7 listopada 2011

Kościańska wiosna

Tak jak w poprzednim sezonie, głównym punktem zamykającym stał się Półmaraton Kościański. Tak jak już niegdyś pisałem, to miasto rodzinne mojego teścia, więc mogę tam liczyć na silny doping prywatnych kibiców, którym bryluje Ciotka Ewa. Trasa dodatkowo sprzyja kibicowaniu, tak więc i tym razem mogłem liczyć na MPK, czyli Mobilny Punkt Kibicowania.
Kościan przywitał nas (biegaczy i nie tylko) pogodą, którą trudno nawet określić jako złotą polską jesień. Było iście wiosennie. Na rondzie w okolicy biura zawodów znajdował się termometr, który gdy udawałem się po numer startowy wskazywał piętnaście stopni, a gdy się rozgrzewałem już tylko jednej kreski brakowało do dwudziestu. Jeszcze kilka dni wcześniej nawet przez myśl by mi nie przeszło, że pobiegnę w krótkim rękawku i spodenkach "startowych" a tu proszę.

Moim celem minimum było poprawić "personal best", ale celowałem w wynik w okolicach 1:43. Pomny doświadczeń z zeszłego roku ustawiłem się nieco bardziej z przodu, niż by to sugerowały tabliczki wydzielające poszczególne strefy. Ale dzięki temu szybko udało mi się złapać odpowiednie tempo. Pierwszy kilometr wręcz idealnie - 5:02. Drugi i trzeci również niemal jak po sznurku (4:57, 4:59). Mimo dobrego tempa nie biegło mi się całkowicie komfortowo - nawadniałem się dobrze przed biegiem, a jednak krótko po starcie poczułem silne pragnienie a gardło zrobiło mi się suche i nawet trudno się oddychało. Na szczęście inny uczestnik, biegnący z butelką poratował mnie łykiem napoju na przepłukanie gardła i mogłem kontynuować walkę. Wkrótce minąłem po raz pierwszy swoich kibiców (jak się później okazało już po raz drugi, ale za pierwszym razem nie odnaleźli mnie w tłumie).
Niesiony dopingiem (i nie tylko, ale o tym w następnym zdaniu) kolejne dwa kilometry pokonałem szybciej niż zakładałem (4:52, 4:59). Ok piątego kilometra zreflektowałem się, że źle ustawiłem ekran w Gremlinie i zamiast pokazywać mi tempo aktualnego "okrążenia" (auto-lap mam ustawiony na 1 km), pokazuje mi średnie tempo. Wszystko wyrównało się jednak między kilometrem piątym i siódmym (4:56, 4:57), dalej starałem się już trzymać przyjętych założeń, choć raz wyszło (ósmy kilometr 4:53, dziesiąty 4:55 jedenasty 4:52) a innym razem nie (dziewiąty 4:43!, dwunasty 4:49), ale dziwnym zbiegiem okoliczności przyspieszałem zawsze przed punktem z wodą. Pod koniec pierwszej dużej pętli (trasa miała jedną małą, dwie duże i krótki dobieg do mety) "wciągnąłem" pierwszego z dwóch zabranych żelów i złapałem za kubek by popić... a tu kubek prawie pusty. Złapałem drugi, a w tym drugim już herbata (słodka). I taki zasłodzony biegłem jakiś kilometr z pustym kubkiem w dłoni wypatrując jakiegoś kibica, który mnie poratuje wodą. Ostatecznie znów wspomógł mnie inny biegacz. Może te problemy sprawiły, ze chwile później trochę poniosły mnie emocje i zupełnie bez sensu nakrzyczałem na pana, który lekko zajechał mi drogę rowerem...
W każdym bądź razie po zaspokojeniu pragnienia i niesiony nową dawką energii starałem się już biec na tyle szybko, na ile czułem, że jestem w stanie. Z założenia trzecią część miałem biec tempem 4:50/km a wahało się ono między 4:41 a 4:48 z wyjątkiem szesnastego kilometra, który pokonałem w 4:56. Czy mogłem biec szybciej. Zapewne tak, bo jak zwykle na finiszu mnie poniosło i przeszedłem do sprintu (czyli siły były), ale to wszystko przez faceta, który, gdy zacząłem go wyprzedzać, postanowił podjąć walkę. Także metę minąłem z okrzykiem walki na ustach i z tego wszystkiego zapomniałem zastopować Gremlina i czas netto (1:41:42) musiałem potem obliczać na podstawie analizy krzywej tempa. Oficjalnym czasem był czas brutto, a tu zanotowałem wynik 1:43:09.
Na mecie jeszcze jedna powtórka z przed roku czyli zdjęcie z Kubą (przez zupełny przypadek zrobione w tym samym niemal miejscu - trzeba tylko dodać, że rok wcześniej nie znaliśmy się jeszcze osobiście), który po raz kolejny złamał 1:40. A potem już tylko herbata, rozciąganie, i szybkie pogaduchy ze znajomymi biegaczami - jednemu z nich oddałem swój bon na posiłek, bo ja czym prędzej udałem się na słynną zupę pomidorową z kluskami Ciotki Ewy!
Podsumowując, jestem oczywiście bardzo zadowolony, szczególnie z wyniku - pobiegłem o 1:28 lepiej od zakładanego, a życiówkę podkręciłem o całe 3:38. Atmosfera również była świetna, głównie dzięki kibicom, nie tylko tym prywatnym. Jednak jeśli chodzi o organizację, jest kilka rzeczy, które warto by poprawić - zaczynając od strony internetowej, na której trzeba się było czasem naszukać by znaleźć potrzebne informację (na stronie startowej nie było na przykład informacji o tym kiedy odbędzie się bieg). Dla mnie osobiście dużym zgrzytem był obowiązek zwrotu numeru startowego - myślę, że bieg ma już taką rangę (siódma edycja, blisko tysiąc uczestników), że może pozwolić sobie na numery zawierające coś więcej oprócz samego "numeru właściwego", które będą miłą pamiątką dla uczestników. Warto by było również przemyśleć rozstawienie punktów z wodą - pierwszy znajdował się w strefie startu/mety, drugi był ok dwa kilometry przed końcem dużej pętli. W praktyce było to ok. półtora kilometra od startu (koniec małej pętli - mało kto korzystał), ok. dziewiątego kilometra, pomiędzy kilometrami jedenastym i dwunastym i dopiero w okolicy dziewiętnastego. Ale najbardziej przydały się wreszcie pomiar czasu netto...

Żeby nie było, ze tylko narzekam, na koniec dwie ciekawostki - a właściwie dwaj "ciekawi" biegacze. Pierwszego spotkałem podczas rozgrzewki. Z tzw. arafatką na głowie posilał się przed startem - w jednej ręce miał czekoladę, w drugiej odpalonego papierosa. Drugą "indywidualnością" był chłopak, który pod bluzą, na szyi miał rodzaj walkmana z zewnętrznym głośnikiem i "raczył" wszystkich wokół utworami RATM. Sam zasugerowałem mu grzecznie zainwestowanie w słuchawki, ale natknął się na bardziej ciętą ripostę w formie pytania, czy na długo ma jeszcze baterii.

A zatem, sezon powoli można uznać za zakończony. Za tydzień jeszcze pierwszy bieg GP Poznania (tak na 3/4 gwizdka, choć boję się, że i tak pójdę na całość), a potem cztery tygodnie laby i czas podsumowań orz oczywiście snucia planów. Na pewno za rok o tej porze (o ile rzecz jasna nic nie stanie na przeszkodzie) znowu zawitam do Kościana.

9 komentarzy:

  1. Gratulacje raz jeszcze! Piękny wynik na zakończenie sezonu. Jeśli chodzi o zwrot numerów - to rzeczywiście skucha. Zbieram numery z półmaratonów i maratonów i byłoby mi trochę łyso, gdybym nie mogła wziąć do domu takiej pamiątki.

    PS. Postaram się dogonić Cię trochę na wiosnę, ale na aż tak dobry wynik nie liczę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze raz gratki:) idziesz jak burza;) co to będzie w następnym sezonie? właśnie się dowiedziałem, że jeden z naszych (Zabieganych:) też startował w tym biegu:) pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje!
    A z tymi punktami nawodnienia to rzeczywiście dziwna sprawa. Po co komu płyny po 1,5 km biegu?

    Pan z czekoladą i papierosem jest moim faworytem :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oczywiście wielkie gratulacje :)
    Kolejny rekord do kolekcji. Już trzeba myśleć co zrobić, aby w przyszłym sezonie było jeszcze lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje - świetny start. Co do RATM to bardzo ich lubię. Telefonicznych DJów już nie. Polecam filmik: http://www.youtube.com/watch?v=z6cTzUuHZjo

    OdpowiedzUsuń
  6. Ostatnio spotkałem takiego DJa na treningu...z telefonem w ręce, więc na dodatek jakość dźwięków wątpliwej jakości. Nie wiem co to za "moda"...Gratulacje :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję Wam za "graty" i miłe słowa:)
    @Hania, ja zbieram wszystkie numery, więc trochę mnie ta sprawa zdziwiła, że tak eufemizmu użyję.
    @Tete, w przyszłym sezonie chciałbym zostać półmaratończykiem "godzina-trzydzieści_coś";)
    @Emilia, ten na 1,5 km nie był zły - drugi raz wypadał na 11,5 km. Ale dlaczego drugi ustawili dwa kilometry dalej (zamiast w połowie drugiej pętli)?
    @biegamblog, już intensywnie myślę:)
    @Mauser, ja też nie mam nic przeciwko Rage'om. W pewnych okolicznościach lubie taką muzykę. Ale podczas biegu mi przeszkadzało. Dzięki za linka:)
    @Krzysiek, moda nie jest wcale taka nowa, kiedyś zamiast komórek były tzw. jamniki. Ale to tak samo niekulturalne jak kiedyś...

    OdpowiedzUsuń
  8. No, no, to się nazywa progres! Szczere gratulacje Bartek, myslę że 30-coś jest jak najbardziej realne w przyszłym sezonie :)
    ps. czekolada i papierosy? nieźle, ciekawe jaki czas wykręcił ten kolega? ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. @Ava, dzięki. Jeśli chodzi o biegacza czekoladowo-tytoniowego, to widziałem go jak finiszował gdy ja wracałem już do domu - chwilę przed Panią Marią, czyli miał ok. 2:30. Ale znam (z widzenia) jednego poznańskiego biegacza, który pali, a przybiega w czołówce - w zeszłym roku na Malta Trail Running był zdaje się trzeci.

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...