20 września 2015

O deja vu i tym, że nazwa zobowiązuje, uwag kilka

Jak sięgam pamięcią, od początku mojej (ehem) kariery maratończyka stosowałem tzw. starty kontrolne. To znaczy, że przed każdym startem na królewskim dystansie, wcześniej zawsze (z wyjątkiem sezonu 2011) startowałem na dystansie dziesięciu kilometrów oraz półmaratonu. Ale powoli dochodzę do wniosku, że nie ma sensu kurczowo trzymać się tego schematu. Szczególnie przed maratonem jesiennym, gdy starty kontrolne nie chcą wypaść inaczej, jak tylko latem.

Rzućmy okiem na kilka biegów z przeszłości. Wrzesień 2012 - półmaraton w Pile. Życiówka owszem była, ale wywalczona w ciężkich warunkach (oj, ciepło było). Wrzesień 2014 - połówka w Gnieźnie. Grzało i wiało. Wynik grubo poniżej oczekiwań. I nie zapominajmy o maratonie we Wrocławiu we (i tu niespodzianka) wrześniu 2011 i tamtejszy maraton. Bieg niby tylko na zaliczenie (zbierałem podówczas na koronę), ale cierpiałem okrutnie. Tylko co się dziwić - było grubo ponad trzydzieści stopni, a termometry zamontowane na wiaduktach pokazywały temperaturę asfaltu z czwórką na początku. I wreszcie półmaraton w Zielonej Górze w minioną niedzielę. Ostrzyłem zęby na nową piękną życiówkę, a skończyło się na wyniku o blisko pięć minut od owej życiówki gorszym.
Dobra mina do złej gry (źródło: Sandra Afek Photography)
Żeby nie było, nie zamierzam prowadzić teraz wywodów, które doprowadzą mnie do udowodnienia tezy, że jestem zwycięzcą. Nie jestem. W mieście Mojego Ulubionego Sklepu Biegowego poniosłem swoją sromotną porażkę. Niemniej tak to już w bieganiu bywa (a nawet jest), że do dobrego wyniku potrzeba czegoś więcej niż formy.
Na pogodę wpływu nie mamy. Ale profil trasy mogłem przecież przeanalizować nieco dokładniej. Owszem, okiem rzuciłem. Odnotowałem, że mniej więcej na dziesiątym kilometrze jest spory podbieg (w sumie jeden poważniejszy, pomyślałem wówczas), ale nie zdawałem sobie jeszcze sprawy jak stromy, jak długi, i jak, w połączeniu z pogodą, mocno da mi w kość. A najbardziej mam żal do siebie o to, że będąc tydzień z okładem wcześniej w Zielonej Górze nie zrobiłem objazdu trasy. Może oszczędziło by mi to nieco bólu i rozczarowań. Ale po kolei.

Początek trasy półmaratonu w Zielonej Górze prowadzi (nomen omen) pod górę. Nie było to jeszcze jakoś mocno uciążliwe, tym bardziej, że, jak to na pierwszych kilkuset metrach, stawka jeszcze się nie rozciągnęła i głownie należało się skupić na biegu w sporym tłumie. A i tak zacząłem za mocno (dałem się ponieść?). Między pierwszym a czwartym kilometrem nastąpiła część trasy, którą zapamiętałem jako ciąg krótkich acz mocnych podbiegów przeplatanych długimi zbiegami (ewentualnie na odwrót). Na podbiegach pilnowałem kadencji i starałem się by tempo nie spadało zbyt gwałtownie, a na zbiegach - no cóż - czerpałem garściami z odkrycia niejakiego Isaaca Newtona. Pełnymi garściami czerpałem z owego odkrycia na piątym kilometrze, który prowadził mocno w dół - nic dziwnego, że pokonałem go w mniej niż cztery minuty. Wszystko szło dobrze mniej więcej do połowy dziewiątego kilometra. Na ósmym miałem nawet jeszcze nieco zapasu w stosunku do założonej strategii. Ale pamiętam, że już wtedy pomyślałem, iż to niedobrze, że biegnie mi się tak ciężko na tak wczesnym etapie biegu. I właśnie wtedy zaczęły się schody. Niemal dosłownie.
Od połowy dziewiątego do końcówki jedenastego trasa to jeden wielki podbieg (a słońce nie pomagało). Pokonaliśmy w tym czasie około (jeśli wierzyć Endomondo) sześćdziesięciu metrów w pionie. Nawet nie starałem się za bardzo pilnować tempa, choć walczyłem i wierzyłem, że, mimo tego jak jest ciężko, będzie dobrze. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł na dwunastym kilometrze, gdy okazało się, że jestem o jakąś minutę w plecy. O tym, że naprawdę jest źle, uświadomiłem sobie mniej więcej na szesnastym kilometrze, gdy najpierw dogonili mnie, a potem zostawili w tyle, pacemakerzy na godzinę trzydzieści.
Ostatnie kilometry to już walka, ale nie o wynik. Bardziej walka ze samym sobą. Momentami o to, żeby się nie zatrzymać. Znów poczułem się jak na Silesia Marathon, choć tam przecież słońce i temperatura nie dawały się we znaki. Gdy po raz drugi przebiegaliśmy przez osiedle domków jednorodzinnych (ósmy i osiemnasty kilometr) ku mojej uciesze jeden z autochtonów (szkoda, że tylko jeden) postanowił wyjść na trasę nie tylko kibicować, ale zabrał też ze sobą wąż ogrodowy (domyślacie się z czym się to wiąże?). Jeszcze tylko podbieg trasą, którą zazwyczaj wjeżdżam do Zielonej i długa, ale ostatnia (i raczej prowadząca w dół) prosta do stadionu.

Mimo zmęczenia i słabego wyniku, na ostatnich metrach starałem się wyglądać dobrze. Zachęcałem kibiców do wsparcia i postawiłem na to, by chociaż na zdjęciu z finiszu (o ile ktoś mi zrobi) wyjść jako tako (a najlepiej spektakularnie). Nawet stoper zatrzymałem dopiero kilka metrów za linią mety. Nie do końca, ale się udało (patrz powyżej). A na osłodę, jako że znalazłem się w gronie pierwszych dwustu finiszerów (nie za bardzo lubię to słowo, ale trzeba przyznać, że dobrze oddaje naturę zjawiska) - dokładnie byłem sto pięćdziesiąty - dostałem złoty medal. Złoty medal za kiepski wynik - cóż za ironia.

Źródło: endomondo.com
No nic, potwierdzeniem formy będzie musiał być bieg (choć ma mieć formę mocnego treningu, a nie walki na 110% normy) w Warszawie i finisz na Narodowym (moje małe biegowe marzenie). A ostateczny sprawdzian formy za trzy tygodnie u siebie na fyrtlu. Do tego czasu mniej więcej mogę sobie pozwolić na dumanie, czy starty kontrolne latem mają sens. Co myślicie?

9 września 2015

O całkiem udanych wakacjach uwag kilka

Wakacje! Znów będą wakacje! Wakacje będą znów! Tak śpiewał niegdysiejszy Kabaret Otto, a w czasach, gdy to śpiewał moje wakacje trwały minimum dwa miesiące. Dziś już tak dobrze nie mam i lipiec oraz sierpień wakacyjne są tylko z nazwy (za rok może odczuję to nieco mocniej, jako że od kilku dni jestem ojcem uczennicy). Chociaż (z drugiej strony) okres wakacyjny można było zaobserwować chociażby po aktywności na blogu. Natomiast zdecydowanie nie było taryfy ulgowej w bieganiu. Pewnie, że były przemeblowania i perturbacje, a i tzw. odpuszczone treningi się trafiły. Ale było to solidnie przepracowane dziewięć tygodni. Dość dodać, że w sierpniu ustanowiłem swój prywatny kilometrażowy rekord, przebiegając ich trzysta siedemdziesiąt jeden. A łącznie prze te dwa letnie miesiące pokonałem kilometrów sześćset osiemdziesiąt pięć. To kolejny rekord, tym razem w kategorii dwóch miesięcy następujących po sobie.
Lipiec - całkiem zielony miesiąc (źródło: endomondo.com)
A pierwsze dni lipca wcale sukcesów nie zapowiadały. Jakoś pod górkę miałem. Najpierw falstart i trening przełożony ze środy na czwartek. W dodatku przez pomyłkę dołożyłem sobie kilometrów. Potem bieganie z duszą na ramieniu, bowiem w obcym mieście, biegnąc na hobbita, wbiegłem w mało zachęcające do zwiedzania uliczki (a działo się to wieczorem). Wreszcie zupełnie nieudany trening niedzielny – w myśl zasady, iż nieudany jest wyłącznie ten trening, który się nie odbył.
Kolejny (a pierwszy pełny) tydzień już się bardziej udał, choć i przygody były. Najpierw przymusowe okienko w środę, w związku z czym, zaplanowany na sobotę, drugi zakres wylądował w kalendarzu dzień później, przez co z kolei tydzień zakończył się dopiero w poniedziałek.
Zdecydowanie najbardziej udany w lipcu był tydzień kolejny, bo nie dość, że w poniedziałek oprócz zaległego biegania udało się wcisnąć trening obwodowy (łyżka dziegciu w beczkę miodu – było to niestety jedyne w tych dwu miesiącach machanie ciężarami), to zrealizowałem sto procent planu (w tym nawet tzw. core stability).
Przedostatni (ostatni w całości) tydzień lipca wyglądał niemal tak samo jak drugi – również jedno przesunięcie i drugi zakres w niedzielę zamiast w sobotę. Tylko tego niedzielnego nie udało mi się nadrobić. Ale za to nie zapomniałem wykonać porcji gimnastyki (dacie wiarę, że przez te dwa miesiące co najmniej dwa razy zdarzyło mi się po prostu zapomnieć – dosłownie – o gimnastyce?).
Ostatnie cztery dni to już wszystko (znaczy się pod kątem biegania stricte) zgodnie z planem.
Sierpień - również całkiem zielono. Szkoda, że tylko jeden odcień... (źródło: endomondo.com)
Początek sierpnia to wakacje sensu stricto w moim przypadku i co wtedy porabiałem i jak bardzo przebierałem nogami w zasadzie już napisałem. Druga połowa miesiąca również całkiem udana – a stała w sumie pod znakiem startu w Międzychodzie. Ale trzeba zauważyć, że przez te dwa tygodnie wykonałem wszystkie dziesięć zaplanowanych treningów (biegowych). Tylko ten już zupełnie ostatni, zamiast w niedzielę, miał miejsce w poniedziałek.
Aż się skala na wykresie zmieniła (źródło: endomondo.com)
A jak to wszystko wyglądało pod kątem szeroko rozumianej różnorodności treningów? W tygodniu przez większość lipca królował pierwszy zakres, rozbudowany ewentualnie o przebieżki. Pod koniec lipca pojawiły się podbiegi, a w sierpniu dwustumetrówki (mój zdecydowanie najmniej ulubiony trening). A raz nawet drugi zakres (moje największe sierpniowe niepowodzenie). W weekendy zazwyczaj biegałem drugi zakres – coraz więcej i coraz szybciej. No chyba, że miałem trzydziestkę, kilometrówki (czyli wytrzymałość tempową) lub zawody.

Takie to było to lato (które niby oficjalnie jeszcze trwa, ale kto myśli o wrześniu jako o miesiącu letnim?). Wrzesień to już rozkręcający się sezon startowy. Półmaraton za pasem a i na jeden maraton się wybieram. Biec go niby nie będę, ale doczekam się wreszcie finiszu na Narodowym. Więcej szczegółów wkrótce.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...