. Najpierw cztery kilometry po płaskim, potem do lasu, a na koniec przebieżki i jeszcze trochę po płaskim. Tym razem najgorsze było to po płaskim. Ujmę to tak: ludzie, którzy tej niedzieli zapłacili za wstęp na kryte lodowisko to frajerzy – te same warunki były w całym Poznaniu za tzw. friko. Na szczęście w prawie całym. W lesie dało się biegać. Za to bieganie po asfalcie to była (to ostatnio bardzo modne słowo) masakra. Ma-sa-kra! Do tego stopnia, że miałem problemy z pokonaniem podbiegu przy trybunach.
Fatum marznącego deszczu ciągnęło się za mną jeszcze przez kilka dni. We wtorek wyjątkowo nie miałem w planie podbiegów, co dobrze składało się o tyle, że nocowałem w hotelu, którego okolicy jeszcze biegowo nie spenetrowałem. Ale gdy w poniedziałek wieczorem wyszedłem do samochodu po swoje buty do biegania, rzuciwszy okiem na to co się dzieje na widocznych dla oka powierzchniach płaskich, doszedłem do wniosku, że połamania kończyn, czy to górnych czy dolnych, ryzykować nie będę.

A zatem trening zaplanowany na wtorkowy poranek dokonał się w środowy wieczór, a właściwie noc (już po powrocie do Poznania). I znowu w ciężkich warunkach. Nadal było ślisko, ale do pakietu doszedł jeszcze siarczysty mróz. Tak siarczysty, że pewna część ciała przemarzła mi do tego stopnia, iż do domu wróciłem jeszcze przed ukończeniem zasadniczej części treningu. Przebieżki odpuściłem i chyba dobrze, bo stan nawierzchni chodników i ulic miasta poznania nie sprzyja bieganiu przebieżek.

Tymczasem stanąłem przed kolejnym dużym znakiem zapytania. Kolejny zaplanowany trening wymagał ode mnie m.in. przebiegnięcia ośmiu kilometrów w tempie 4:35/km. Znajdzie się nieoblodzony odcinek w okolicy? Nawet nie szukałem – i tak nie miałoby większego sensu bieganie w takim tempie przy dwucyfrowym mrozie. Wybrałem zatem mniejsze zło – bieżnie mechaniczną. Katorga mentalna. Niemniej satysfakcja z realizacji treningu jakby większa. Na niedzielne wybieganie wróciłem na świeże. Tym razem zaopatrzony w dodatkowe warstwy tu i ówdzie. Niemniej bez przygód się nie obyło – trzy razy biegowa ścieżka mi się podniosła. Za trzecim razem tak mocno zdzieliła mnie w łokieć, że okoliczna zwierzyna miała okazję usłyszeć tzw. wyrazy. Właściwie jeden wyraz. Wszyscy wiedzą jaki.

Tak czy inaczej miniony właśnie tydzień był pierwszym w tym roku, w którym zrealizowałem w stu procentach założony pierwotnie kilometraż. To cieszy. A skoro już o kilometrażach i statystykach mowa, garść liczb na miłe posta zakończenie. W minionym tygodniu kilometrów było sześćdziesiąt pięć i osiem (cyfrowo 65,8 km). Od początku roku sto i osiemdziesiąt sześć (186 km). W grudniu było ich dwieście siedem, więc powinienem jeszcze zdążyć dokręcić do tej cyfry (tak wiem, że 207 to liczba, ale słowo cyfra ma tu pewne konotacje społeczne).

A tymczasem wielkimi krokami zbliża się maratońska studniówka (może tym razem nie przegapię). Jakieś pomysły na jej uczczenie?

15 stycznia 2014

Kwestionariusz Blogacza - W poziomie i w pionie

Kochani, kochani, postanowiłem właśnie uczcić w niebanalny sposób pierwsze w tym sezonie odśnieżanie chodnika przed domem i zaprezentować Wam kolejny, trzeci już odcinek cyklu Kwestionariusz Blogacza. Blogacz jaki jest, każdy widzi. A szczególnie blogaczka. Taka Ewa, znana też niektórym jako Ava, a prowadząca bloga Do przodu i w górę jest, jak to niegdyś zgrabnie określił Michał, specjalistką od podbiegów pionowych. Zobaczmy zatem, co nam Ewa powie.
Ale zanim to nastąpi, tradycyjnie przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Półmaraton i 10 km.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Konkrety (interwały, podbiegi). Z drugiej strony lubię też wybiegania "w nieznane" w weekend albo na wakacjach.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Plan i potrzeba zaczerpnięcia świeżego powietrza.
4. Twoje pierwsze zawody?
Bieg Ursynowa 2010.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Maraton Big Sur w Kalifornii. I z bardziej realnych - pierwszy bieg górski. Ale ogólnie to dajcie mi czas i bilet, a jadę bez chwili wahania na każdy bieg w pięknym miejscu.
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Mam super trenera i nie chcę tego zmieniać. Mógłby tylko mieszkać bliżej, żeby czasem udało się spotkać na wspólny trening w "realu".
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Bez ograniczeń Chrissy Wellington oraz Jedz i biegaj Scotta Jurka.
8. Dlaczego biegasz?
Motywy ewoluują :-) Kiedyś biegałam dla sylwetki i utrzymania wagi, a teraz dlatego, że po prostu bardzo to lubię. No i jednak odkąd startuję, biegam dla formy i chcę poprawiać osiągi - to jest ekscytujące i motywuje do wyjścia nawet w najgorszą pogodę.
9. Dlaczego blogujesz?
Blogowanie mam we krwi ;-) 10 lat temu prowadziłam bloga o windsurfingu pod nazwą "wind4u" (który niestety już nie istnieje) i to gdzieś we mnie zostało. Lubię się dzielić z innymi moimi przemyśleniami sportowymi, a poza tym pisanie bloga sprawia mi frajdę. Dodatkowo też motywuje.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Przede wszystkim wspinanie. A w drugiej kolejności rower, windsurfing, narty i inne. Możliwości jest mnóstwo :-)

Ktoś ma jeszcze jakieś pytania do Ewy?

11 stycznia 2014

Prawie Życiówka, Prawie Obóz Treningowy i Prawie Kontuzja

W Kubusiu Puchatku była kiedyś taka kwestia (o ile dobrze pamiętam), że im bardziej Prosiaczek patrzył, tym bardziej Puchatka nie było. Parafrazując to nieco, doszedłem ostatnio do wniosku, że im bardziej jestem na urlopie, tym trudniej mi się zorganizować. Od poniedziałku próbowałem napisać relację z Grand Prix zBiegiemNatury. I nie mogłem, no nie mogłem skończyć. Ciągle coś. Więc kiedy urlop dobiegł końca i wróciłem wczoraj do pracy, pomyślałem, że nareszcie się uda, usiądę wieczorem i coś skrobnę. Usiadłem, ale na krześle w poczekalni izby przyjęć z obolałym palcem u nogi (tak właśnie spędziłem piątkowy wieczór - na ostrym dyżurze). Doszedłem zatem do wniosku, że nie będę już próbował dokończyć relacji, tylko stworzę zupełnie nowego posta, który poruszy jeno temat tego, co się działo nad Rusałką w zeszłą sobotę.
 Blogacze i Szpiki w jednym, czyli kierowca całkiem dużego samochodu osobowego z kierowcą naprawdę dużego samochodu
A działo się to, że udałem się nad Rusałkę bez formy - a przynajmniej była ona (i wciąż jest) daleka od tej, która pozwoliła mi poprawić osobiste rekordy na dystansie od dziesięciu kilometrów, poprzez połówkę, aż do maratonu - za to w towarzystwie teścia i Córki Starszej. CS startowała w biegach dzieci i narobiła sporego zamieszania. A narobiła go, że tak to określę, w swoim stylu, bowiem nie dał sobie wytłumaczyć, że numer, który jej przydzielono to sześć a nie dziewięć i musiałem (no musiałem - kto jest rodzicem, ten zrozumie) przypiąć go do góry nogami. I w rezultacie na liście wyników pojawiły się dwa czasy przypisane do numeru "9", za to bez nazwiska. Oczywiście wysłałem mejla z obszernym wyjaśnieniem i przeprosinami i moja pociecha jest już wymieniona z imienia nazwiska oraz przedszkola, do którego uczęszcza.
Niemniej jako, że dotarłem na miejsce dużo wcześniej niż zwykle, dużo wcześniej zjadłem też ostatni posiłek, a nie pomyślałem niestety, by zabrać jakąś posilającą przekąskę. I tak w momencie startu czułem już nieprzyjemne burczenie w brzuchu. W tej sytuacji trudno było myśleć o dobrym wyniku, a i tak troszeczkę się łudziłem. A, jak się później okazało, byłem całkiem blisko realizacji tych złudzeń. Pierwszy kilometr pokonałem w cztery minuty i dwadzieścia dziewięć sekund. Ale tłok był całkiem spory (osiemset osób na starcie robi swoje, a ścieżka nie taka znowu szeroka). Drugi w cztery dwadzieścia jeden - tłok wciąż całkiem spory. Trzeci w cztery dwadzieścia cztery - trochę się rozluźniło, za to trzeba było pokonać najwyższy na trasie podbieg. Czwarty w cztery zero osiem - był lekki kryzys, ale jak widać dało się coś z maszyny wycisnąć. I wreszcie ostatnie tysiąc metrów o cztery sekundy poniżej czterech minut. Wynik oficjalny: 0:21:20. Naprawdę nie ma na co narzekać. Jak to kiedyś zgrabnie ujęła Ava, jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej.

A propos urlopu. Jak wspomniałem o nim Trenejro, ten (za moim przyzwoleniem rzecz jasna) postanowił dokręcić mi tymczasowo śruby. W pierwszym dniu nowego roku wprawdzie nie biegałem, ale od drugiego, aż do dziewiątego plan przewidywał codzienne coś. Normalnie obóz treningowy - no powiedzmy takie pół obozu... jedna trzecia. No namiastka. I w domu. W sumie i tak całości zrealizować się nie udało, bo we wtorek miałem tak zły dzień (czasem zdarzają się takie, że nic nie wychodzi - no dosłownie nic, nawet bieganie, które mogłoby nieco wisielczy humor poprawić), a wczoraj zamiast biegać, czekałem na lekarza.

No właśnie, lekarza. Uspokajam od razu, że z dużej chmury mały deszcz, i choć mój palec u nogi jeszcze wczoraj wieczorem wyglądał naprawdę nieciekawie, dziś ma się dużo lepiej i choć zapewne dzień lub dwa nie pobiegam, no nie ma się czym za bardzo zamartwiać. Wszystko zaczęło się w środę po południu, gdy wchodząc w domu po schodząc w samych skarpetach, potknąłem się i wyrżnąłem paluchem o stopień (meble i stopnie schodów istnieją przecież właśnie po to, byśmy się uderzali o nie gołymi - względnie odzianymi jedynie w skarpety - stopami). Tegoż dnia, tylko pod wieczór, Córka Starsza przez przypadek nadepnęła mnie na ten sam palec. I nie wiem, które z tych zdarzeń zaszkodziło mi bardziej, niemniej do końca dnia palec mnie... bolał. Oczywiście w głupocie i zawziętości swojej rano wstałem i poszedłem biegać (co tam jakiś palec - ja mam trening do zrobienia). Potem bolał jeszcze cały dzień. W piątek niby nie doskwierał aż tak bardzo, ale gdy wieczorem zdjąłem skarpetę, a Ślubna zobaczyła co ja w niej nosiłem, tak się przeraziła, że wysłała mnie bym dostał płaskodupia (jak mawia profesor Błaszczyński) w poczekalni ostrego dyżuru. Do domu wróciłem po północy, ze zdjęciem rentgenowskim w ręce, nacięciu skóry na palcu (tu krótkie wtrącenie w postaci dialogu lekarz-pacjent: Będzie małe ukłucie - powiedział lekarz. Domyślam się po tym, co pan trzyma w dłoni - odparł pacjent lekarzowi, który trzyma skalpel) i zaleceniem by moczyć nogę w wodzie z szarym mydłem. Będzie dobrze(j).

Na sam koniec zostawiłem coś, o czym może i powinienem napisać na początku. Ale najlepsze zawsze trzyma się na koniec. W sobotę nad Rusałką pobiegłem nie tylko ja i Córka Starsza. Na dystansie pięciu kilometrów, z czasem 0:29:04 zadebiutowała też Moja Od Niedawna Biegająca Żona!
Tego dnia albo brakowało mi tlenu, albo nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że jednak się tego doczekałem ;-)
Pękam z dumy i ze szczęścia.

3 stycznia 2014

Do roboty!

Gdy się przymierzałem do tego posta chciałem tu napisać co biegowo porabiałem w ostatnich dwóch tygodniach minionego, dwa tysiące czternastego roku. Ale postanowiłem owe czternaście dni streścić w dwóch zdaniach. W tygodniu oznaczonym w większości (o ile nie wszystkich) kalendarzy jako pięćdziesiąty pierwszy (czyli przedświątecznym) po raz kolejny (kolejny tydzień, znaczy się) próbowałem nadgonić treningowe zaległości - nie udało się. Na początku kolejnego zaległości jeszcze trochę narosły (wiadomo - przedświąteczna gorączka), po czym w wigilię wylądowałem w łóżku (tym razem z gorączką, ale w medycznym tego słowa znaczeniu) i tydzień ograniczył się do spokojnych ośmiu kilometrów w niedzielę (już po wymuszonej chorobą korekcie planu). A napisałem tylko te dwa zdania (wiem, długie, ale jednak dwa), ponieważ stwierdziłem, że wykorzystam jednak trwającą wciąż atmosferę noworoczną (a propos, dostaję białej gorączki gdy widzę kolejne życzenia pomyślności w Nowym Roku, zamiast w nowym roku), by spojrzeć wstecz, a przede wszystkim by popatrzeć przed siebie.

Miniony rok był dla nie przełomowy - moje bieganie nabrało nowego wymiaru. Główną tego przyczyną była niewątpliwa zmiana jakościowa, jaką było rozpoczęcie współpracy (a raczej pracy pod okiem) Trenejro - najpierw w ramach Wyzwania Runner's World, a później już la private. Głównie ten fakt sprawił, że po prostu zacząłem biegać nie tylko więcej (pokonałem o ponad 30% kilometrów więcej niż w latach minionych), ale i bardziej celowo. Poprawiłem swoje życiowe rekordy (tzw. indywidualne rekordy świata), na wszystkich dystansach, na których wystartowałem. Dwa z tych dystansów - triatlon super sprint oraz najbardziej nieokrągłą (7,195 km) zmianę w sztafecie maratońskiej - pokonałem po raz pierwszy, więc trudno było się spodziewać czegoś innego niż życiówki, ale już na dystansie 10 km poprawiłem się o trzy minuty i dwadzieścia jeden sekund w stosunku do najlepszego wyniku z roku 2012. Odległość półmaratonu pokonałem o dwieście czterdzieści jeden sekund szybciej niż rok wcześniej. Z kolei jesienny maraton pokonałem o trzynaście minut i dwadzieścia trzy sekundy szybciej niż ubiegłej jesieni oraz o jedenaście minut i czterdzieści dwie  sekundy szybciej niż wiosną. I tylko na piątce się nie poprawiłem. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że... Że po prostu nie złożyło się by jakąkolwiek przebiec. Bez fałszywej skromności (próbuję się oduczyć tego powiedzenia, jak widać na razie nieskutecznie) mogę zatem śmiało napisać, że to był dobry, a nawet bardzo dobry rok! Ale kolejny ma być jeszcze lepszy!
Nawet Twarzak miniony rok widzi jako wybitnie biegowy (a ja po prostu monotematyczny jestem). Niemniej Najważniejsze Wydarzenie Biegowe Roku (NWBR) obrazuje zdjęcie w lewym dolnym rogu :-)
Cóż zatem chcę osiągnąć w roku kalendarzowym 2014? Zacznę od banału, ale inaczej nie mogę: chciałbym nadal rozwijać się sportowo. Ale mam też bardziej sprecyzowane plany. Nie, nie postanowienia - plany. Do tego gruntownie przemyślane - w tym roku szczególnie gruntownie, zresztą nie tylko w tej działce mojego życia jakim jest hobby w postaci sportu amatorskiego, ale to temat na oddzielnego posta i chyba nie na tego bloga. Moimi głównymi startami będą maratony w Pradze oraz Aglomeracji Śląskiej (znanej również jako Silesia). Na królewskim dystansie chciałbym w tym roku zbliżyć się do wyniku 3:10. Bardziej konkretnie myślę jednak o złamaniu dwóch innych barier, które można by określić jako psychologiczne - dwudziestu minut w biegu na 5 km oraz półtorej godziny w półmaratonie. Ponadto chciałbym zdobyć Koronę Półmaratonów Polskich (wciąż czekam na nowe reguły, które ponoć mają się nieco zmienić w stosunku do roku minionego). Ostatni cel jest w sumie treningowy - chciałbym pobiec w sztefetowej pielgrzymce biegowej na Jasną Górę - cieszę się podwójnie, bo będzie okazja do spotkania z Tete. A skoro już o Blogaczach mowa, chciałbym abyśmy i w tym roku wystartowali wspólnie w ekidenie (mam nadzieję, że tym razem w stolicy, ale Wielkopolski), choć tym razem nie zamierzam nastawiać się na wynik, a jedynie na wspólną zabawę.

To by było na tyle - jest co robić. Nie życzcie mi zatem powodzenia (bynajmniej nie dlatego, żeby to miało przynosić pecha - jak wiadomo przesądny nie jestem, bo to dopiero przynosi pecha). Życzcie mi bym pracował ciężko!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...