30 czerwca 2012

Mój pulsometr

Przygotowania do mojego kolejnego maratonu zaczynają nabierać tempa. A zarówno maraton, jak i przygotowania to powiew świeżości w moim bieganiu - niezwykłe czyli. Maraton dlatego, że po raz pierwszy pobiegnę za granicą naszego pięknego kraju, którego zachwalić się  nie mogą kibice, którzy na Euro 2012 do nas zawitali. Mało tego, to jeden pięciu największych maratonów na świecie. Oczywiście wszyscy wiedzą, ale przypomnę, że chodzi o maraton w Berlinie. Dodatkowego smaczku nadaje fakt, że po raz pierwszy na maraton pojadę autostradą (od początku do końca (mała rzecz, a cieszy). Zaś przygotowania niezwykłe są dlatego, że choć, jak większość na dobre wciągniętych w bieganie, pulsometr posiadam od dawna, po raz pierwszy realizuje plan treningowy biegając wg tętna. A wszystko przez małe urządzenie, które pieszczotliwie określam Mikusiem, czyli Adidas miCoach. I tak jak napisałem już dwa miesiące temu, przygotowując się do kolejnego startu na królewskim dystansie, postawiłem sobie dwa cele pośrednie - poznać do głębi to małe urządzenie oraz nauczyć się treningu z pulsometrem, dzięki książce o wiele mówiącym tytule Trening z pulsometrem (a przy okazji pomęczyć Was trochę efektami).

Na książkę składa się dziewięć rozdziałów i dziś chciałbym pochylić się nad pierwszym z nich (jak się zapewne domyślacie, następnym razem będzie o tym, co zawiera rozdział drugi, itd.): Twój pulsometr.
Jak się dowiadujemy pierwsze pulsometry pojawiły się w latach 70-tych ubiegłego stulecia. Na początku dekady Australijczyk dr Robert Treffene skonstruował niewielkie urządzenie, które służyło do pomiaru tętna pływaków. Jednak aby dokonać pomiaru sportowcy musieli zatrzymać się przy ścianie basenu. Natomiast w roku 1977, za sprawą pana o swojsko brzmiącym nazwisku Seppo Säynäjäkangas, w Finlandii powstała firma Polar Electro Oy, która rok później wypuściła na rynek pierwszy pulsometr z paskiem zakładanym na klatkę piersiową. Pasek połączony był z nadajnikiem za pomocą kabli - dopiero pięć lat później pojawił się pasek bezprzewodowy w w roku 1984, gdy powstał pierwszy pulsometr z komputerowym interfejsem, rozpoczęła się era nowoczesnego treningu. Popularyzacji treningu z pulsometrem przysłużyło się również opracowanie testu Conconiego (Krzysiek robił sobie takowy ostatnio).

Typowy (a właściwie każdy) pulsometr składa się z dwóch elementów - nadajnika i odbiornika. Pierwszy z nich to nadajnik składający się z dwóch elektrod, które poprzez skórę wyczuwają (i mierzą) aktywność elektryczną serca. Elektrody znajdują się na pasku zakładanym na klatkę piersiową, stąd nadajnik najczęściej określany jest właśnie jako pasek od pulsometra. Dane zebrane przez nadajnik drogą radiową przekazywane są do odbiornika (czyli drugiego elementu zestawu), który zazwyczaj znajduje się na nadgarstku lub kierownicy roweru. I tutaj dochodzimy do pierwszej rzeczy, która wyróżnia miCoach - w tym wypadku odbiornik to niewielkie urządzenie, które zamiast na nadgarstku umieszczamy na pasku spodenek (względnie spódniczki) lub założonej na ramię opaskę.
Zdjęcie: Michał Jurkiewicz
Pulsometr, w tym i miCoach, jak sama nazwa wskazuje służy do pomiaru pulsu. prócz tego może jednak posiadać wiele innych, mniej lub bardziej przydatnych funkcji. Większość pulsometrów może także służyć jako zegarek - tej funkcji miCoach wprawdzie nie posiada, lecz należy oddać mu sprawiedliwość, że rejestruję czas rozpoczęcia i zakończenia treningu  - właściwie to czas rozpoczęcia i czas trwania, czyli łączy funkcję zegarka i stopera. Stoper nie posiada wprawdzie funkcji pomiaru okrążeń, ale wystarczy tylko kończąc kolejne okrążenie wcisnąć największy (środkowy) przycisk urządzenia, by potem w miarę swobodnie analizować czasy poszczególnych kółek. W analizowaniu niezwykle przydatna okazuje się kolejne funkcje, czyli pamięć i magazynowanie danych - po powrocie z treningu zgrywamy dane na komputer i możemy analizować, analizować i jeszcze raz analizować (ale do tego jeszcze dojdziemy). Pulsometry posiadają różnego rodzaju alarmy, ale chyba jedynie miCoach posiada funkcję informacyjną w postaci przekazywania informacji głosowych (typu zwolnij, przyspiesz, czy połowa treningu za tobą). miCoach posiada także umiejętność pomiaru liczby spalonych kalorii, jak również mierzy i rejestruje tempo oraz przebyty dystans. Właściwie te trzy wartości liczy, przy czym dwie ostatnie na podstawie pomiaru kadencji za pomocą trzeciego elementu zestawu, czyli krokomierza (czujnika kadencji).
Pulsometr może posiadać jeszcze szereg mniej lub bardziej przydatnych funkcji, takich jak pomiar mocy, wysokości nad poziomem morza, ciśnienia barometrycznego, temperatury. Może nawet służyć jako kompas. Tych ciekawostek miCoach nie dostarcza, ale czy tak naprawdę są one biegaczom do szczęścia potrzebne (moc to raczej rowerzystom)? Adidas miCoach nie posiada jeszcze jednego elementu - wyświetlacza. Zamiast tego komunikuje się z użytkownikiem za pomocą słuchawki. Należy jedynie pamiętać aby wcześniej zdefiniować jakie informacje (oprócz tzw. komend) chcemy otrzymywać. Można też ustalić częstotliwość ich podawania (w określonych odstępach czasu lub dystansu) lub po prostu nacisnąć przycisk, gdy takich danych potrzebujemy. A czy brak wyświetlacza jest wadą czy zaletą. Co cóż, oceńcie sami...

A następnym razem zajmiemy się sercem problemu, czyli sercem biegacza.

25 czerwca 2012

Niezadrukowane kartki

Patrzę, i co widzę? Niezadrukowana kartka! - to jeden z (wielu) moich ulubionych cytatów z mojego ulubionego kabaretu.* A ja tak patrzę na bloga i widzę, że ostatnio prawie nie piszę (dobrze, że chociaż z samym bieganiem nie jest jeszcze najgorzej). To ostatnio to oczywiście od pojawienia się Hanki. Zastanawiam się tylko, gdzie tkwi problem - będę się oczywiście upierał przy tym, że to brak zorganizowania (chociaż Euro też nie pomaga...). Wniosek może być jednak tylko jeden: trzeba się brać za siebie. Tym bardziej, że do maratonu w Berlinie pozostało już mniej niż sto dni...

A propos stu dni - przy okazji tej (już nie tak) okrągłej liczby postanowiłem spojrzeć trochę wstecz (czyli zrobić małe podsumowanie wiosny - czyli od narodzin Hanki do połówki w Śremie) ale też spojrzeć do przodu (czyli na to, jak zamierzam się przygotować do startu w Berlinie).

Jak zapewne pamiętacie, po tym jak pojawiła się kolejna kobieta w moim życiu, zrobiłem sobie małe rozbieganie (w tym czasie przebiegłem tylko 5 kilometrów w jednym z biegów III Grand Prix Poznania). Kolejne tygodnie biegowo wyglądały już nieco lepiej, chociaż moje treningi polegały głownie na próbach rozgryzienia miCoacha, a bardziej rozgryzania siebie czyli ustalenia jak powinienem realizować wygenerowany plan, aby ta realizacja przynosiła efekty w postaci poprawy formy. Wygląda na to, że mi się to udało i wszystko zaczyna mieć tzw. ręce i nogi (niemniej o szczegółach owego rozgryzienia napiszę jednak innym razem). W tym czasie udało mi się też dwa razy wystartować (ale o tym już pisałem).
A żeby miłośnicy statystycy poczuli się usatysfakcjonowani pragnę donieść, iż w okresie 23 kwietnia do 9 czerwca przebiegłem 161,5 km co daje ok. 23 km tygodniowo - szału nie ma (że tak pozwolę sobie na mały kolokwializm), ale tragicznie chyba też nie jest.

No dobrze, teraz trzeba brać się do pracy (czyli może być już tylko lepiej) - plan treningowy do królewskiego dystansu już w realizacji. Zakłada on (plan) cztery treningi w tygodniu (można oczywiście wybrać taki z sześcioma). Zazwyczaj dwa z nich to więcej lub mniej, krótszych lub dłuższych interwałów - czasem raz w tygodniu trafia się dłuższy odcinek w okolicach progu mleczanowego. Trening niedzielny to dłuższy bieg nieco powyżej progu tlenowego - niekiedy zawiera elementy tempa docelowego lub krótki odcinek w okolicy progu mleczanowego. Ostatnia jednostka, to coś co ja nazywam treningiem podtrzymującym - zwykle przewiduje około godziny spokojnego biegu (w przeddzień najdłuższego biegu w tygodniu). I szczerze przyznam, że ten trening traktuję jako obligatoryjny fakultatywny - w jego miejsce zamierzam wprowadzać inne formy aktywności (np, rower lub pływanie).
Dalsze szczegóły poznacie oczywiście wkrótce (jestem dziś niezwykle tajemniczy...).

No cóż - całe lato przed nami. To dobry czas by przygotować się na jesienne wyzwania. Czyż nie?

*Nie, nie zdradzę Wam z którego skeczu - musicie poszperać...

21 czerwca 2012

Bieganie swoje miejsce ma

Na początku czerwca na tzw. fanpejdżu Upartej Kaśki urodził się pomysł by namówić blogaczy (i nie tylko blogaczy) do wzięcia w udziału w akcji Pokaż, ile miejsca bieganie zajmuje w Twoim życiu! Gwoli ścisłości należy dodać, że niejako niezależnie na podobny pomysł wpadł Paweł, i zrealizował go umieszczając na swoim blogu stosowny wpis. Dołączmy zatem do Pawła i pokażmy jak to wygląda u nas!
Ale z każdą akcją, jest jak z każdym spotkaniem - ktoś musi zacząć pierwszy...

Wchodząc do mnie do mieszkania łatwo się oczywiście potknąć o co najmniej jedną parę biegowych butów, leżących w tzw. przejściu. Staram się oczywiście, by buty były na swoim miejscu (o nim za chwilę), ale jak to w życiu, nie zawsze wychodzi.

W sypialni jest w szafie szczególna szuflada, którą odwiedzam szykując się na trening. Co zawiera, chyba nietrudno się domyślić. Problem w tym, że ostatnio przestaje się domykać, ale to dlatego, że choć lato za pasem, ja wciąż nie wyniosłem do piwnicy ciuchów zimowych.
Ciekawie robi się w salonie - na półce z książkami swoje miejsce ma oczywiście literatura biegowa i okołobiegowa.
Uważne oko dojrzy również książkę nie dotyczącą biegania, ale napisaną przez biegacza (poniekąd blogującego) - książkę o tyle szczególną, że swego czasu została przez Stefana Kisielewskiego określona jako najbardziej antykomunistyczna książka wydaną za pieniądze komunistów
Na tym samym regale, lecz trzy półki niżej znajduje się szczególne pudełko. Szczególne bo w nim moje trofea - medale z ukończonych biegów.
Jestem na tyle sentymentalny, że zachowuję również numery startowe. Niedaleko od książek i medali znaleźć też można pudełko, w którym na kolejny trening oczekuje cała biegowa elektronika.
Ale swój prawdziwy kąt - dosłownie i w przenośni - bieganie ma w piwnicy.
Tam na półce spoczywają archiwalne numery Biegania i Runner's World. Tam znajduje się kolekcja kartonów po butach i sprzęcie. Tam też na kolejne zawody lub wyjazdowy trening oczekuje torba (pamiętającą mnie jeszcze jako judokę). Jest tam jeszcze kilka biegowych (lub po prostu sportowych) gadżetów, ale przede wszystkim jest tam rządek biegowego obuwia.
I jakby tak policzyć, wszystkie używane przeze mnie buty, okazało by się, że te normalne (do których zaliczam zarówno sandały, jak i te do garnituru) są w zdecydowanej mniejszości.
Lecz najważniejsze (z punktu widzenia pamiątkarsko-sentymentalnego) biegowe miejsce wcale nie znajduje się w domu, lecz w pracy. Tam, za moim biurkiem znajduje się ściana a na niej: moje numery startowe z maratonów (w tym również maratonów sztafet) oraz dyplom zdobywcy Korony Maratonów Polskich.

No dobrze, teraz kolej na Was: Pokażcie ile miejsca bieganie zajmuje w Waszym życiu! (podpowiadam: nie musicie mieć bloga - można zrobić galerię na Facebooku...)

13 czerwca 2012

Po raz pierwszy razy dwa

Zachciało mi się Mistrzostw Polski, pomyślałem w piątkowy wieczór nastawiając budzik na piątą rano... Ale przynajmniej tym razem ryzyko spóźnienia się do biura zawodów z prędkością podświetlną zbliżało się do zera. Ba, byłem w biurze jeszcze przed jego otwarciem. Byłem tak wcześnie, aby rozwiesić regulamin Mistrzostw Polski Budowlanych i Architektów w półmaratonie oraz informacje, że punkt obsługi mistrzostw znajduję się w namiocie Drużyny Szpiku. A później to już tylko rozłożenie rzeczonego namiotu w okolicach strefy startu i mety i luźne pogawędki, bo jak nietrudno było przewidzieć większość uczestników mistrzostw przyszła zweryfikować się między godziną ósmą trzydzieści a dziewiątą (sam bym tak zrobił).

Do samego biegu rozgrzewałem się tym razem w miejscu, spodziewając się, że w każdej chwili może pojawić się jeszcze jakiś spóźnialski (bądź spóźnialska). Ale mimo tych trudności poszło mi chyba nienajgorzej, bo nie odczuwałem później żadnych oznak niedogrzania. Ruszyliśmy punkt dziesiąta - sygnałem do startu miał być wystrzał armatni i w zasadzie tak się stało, z tym że starter nie uwzględnił czasu palenia się lontu i armata huknęła gdy już ruszyliśmy, akurat gdy obok niej przebiegałem. O trasie wiedziałem niewiele - tyle, że po wybiegnięciu z miasta musimy zrobić sporą pętlę a potem tylko wrócić do miejsca, z którego wystartowaliśmy. Spodziewałem się też trasy płaskiej, bo tak właśnie została oznaczona w ostatnim numerze Biegania. I tu oczekiwało mnie największe rozczarowanie tego dnia - trasa okazała się bowiem pełna zbiegów i podbiegów, ale jak na złość podbiegi dawały w kość (rym niezamierzony) a zbiegi (poza jednym, na którym trzeba było uważać by zębów nie zgubić) były praktycznie nieodczuwalne.
Foto: Ryszard Mitmański
Mimo trudnej trasy (gdybym to ja pisał foldery reklamowe biegu, trasę opisałby jako ciekawą, acz wymagającą) na początku biegło mi się bardzo dobrze. Moim celem - ambitnym mając na uwadze jak ostatnio trenowałem - było złamanie 1:40 lub chociażby poprawienie życiówki. Strategię objąłem sprawdzoną - wolniejsze pierwsze kilometry, tempo docelowe w tzw. środku oraz przyspieszanie w miarę zbliżania się do mety, o ile oczywiście siły pozwolą. Nie pozwoliły tym razem. Moją pierwszą myślą po przekroczeniu mety, było to, że bieg ułożył mi się niczym mecz naszej reprezentacji rozegrany poprzedniego wieczora - pierwsza połowa bardzo dobra, druga na dowiezienie jako takiego wyniku. Moje odczucia potwierdziły międzyczasy - pierwsza połowa prawie idealna: spokojne pierwsze pięć kilometrów, przyspieszenie na kolejnych pięciu. Kłopoty zaczęły się za półmetkiem, choć do piątego kilometra przed metą było jeszcze nieźle - tempo wprawdzie spadło ale wciąż to ja wyprzedzałem innych. Gdybym do mety utrzymał średnie tempo z pierwszych szesnastu kilometrów, godziny czterdziestu bym wprawdzie nie złamał, ale życiówkę już owszem. Niestety ostatnie pięć kilometrów to już walka z własną słabością i warunkami atmosferycznymi. Tempo spadło na tzw. twarz (że tak użyję eufemizmu) a ja doczłapałem się na metę (chociaż sam jej widok pozwolił mi wykrzesać resztki energii i minąć ją w przyzwoitym stylu i tempie) z czasem o dwie minuty gorszym niż jesienny wynik z Kościana.

Dystans Suma brutto Suma netto Netto Tempo
5 km 0:24:34 0:24:20 0:24:20 4:52
10 km 0:48:13 0:47:59 0:23:39 4:44
16,097 m 1:17:48 1:17:34 0:29:35 4:51
META 1:43:42 1:43:28 0:25:54 5:11

Koniec biegu tym razem nie oznaczał dla mnie końca wysiłku. Z tym że zamiast przebierać nogami musiałem uruchomić umiejętności organizacyjne i buchalteryjne. W zamian przypadło mi w zaszczycie uhonorować najszybszych półmaratończyków wśród budowalnych i architektów (lub odwrotnie). Tytuł Mistrza Polski przypadł odpowiednio Hannie Michalik-Tomczak z Poznania (1:46:08) wśród pań oraz Piotrowi Wałęsiakowi z Czeszewa (1:26:26) wśród panów. Mnie do pudła trochę zabrakło. Ale i tak jestem zadowolony, że mogę powiedzieć, iż jestem w pierwszej dwudziestce półmaratończyków z tzw. branży. A przede wszystkim jestem szczęśliwy, że budowlańcy mają wreszcie swoją połówkę.
Foto: Andrzej Strzyżewski
I cóż napisać na koniec? Pierwsze koty za płoty - dla organizatorów i dla mnie we współorganizacji jakiejkolwiek imprezy biegowej. Wygląda na to, że półmaraton w Śremie stanie się pozycją obowiązkową w moi biegowym kalendarzu.

Byłbym zapomniał - pozdrowienia dla Magdy, którą wreszcie poznałem osobiście...

2 czerwca 2012

Dusza samuraja czyli budowanie formy

Jeszcze mi dobrze emocje nie opadły po Ekidenie, a już mi się serducho cieszy (a gruczoły na nowo rozkręcają się z produkcją adrenaliny) przed połówką w Śremie, a dokładnie przed I Mistrzostwami Budowlanych i Architektów w Półmaratonie.

Ja wiedziałem, że ekiden to japońskie słowo, ale też nie wiedziałem, że Japończycy są tak "zakręceni" na tym punkcie. Wczoraj dotarł do mnie najnowszy, czerwcowy numer Biegania (dopiero wczoraj, bo zapomniałem odpowiednio wcześnie zapłacić za przedłużenie prenumeraty) a w nim znalazłem artykuł na temat biegania sztafetowego w Japonii, pod jakże intrygującym tytułem Starcie samurajów. Jak się okazuje, w Kraju Kwitnącej Wiśni ekiden (nie tylko na dystansie maratonu, ale na przykład z Tokio do Hakone i z powrotem - 217,9 km) to święto nie tylko biegowe, ale niemalże narodowe gromadzące nie tylko tłumy kibiców na trasie, ale również rzesze widzów przed telewizorami, niczym Super Bowl w Stanach Zjednoczonych. To by tłumaczyło, dlaczego tak lubię tę imprezę - od dawna przecież mam tzw. świra na punkcie wszystkiego co japońskie. Najpierw było judo (na studiach), potem pojawiła się fascynacja kulturą samurajów - książki, filmy Kurosawy, komiksy o Usagim i zamiłowanie do japońskiej broni białej (a propos, moja M. chce zrobić remont salonu i pozbyć się z niego pianina - a gdzie ja mój miecz postawię?), aż wreszcie... ekiden. Aż dziw, że dopiero od niedawna biegam w japońskich butach (zresztą nie z własnej inicjatywy). Tak, mam w sobie coś z samuraja i tego będę się trzymał. Zresztą teza, że etos samuraja i kodeks bushido (w zasadzie to są synonimy) można wykorzystywać w treningu biegacza długodystansowego, da się udowodnić.
Źródło: http://www.japanwindow.com/index.php?showimage=700
Tak przy okazji, przykuło moją uwagę to, że w Japonii uczestnicy sztafety nie przekazują sobie pałeczki, lecz szarfę (tasuki). Moim zdaniem to o wiele lepsze rozwiązanie niż pałeczka. Pałeczka świetnie sprawdza się na biegach krótkodystansowych (4 x 100 m czy 4 x 400 m na stadionie), ale na piątce czy na dyszce może jednak być uciążliwa, choćby na punkcie z wodą. Za pałeczką natomiast przemawia łatwość przekazywania następcy. Inne rozwiązania (o których wspomina np. Wojtek w swojej relacji z 24-godzinnej sztafety w Rawiczu) są raczej kontrowersyjne. Na pewno (przynajmniej moim zdaniem) jakiś "element fizyczny", przedmiot scalający drużynę musi być.

No dobrze, to tyle echa przeszłości, teraz o tym co przede mną (nami). Już za tydzień I BASF Śrem Półmaraton i przede wszystkim I Mistrzostwa BiA. Elektroniczne zapisy już zostały zamknięte (zapisać będzie się jeszcze można w dniu biegu) i wśród 430 osób, które wniosły opłatę startową, znalazło się 28 chcących dodatkowo uczestniczyć w zmaganiach branży budowlanej (wśród nich oczywiście ja), w tym cztery panie i (jak nie trudno policzyć) dwudziestu czterech przedstawicieli brzydszej płci. W pierwszej edycji mistrzostw nie przewidziano wprawdzie kategorii wiekowych, ale zdecydowanie dominują trzydziestolatkowie (17 panów, 3 panie). Zaokrąglona liczba trzydziestu uczestników (ktoś może oczywiście nie dotrzeć, ale ktoś jeszcze może się dopisać) jest jak na mój gust akurat - nie za mała, jak na organizowaną na szybko klasyfikację dodatkową i to w pierwszej edycji biegu, i nie za duża, żeby przy przecieraniu szlaków spokojnie to wszystko ogarnąć (w zeszłym roku, w pierwszej edycji MP BiA na 10 km w Częstochowie pobiegło 47 osób). A zatem z budowlańcami-długodystansowcami widzimy się w namiocie Drużyny Szpiku, gdzie będzie mieścić się punkt obsługi mistrzostw, na trasie (nie trudno będzie się rozpoznać, bo organizator przewidział dla nas specjalne oznakowania na numerach startowych) i oczywiście na mecie. Już za tydzień...

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...