31 stycznia 2016

Halo Panie Jacku: O plaży, klimatyzacji i nowoczesności uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Chyba właśnie znalazłem sposób, by napisać do Pana na przełomie stycznia i lutego, kiedy to nie ukazuje się miesięcznik dla biegaczy, a skoro się nie ukazuje, próżno w nim szukać Pańskiego felietonu. Mam przecież pewne zaległości wynikające z mojej jesiennej niemocy blogerskiej (tzw. syndrom JNB). Chociaż kiepski to sposób, nie pisać, gdy można, by pisać gdy nie można. Z drugiej strony, jak mawiał pewien (gadający) osioł, gdy jest wola, znajdzie się i sposób.
Naszła mnie też taka myśl, że jest jeszcze jeden powód, który spowodował brak mojej reakcji na trzy kolejne Pańskie felietony - wyjątkowo nie zgadzam się z postawionymi w nich tezami. To znaczy zgadzam się, ale się nie zgadzam. Albo częściowo się zgadzam, a częściowo niezupełnie.To może ja wyjaśnię.
Bieganie po plaży najlepiej o wschodzie słońca. Inaczej to... walka z wiatrakami. (źródło: wikimedia.org)
Bo na ten przykład, jeśli chodzi o bieganie po plaży, to mam taką małą świecką tradycję, że podczas urlopu nad morzem co najmniej raz biegam po plaży właśnie. W tym roku (jak na złość) akurat nic z tego nie wyszło, ale nadrobiłem to już po wakacjach, we wrześniu, podczas podróży służbowej do Świnoujścia. Tylko że ja zawsze biegam w butach. Owszem, po tym cienkim pasie zafalowanego piasku, ale w butach. I w normalnym stroju sportowym (to znaczy w takim, w jakim normalnie biegam o danej porze roku). Ale też nie mam problemu z tzw. zwykłymi plażowiczami (niektórzy powiedzieliby Januszami). Po prostu, gdy ja biegam, oni jeszcze smacznie śpią. Biegam bowiem wczesnym rankiem. Z zakopywaniem nadprogramowej odzieży radzę sobie z koeli w ten sposób, że bądź zaczynam bieg w miejscu noclegu (tak było w Świnoujściu, gdzie hotel był kilkaset metrów w linii prostej od plaży), bądź dojeżdżam najbliżej jak się da.
Biegając po plaży na granicy Polsko-Niemieckiej miałem też kilka mini przygód, o których chciałbym wspomnieć. Po pierwsze muszle. Było tam mnóstwo muszli. Tak dużo, że bieganie bez butów mogłoby się naprawdę źle skończyć. Po drugie zacieśnianie stosunków. Miałem okazję zamienić kilka słów ze starszym panem narodowości niemieckiej, również biegaczem. Po trzecie wreszcie, widoki. Był to już wrzesień, więc wschód słońca był na tyle późno, że zamierzałem uczynić go elementem treningu. Niestety, chmury nie pozwoliły. Dostałem za to inne doznania wzrokowe, o których nie napiszę bo przecież mogą czytać to dzieci (okazuje się, że biegacze to nie jedyni dziwacy, którzy nawiedzają plażę nad ranem).

W temacie klimatyzacji jest tak, że wykonując zawód wymagający częstych podróży służbowych, zazwyczaj samochodem niestety (czasem wolałbym pociągiem, bo to i książkę można poczytać i człowiek jakoś mniej zmęczony po całym dniu w drodze), nie wyobrażam sobie życia bez klimatyzacji. Z drugiej jednak strony, budowlańcem będąc, wiem, że temperatura na jaką nastawiona jest klimatyzacja nie powinna się różnić o więcej niż o sześć stopni w stosunku do temperatury na zewnątrz. No dobrze, tylko w ekstremalnych przypadkach, musiałbym tzw klimę w samochodzie nastawiać na trzydzieści stopni. Tak czy owak, przesadzić da się ze wszystkim. Z koleją, o której Pan wspomniał, mam nieco odmienne doświadczenia. Otóż na początku listopada zeszłego roku jechałem pociągiem relacji Wrocław-Gdańsk do Pana rodzinnego Trójmiasta. Niech mi Pan wierzy, największe sierpniowe upały, to przysłowiowe małe miki w porównaniu z temperaturą jaka panowała w wagonie w ten chłodny (może nawet i mroźny, choć ostatnio to rzadkość) listopadowy poranek.

Może mi Pan wierzyć lub nie ale nigdy nie biegałem ze smartfonem. Mam tu na myśli używanie aplikacji dla biegaczy. No dobra, raz mi się zdarzyło, jak mi ukradli Gremlina (tak pieszczotliwie nazywam mój zegarek popularnej marki, z dżipiesem). Ale efekt był taki, że przez przypadek go wyłączyłem i nic nie pomierzył. Telefon na trening zabieram owszem, ale w celach bezpieczeństwa (mojego, bo mogę przecież na ten przykład skręcić nogę lub wpaść pod samochód, lub innych, bo może trzeba będzie wezwać jakoś pomoc), tudzież aby MBŻ mogła zadzwonić z sakramentalnym pytaniem, czy daleko jeszcze lub też z informacją, że dziecko (pardon) rzyga i mam wracać do domu najkrótszą drogą. A i tak nie da się na nim zainstalować żadnych aplikacji, bo mam taki normalny, z guzikami. Nie ma ekranu dotykowego, ma za to inną niebagatelną zaletę. Jest mały i łatwo go schować.
Jeszcze a propos guzików (przepraszam, przycisków - wciąż zapominam, że może to czytać ktoś bez znajomości poznańskiego). Podobnie jak Pan jestem piewcą wyższości stoperów nad smartfonami. Także jeśli chodzi o mierzenie ilości przebiegniętych okrążeń. Przycisk Lap jest w tym wypadku niezastąpiony!

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH.
Bartek M.

26 stycznia 2016

O biegu, na który tak czekałem, uwag kika

26 stycznia 1919 żołnierze Armii Wielkopolskiej, wraz z gen. Dowborem-Muśnickim, złożyli uroczystą przysięgę na placu Wilhelmowskim, przemianowanym wówczas na plac Wolności w Poznaniu.* Tak, to już dziewięćdziesiąt siedem lat minęło od tego wydarzenia. A nie doszło by do tego, gdyby nie wydarzenia 27 grudnia roku 1918, kiedy to wybuchło jedno z nielicznych zwycięskich powstań zbrojnych naszego narodu - Powstanie Wielkopolskie. Dziewięćdziesiąt siedem lat później na ulicach ścisłego centrum Poznania, w wielu miejscach z Powstaniem związanych, odbył się Bieg Powstania Wielkopolskiego.

Pod wieloma względami dziwny był to bieg. A może nie - może nie dziwny. Lecz na pewno nietypowy. Po pierwsze pora. Zdecydowana większość biegów odbywa się w godzinach przedpołudniowych, a nawet porannych. Najczęściej w myśl zasady, im dłuższy bieg tym wcześniej start. Ale i tzw. piątki i dychy startują z reguły (od której, pamiętajmy, wyjątki występować muszą, by w ogóle reguła regułą była) nie później niż o jedenastej, dwunastej. A tu nie dość, że start ok. 16:40, to jeszcze (a właściwie już) nie za dnia, bowiem pod koniec grudnia to już ciemno. Ale przecież godzina startu nie wzięła się znikąd. 16:40 to domniemana godzina wybuchu powstańczych walk, a co za tym idzie samego Powstania.
Źródło: Fotografia Tomasz Szwajkowski
Po drugie miejsce, a właściwie miejsca. Start i meta znajdowały się na Placu Wolności, tuż obok budynku Arkadii, czyli tam gdzie walki się rozpoczęły i gdzie poległ pierwszy powstaniec, Franciszek Ratajczak. Ale na trasie biegu znalazły się również ulica Święty Marcin, gdzie w początkowym etapie Powstania swoją siedzibę miało Dowództwo Główne. Była ulica Święty Wojciech, przy której znajduje się cmentarz zasłużonych Wielkopolan (nomen omen najstarszy istniejący cmentarz w Poznaniu), gdzie spoczywa pierwszy dowodzący Powstaniem, generał Stanisław Taczak. Była też sama ulica Powstańców Wielkopolskich.
Tu mała dygresja. Przez kilka lat mieszkałem na osiedlu Powstań Narodowych. Wielokrotnie korespondencja przychodziła zaadresowana na osiedle Powstańców Narodowych. Na szczęście dochodziła.

Po trzecie oprawa. Bieg wpisany był niejako w główne obchody rocznicy. W okolicach startu panował więc atmosfera nie do końca taka, jaka zazwyczaj biegom masowym towarzyszy. Dość, że oprócz przedstawicieli płci obojga odzianych w stroje sportowe, można było spotkać nie tylko tzw. zwykłych mieszkańców, ale i osoby w strojach historycznych. Biegowi towarzyszyły również odśpiewanie hymnu oraz minuta ciszy tuż przed startem.
Tu przemyślenie, którym przy tej okazji wręcz muszę się podzielić. Ja rozumiem (przynajmniej się staram) i szanuję (jak wyżej), że patriotyzm różnie może być rozumiany i różnie manifestowany (taka złota myśl mnie naszła, że patriotyzm nie polega na odpalaniu rac). Lecz braku szacunku dla hymnu i minuty ciszy zrozumieć i zaakceptować nie potrafię.
Źródło: Fotografia Tomasz Szwajkowski
Po czwarte uczestnicy. Nie mam być może zbyt dużego doświadczenia w tym temacie (w startach w biegach z akcentem historyczno-patriotycznym w tle), ale odniosłem silne wrażenie, że mamy zdecydowanie szerszy przekrój startujących, co zaobserwować można było między innymi za sprawą strojów, jak i zachowania przed i tuż po starcie. Zdziwiła mnie na przykład ilość osób, które mnie wyprzedzały na pierwszych metrach biegu, a które na stałych bywalców biegów ulicznych nie wyglądały. Dla jasności - nie jest moim zamiarem deprecjonowanie kogokolwiek, dzielę się jedynie własnymi obserwacjami (to co się wydarzyło na kolejnych kilkuset metrach, zdaje się owe obserwacje potwierdzać). Cieszy mnie wręcz fakt, że ludzie, którzy (być może) na co dzień nie żyją bieganiem tak mocno jak ja i mnie podobni, postanowili uczcić ten dzień akurat w taki sposób.

Po piąte (przez dziesiąte - nie mogłem się powstrzymać) pogoda. Blisko dziesięć stopni w ostatnich dniach grudnia i strój startowy lżejszy niż na październikowym maratonie nie wymagają chyba szerszego komentarza (tydzień później biegałem już w trzech warstwach i soplach na buffie).
Źródło: endomondo.com
A sam bieg (w sensie jak mi poszło)? Chciało by się rzec, rzecz drugorzędna. Trasa niełatwa (pagórkowato i sporo kostki brukowej - tej historycznej), a i formy nie było, więc i cudów się nie spodziewałem. A może trochę szkoda. Bo gdybym pobiegł w okolicach swojej życiówki, to mógłbym liczyć nawet na pierwsze w życiu pudło (ale nic, kiedyś się przecież doczekam). Tak czy owak, za rok pobiegnę znów.

PS1. Jeśli chcielibyście zrobić sobie powtórkę (no, ewentualnie lekcję) z historii, gorąco polecam Historię bez cenzury.
PS2. Teraz czekam na Bieg Poznańskiego Czerwca.

*Źródło: Wikipedia

16 stycznia 2016

Kwestionariusz Blogacza - Nie lubi, ale to robi

Znajoma Blogaczka (chociaż dziś nie o niej), Asia, opublikowała ostatnio na swoim blogu cykl wywiadów z Biegającymi Mamami. Mam było sześć. Pięć z nich znam osobiście. Cztery (Kasia, Agnieszka, Ewa i Emilia) były już bohaterkami Kwestionariusza. Sami rozumiecie do czego to zmierza, prawda?
A zatem bez zbędnych wstępów przedstawiam czytającym te słowa autorkę bloga Ala się ściga, czyli Alę, co się ściga.
Jako że Kwestionariusz również padł ofiarą mojej jesiennej niemocy blogerskiej (tzw. syndrom JNB) tym bardziej przypomnę zasady (chociaż i tak zawsze to robię):
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
A teraz oddajmy już głos kolejnej z Biegających Mam.

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Na asfalcie półmaraton, bo paradoksalnie wcale nie lubię się ścigać. W górach, jak na razie dystans około maratoński, w ciągu najbliższych miesięcy okaże się, czy lubię jeszcze dłużej.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Taki, w którym się dzieje np. bieg z narastającą prędkością, piramidki i zabawy biegowe, chyba, że biegam w górach wtedy wiadomo jak najdłużej i jak najspokojniej, żeby był czas nacieszyć się tym, co dookoła.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, który mam do osiągnięcia, a ostatnio plan, który dostaję każdej niedzieli. Czekam na każdego maila z planem jak lata temu na niedzielne bajki Disney’a.
4. Twoje pierwsze zawody?
Biegnij Warszawo 2009, udało mi się przebiec 10 km kilka sekund poniżej godziny.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Bieg Ultra Granią Tatr.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Biec albo umrzeć Kiliana Jorneta.
7. Dlaczego biegasz?
Bo mogę. Bo tylko wtedy jestem sama ze sobą i nikt nic ode mnie nie chce. Bo stale przekraczam swoje granice. Bo chcę nauczyć moich chłopaków jak to jest żyć z pasją.
8. Dlaczego blogujesz?
Bieganie to dla mnie kolekcjonowanie chwil idealnych, bardzo lubię do nich wracać. Prowadzenie bloga jest też dodatkowym motywatorem do działania.
9. Jeśli nie bieganie, to?
Góry.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Mam nadzieję, że to wciąż jeszcze przede mną.
11. Co byś zmieniła, gdybyś jeszcze raz zaczynała swoją przygodę z bieganiem?
Teraz wracam do biegania po kilkunastomiesięcznej przerwie i kilka rzeczy robię inaczej. Przede wszystkim słucham swojego organizmu i odpuszczam kiedy jestem zmęczona, nic nie robię na siłę. Nie odpuszczam za to treningu uzupełniającego, polubiłam rozciąganie, dużo czasu poświęcam stabilizacji i zaprzyjaźniłam się z pulsometrem.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej chciałabyś pobiegać?
Marzę o Himalajach i starcie Tenzing Hillary Everest Marathon, ale do tego jeszcze długa droga przede mną. Może na 40 urodziny?
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Spotkania z dzikimi zwierzętami na górskich wybieganiach, ostatnio na przykład był to dorodny jeleń, z którym moja ścieżka przecięła się kilka razy.
14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją?
Chyba tak, bo jak inaczej określić samozachwyt po upodleniu się na treningu czy szczerzenie się do obcych ludzi biegających jak ty w strugach deszczu?

No! To pora na dedykację muzyczną od Ali (domyślacie się, skąd taki wybór?):


A jeśli by były dodatkowe pytania, proszę się nie krępować...

9 stycznia 2016

O piekielnym grudniu uwag kilka

Podobno dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło (tylko kto by chciał to sprawdzić?). Zaryzykuję stwierdzenie, że sumiennymi postanowieniami poprawy również.
Grudzień zacząłem z mocnym postanowieniem poprawy. No, bo teraz (to znaczy wtedy) to już nie ma lipy, jest nowy miesiąc, a ja się biorę do roboty, wióry będą lecieć i w ogóle.
Źródło: endomondo.com
Tydzień pierwszy.
Nowy miesiąc w pracy zaczynamy spotkaniem podsumowująco-wigilijnym. Grafik napięty, ale wszystko wskazywało na to, że bieganie się zmieści. A tu klops. Dyskusja się przeciągła (sic!), jak mawiał klasyk i pierwszy trening przepadł. Kolejnego dnia nie było lepiej. Niby syndromu dnia następnego (w jego klasycznym wydaniu) po firmowej wigilii (no bo co się robi na firmowych wigiliach?) nie było, ale był syndrom niewyspania (rozrywkowy współlokator mi się trafił). Generalnie czułem się fatalnie. Co się stało w czwartek, już nawet nie pamiętam. Skończyło się na tym, że biegałem jedynie w weekend - na pocieszenie, w oba weekendowe dni.

Tydzień drugi.
Tydzień bardzo podobny do pierwszego, choć zupełnie inny. We wtorek miały być podbiegi. Były w środę. Tak więc pierwotnie planowane na środę bieganie, samoistnie (nie dosłownie oczywiście), przesunęło się na czwartek. A czwartkowe miało być w piątek. Sęk w tym, że nastąpił chyba jeden z najgorszych weekendów jaki pamiętam. Znacie określenie-klucz ciąg niefortunnych zdarzeń? W tamten weekend mógłbym z takich ciągów spory bukiet upleć. Skutek: dwa dni w tygodniu na biegowo. Żaden weekendowy.

Tydzień trzeci.
No ten w końcu jakoś się w historii zapisał. Stu procent realizacji planu jeszcze nie było, ale było już więcej treningów z bieganiem niż bez (kto zgadnie ile, przy uwzględnieniu faktu, że planowo mam pięć treningów biegowych w tygodniu?). A propos planu, to tydzień de facto od zmian planu zacząłem. Wyjeżdżałem za granicę i nie wiedziałem, czy będzie gdzie zrealizować podbiegi. A, jak się okazało, Fulda to całkiem mocno pofałdowane miasto (warto zapamiętać).

Tydzień czwarty - świąteczny
Tragedia. Chyba właśnie dlatego nie lubię wszelkiego rodzaju świąt. Tak zwana atmosfera (przed)świąteczna udzieliła mi się tak bardzo, że pierwszy raz buty do biegania odziałem wieczorem pierwszego dnia świąt. Za to zakończyłem tydzień miłym akcentem - Biegiem Powstania Wielkopolskiego (kilka słów więcej o nim samym za kilka dni).

Tydzień piąty.
Niepełny. Ostanie trzy dni tygodnia to już nie tylko nowy miesiąc, ale i całkiem nowy rok. Ale całkiem owocne te cztery dni. Środowy trening niby przepadł. Ale przepadł za sprawą szesnastu godzin ciężkiej fizycznej pracy (takie hobby - doktorat), których efekty osłodziły brak odpowiedniego zapisu w biegowych annałach Bartka.
Źródło: endomondo.com
Reasumując, z zaplanowanych na ostatni miesiąc roku dwustu siedemdziesięciu kilometrów pokonałem o sto dziesięć mniej. Gaci niby nie urywa, jak mawia pewien mój biegający kolega, ale Trenejro stwierdził, że nie jest tak źle, więc i ja szat nie rozdzieram. A z drugiej strony to niemal tyle, co w październiku i listopadzie razem wzięte. A nawet więcej niż w grudniu roku ubiegłego. Także, jak widać, zawsze człowiek jakoś tam sobie humor poprawi. O!

1 stycznia 2016

Halo Panie Jacku: O naszych Hankach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Jak minęły sylwestrowe szaleństwa? Bo u mnie bez szaleństw (nomen omen). Ot, Córka Młodsza, czyli Moja Hanka, krótko po północy stwierdziła, że mam się z nią położyć, więc się położyłem. I mimo kanonady za oknem (nigdy nie zrozumiem fenomenu noworocznych fajerwerków - o północy w porządku, ale strzelanie od zmierzchu do świtu, że o przedskoczkach na tydzień przed nie wspomnę?) zasnąłem również.

A propos Hanki - dziś będzie trochę nie a propos ostatniego Pana felietonu (na koniec wtrącę jedno zdanie). Dziś będzie o Hankach, a konkretnie o jednej. No właśnie - Pan ma Swoją, ja mam Swoją. Ale jest jeszcze jedna Hanka, która również bez wątpienia jest czyjaś - ma Wspaniałych Rodziców (duże litery użyte celowo).
Źródło: facebook.com
Hania Mielec, o której mowa, urodziła się w maju (konkretnie szóstego) 2008 roku. Niestety urodziła się z wrodzoną wadą serca, która przyjęła postać wspólnego kanału przedsionkowo-komorowego oraz hipoplazji lewej komory. Gdy Hania miała trzy miesiące, zamknięto jej przetrwały przewód tętniczy oraz przełożono tętnicę błądzącą. Kolejną operację Hania przeszła w czwartym roku życia, kiedy dokonano zespolenia systemowo płucnego (wszystko po to, by poprawić jej komfort życia). Całkowita korekta wady serca nie jest niestety możliwa w tym momencie, za sprawą skomplikowanej budowy serca oraz naczyń je otaczających oraz ogromnego ryzyka niepowodzenia. Opiekujący się Hanią zespół lekarzy planuje podjęcie próby trzy-etapowej korekty, co (jak nie trudno się domyślić) wiąże się z jeszcze co najmniej trzema operacjami. Hania na stałe przyjmuje szereg leków i niestety rozwija się nieco wolniej, niż jej rówieśnicy. Dlatego też jej Rodzice za priorytet wyznaczyli sobie wspomaganie jej w poznawaniu świata oraz usamodzielnianiu się.

Niestety również łatwo się domyślić, że leczenie i rehabilitacja Hani związana jest z niemałymi wydatkami. I dlatego jest taka akcja, kryjąca się pod nazwą Noworoczne biegi dla Hani Mielec #złotynakilometr, czyli chytry plan, żeby wspomóc Hanię pokonanymi kilometrami. Założenia planu są następujące:
1. W pierwszy dzień nowego, dwa tysiące szesnastego roku, czyli w Nowy Rok, uprawiamy spalanie skutków szaleństw (tudzież grzechów) sylwestrowej nocy. Tym samym włączmy się we wsparcie małej Hani.
2. A to za sprawą tego, że za każdy przebiegnięty, ale również przejechany czy przespacerowany (bądź  jakiejkolwiek innej formie - nie jesteśmy przecież biegowymi ortodoksami) w Nowy Rok kilometr wpłacamy jeden złoty polski na pomoc dla Hani.
3. Z związku z powyższym powstało wydarzenie na Fejsbuku oraz rywalizacja (przy czym to słowo zupełnie tu nie pasuje) Pomaganie przez bieganie na Endomondo, a wpłat można dokonać za pośrednictwem podstrony w portalu Pomagam.pl.

Tyle o Hani. Teraz dwa słowa usprawiedliwienia. Muszę się bez bicia przyznać, że, choć doprawdy nie wiem jak to się stało, zupełnie przeoczyłem premierę Pańskiej nowej książki. Jak poszperam w pamięci, to kojarzę, że coś tam w jedynie słusznej stacji mówili o tym wydawnictwie, ale niestety fakt jest faktem. Umknęło mi. Niemniej, choć ta lektura wciąż jeszcze przede mną, niech Pan nie myśli, że mimo mojego (relatywnie) młodego wieku, postać Kolegi Kierownika jest mi nieznana. Na szczęście istnieje przecież wspomniana powyżej jedynie słuszna stacja, a w niej chociażby taka audycja jak Powtórka z rozrywki (a propos, niejako na cześć przygód młodej lekarki, założyłem niegdyś bloga Będąc (Nie)Znanym Inżynierem). Z drugiej zaś strony, przypomnienie, jakie znalazłem w pierwszych zdaniach Pańskiego felietonu, stało się dla mnie pretekstem, by jeszcze w starym roku nabyć metodą kupna (oczywiście internetowego) kolejną książkę.

To tyle na dziś - nieco krócej, choć mam nadzieję treściwie.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH, jak również życzenia wszelkiej pomyślności w nowym roku.
Bartek M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...