19 października 2011

Korona moja!

Udało się - przebiegłem pięć maratonów wchodzących w skład Korony Maratonów Polskich! Oto jak doszło do tego, że przebiegłem ostatni.

Emocje maratońskie zaczęły się już w piątkowe przedpołudnie. Tak się akurat atrakcyjnie złożyło, że właśnie o dziesiątej byłem służbowo w okolicach Areny. No nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i nie odebrać od razu swojego pakietu. Jednak na pakiecie się ta pierwsza wizyta w Arenie zakończyła - mimo, że Expo już oficjalnie się zaczęło, tak naprawdę wszystko dopiero się rozkładało. By na dobre nacieszyć się atmosferą Expo, a przede wszystkim, by odebrać swój drugi pakiet, czyli pakiet na mistrzostwa Drużyny Szpiku, przybyłem do Areny raz jeszcze w sobotnie przedpołudnie, tym razem z silną obstawą swojej Latorośli. Ale główna atrakcja soboty przewidziana była na popołudnie - festiwal makaronów (i nie tylko) w gronie Blogaczy - biegnących i "okolicznych".
Dotarli (widoczni na zdjęciu, od lewej) Tete, Wojtek, chłopak Emilii (którego imienia oczywiście nie zapamiętałem - hańba mi!) oraz sama Emilia, ja rzecz jasna, Kuba oraz Krzysiek. Częściowo dotrzymywali nam towarzystwa również żona Tomka wraz z ich najmłodszym synem (tak ze dwa i pół metra wzrostu), który wykonał powyższe zdjęcie a także Moje Dziewczyny. Były dyskusje ob bieganiu, wzajemne porady co do strategii na niedzielę, snucie planów na wspólne starty oraz oczywiście ostre pałaszowanie makaronu i nie tylko - jeszcze raz dziękuję Wszystkim za świetnie spędzone popołudnie!

Ale dziać miało się dopiero w niedzielę. Wstałem w bojowym nastroju i to nawet wcześniej niż potrzeba. Zażyłem relaksującej kąpieli, spożyłem śniadanie, dopakowałem torbę i wyruszyłem w kierunku Malty. Nastroju nie popsuła mi nawet konieczność oskrobania szyby w samochodzie!
Na start dotarłem na około pół godziny przed startem, a to na okoliczność drużynowego zdjęcia Szpikowców. Było z nim trochę zamieszania, ale jakoś się udało. A ja czym prędzej udałem się gdzieś na bok rozgrzać się i to w jawnej opozycji do odbywającej się właśnie rozgrzewki oficjalnej - mam swój własny zestaw i jego będę się trzymał. Tuż przed dziesiątą ustawiłem się na wysokości tabliczki z napisem "3:45" (kilka metrów przede mną powiewały nieśmiało na wietrze białe baloniki niosące - oprócz helu w środku - tą samą treść) i czekałem. Kilka chwil po dziesiątej się doczekałem - padł strzał z niewieściej ręki i ruszyliśmy.

Na początku oczywiście był tłok, więc nie zwracałem większej uwagi na tempo, zauważyłem jednak, że baloniki "zająców" są tzw. ładny kawałek przede mną. Nie rzuciłem się za nimi w dziką pogoń, lecz starałem się mieć je w polu widzenia. Gdzieś w okolicy trzeciego kilometra spotkałem Tete - biegliśmy razem do pierwszego punktu odżywiania, gdzie straciliśmy się z oczu, czego głównym powodem najprawdopodobniej było małe zamieszanie, które po części sam wywołałem (nerwy), a po części wynikło z nie do końca (moim zdaniem) przemyślanego rozstawienia stołów. Przed dotarciem do punktu żywieniowego spożyłem pierwszy z zabranych żeli i chciałem go jak najszybciej popić. Tymczasem na pierwszym stole po prawej stronie leżały banany - wodę zauważyłem po lewej. "Rzuciłem" się zatem na lewą stronę - jak się okazało niepotrzebnie, bo woda oraz izotonik znajdowały się po obu stronach trasy, tylko po prawej trochę dalej. W moim odczuciu logicznym byłoby ustawić stoły w takiej samej kolejności po obu stronach - oszczędziło by to niektórym (np. mnie) odrobinę niepotrzebnych nerwów. Jeszcze jedno małe spostrzeżenie - we Wrocławiu stoły z wodą do gąbek stały w zupełnie innych miejscach niż stoły z napojami. W Poznaniu stały praktycznie razem. Musiałem zatem zamoczyć gąbkę, przełożyć ją do lewej ręki, złapać coś do picia i na ząb, a dopiero na sam koniec użyć gąbki. Rozwiązanie wrocławskie było zdecydowanie lepsze.
W każdym bądź razie ja biegłem dalej, dostosowując się do warunków obserwując równocześnie, jak uciekam coraz bardziej wirtualnemu partnerowi, który przebierał swymi wirtualnymi nogami w tempie 5:20/km. Starałem się hamować, by nie płacić zbyt wysokiego haraczu po trzydziestce, ale wciąż biegłem zadziwiająco szybko, a przy tym zadziwiająco lekko. Na osiemnastym kilometrze zszedłem nawet poniżej 5 min/km! Ale zrzucam to na konto fantastycznych kibiców, którzy w tym miejscu (choć w kilku innych miejscach również - w ogóle kibice, zwłaszcza dzieciaki na Ratajach, byli jedną z najjaśniejszych stron tego maratonu) byli szczególnie głośni i aktywni.
Drugą pętlę rozpocząłem niesiony dopingiem Drużyny (miło być dopingowanym imiennie przez znaną aktorkę) i... udało mi się nieco wyrównać tempo, czyli zbliżyć do tego zakładanego. Białe baloniki były wciąż przede mną, a jednak coraz bliżej. Minąłem dwa wiadukty z podbiegami, którymi wszyscy straszyli (sam przejeżdżając ostatnio kilka razy Hetmańską, czułem zawczasu przed nimi respekt), na tablicach ze znacznikami kolejnych kilometrów zaczęły pojawiać się trójki, a ja po prostu biegłem. Mijając po raz drugi AWF (ok. 37 km), czyli w miejsce, w którym poprzednio spotkałem Kubę, pozwoliłem sobie na mały zryw i zostawiłem grupę biegnącą na 3:45 za sobą (być może przez ten zryw nie zauważyłem, czy Kuba nadal tam był). Zacząłem odczuwać zmęczenie, ale powtarzałem sobie, że grunt to cały czas biec. Przebiegłem Garbary, Groblę, Most Rocha, minąłem Politechnikę i wiedziałem, że przede mną ostatnie długa prosta, a potem to już z górki - dosłownie i w przenośni. Skorzystałem jeszcze z ostatniego punktu odżywiania (denerwując się po raz kolejny na jednostki nie zważające na innych i blokujące stoliki, zatrzymując się przy nich, jakby to było jakiej "standing party") i zacząłem się cieszyć na finisz. Gdy ujrzałem linię mety, zegar pokazywał czas 3:43 - gdy go minąłem pokazywał dokładnie 3:43:40 a mój Gremlin 3:42:11 - jak się później okazało dokładny czas netto wyniósł 3:42:09 - czyli życiówka poprawiona o 17 minut i 24 sekundy! Do dziś to do mnie do końca nie dotarło...

Na koniec niestety mały zgrzyt - po świetnym masażu udałem się na poszukiwania posiłku regeneracyjnego, zastanawiając się równocześnie, na jakiej podstawie mi go wydadzą.Nie otrzymałem ani odpowiedniego kuponu (jak to było we Wrocławiu) ani nie wydawano go w strefie dla zawodników (jak np. na połówce w Grodzisku). Gdy już znalazłem odpowiednie miejsce okazało się, że zamian za głodową porcję makaronu z sosem pani wielkimi nożyczkami, chciała zdemolować mi drugą po medalu najważniejszą dla mnie pamiątkę po biegu, czyli numer startowy. Niestety nie wykazała odrobiny dobrej woli i nie chciała uciąć takiego kawałka, by go nie oszpecić. Odrobinę rozeźlony i odrobinę głodny zawetowałem i odszedłem. Muszę (nie ja jeden zapewne) powiedzieć, iż to właśnie catering był najsłabszym elementem całej imprezy - dodam (o ile ktoś jeszcze nie słyszał), że dizeń wcześniej zabrakło również makaronu na pasta party w Arenie...

Na koniec, tak dal przypomnienia, przywołam raz jeszcze skecz mojego ulubionego, acz nie działającego już kabaretu, od którego wziął się tytuł nie tylko niniejszego posta, ale i kilku poprzednich.


A co dalej po Koronie? Ja już (chyba) wiem - ale jeszcze nie powiem...

8 komentarzy:

  1. Jeszcze raz gratulacje! No teraz to już (chyba) Europa czeka i na pewno 3:30 ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję zdobycia Korony! I poprawienia życiówki! Ja do koronowanych dołączę za rok bo mi jeszcze Dębno zostało.

    Widzę że "standing party" na Malcie trwało w najlepsze :/

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też nie oddałabym numeru startowego za garstkę makaronu (w końcu Ezaw przejechał się na misce soczewicy, prawda? ;)). Gratuluję świetnego startu. Jestem ciekawa, co będzie dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja nie zostawiam sobie numerów startowych, zbieram tylko medale :-)

    Gratuluję życiówki, korony (co za natłok okazji!) i dzięki za miłe spotkanie (dobrze, że chociaż na nim makaronu nie zabrakło!) :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Po raz kolejny gratulacje i brawa! Witaj wśród Koroniarzy:)Strasznie Jesteś tajemniczy:) aaaa już wiem chcesz do klubu "100" :) Tzn Tych co maja sto i więcej maratonów na koncie ;)pozdrowionka :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To i ja się dołączę z gratulacjami! Skala poprawy wyniku oszałamia więc naprawdę wielkie wyrazy uznania :) Ale zdradź co planujesz - jakiś znany maraton w fajnym miejscu na świecie? :)

    OdpowiedzUsuń
  7. No dobra, uchylę Wam rąbka tajemnicy - zapisałem się na maraton w Berlinie:)

    @Tete, ale że oczywiście, że chcę do klubu 100 - ale nie będę "cisnął" - na razie wychodzi mi z obliczeń, że zajmie mi to jeszcze jakieś... 48 lat.

    Dziękuję Wszystkim za dobre słowa:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Gratuluję zdobycia Korony! Brawo :) Czytając relację, tak właśnie myślałem, że planujesz Berlin albo jakiś inny zagraniczny maraton. 40 tysięcy biegaczy to będzie przeżycie...

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...