29 marca 2014

Kwestionariusz Blogacza - Dwudziestosiedmiolatek

Dawno nie było tu żadnego innego blogacza (bo jeden jest przecież na stałe). Dziś pierwszy blogujący biegacz, z którym dawno dawno temu wymieniłem się linkami. Podówczas Tomek pisał o sobie, że ma dwadzieścia pięć lat... na jedną nogę. Dziś ma ich dwadzieścia siedem, a radością życia mógłby obdzielić niejednego dwudziestolatka. Gdyby to ode mnie zależało nominowałbym go do Pokojowej Nagrody Nobla. Poznajcie Tomka bliżej!

Niemniej wcześniej, tradycyjnie przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Długi od piętnastki w górę.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Beztroskie bieganie, bez pulsometru i patrzenia na zegarek najlepiej w dobrym towarzystwie.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Uzależnienie ;)
4. Twoje pierwsze zawody?
Marszobieg na 6km w pod częstochowskim Olsztynie.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Oj dużo tego… ale gdybym musiał wskazać jedną? Czteroetapowy Bieg Pamięci Dzieci Zamojszczyzny. Nie wiem tylko czy będzie kontynuowany :(
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Jak Indianin cenię wolność w bieganiu i nie wyobrażam sobie „bacika” nad sobą ;)
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Forrest Gump.
8. Dlaczego biegasz?
Nie chcę ale muszę ;)
9. Dlaczego blogujesz?
Właśnie, dlaczego?
10. Jeśli nie bieganie, to?
Na razie nic innego nie wchodzi w grę. Ale gdybym nie mógł? Nie wiem? Coś musiałbym ćwiczyć ;)

Teraz Wasza kolej. Ktoś chce zapytać Tomka o coś? Ktoś?

25 marca 2014

Halo Panie Jacku: O niezwyczajnych zwyczajach uwag kilka

Hallo Panie Jacku,

Muszę Panu napisać, że chyba mam kiepski okres. Skąd ten wniosek? Znowu przegapiłem najnowszy numer Runner’s Worlda. A że przegapiłem zorientowałem się dopiero w momencie, gdy zauważyłem, iż od poprzedniego mojego listu otwartego do Pana minął już ponad miesiąc, a przecież wówczas miałem dobry tydzień tzw. obsuwy. Czym prędzej pobiegłem do najbliższego sklepu, by nadrobić to rażące niedopatrzenie. I dzięki temu weekend mogłem zacząć z błogą świadomością, iż sprawiłem sobie przyjemność lektury kolejnego felietonu Pańskiego autorstwa. Muszę wreszcie (ale chyba pisałem to już nie raz) odnowić prenumeratę Runner’s Worlda. To samo dotyczy zresztą drugiego periodyka dla biegaczy czyli Biegania.
A propos – zastanawiam się czasem jakby można nazwać kolejne tego typu czasopismo i czy udało by się nie używać słowa bieganie/run. Nawiasem mówiąc (pisząc) swego czasu w Poznaniu (gdzie mieszkam) były dwa specjalistyczne sklepy dla amatorów biegania (teraz jest już nieco lepiej, a i szersza konkurencja wpłynęła na jakość obsługi) – jeden nazywał się tak jak miesięcznik, do którego Pan pisuje, czyli Runner’s World, a drugi… Świat Biegacza.

Stawiam sobie Pana jako wzór w stosowaniu dygresji i dygresji do dygresji, ale chyba pora dojść wreszcie do klu Pańskiego ostatniego felietonu. Siłą rzeczy po jego lekturze zacząłem się zastanawiać jak to wygląda u mnie jeśli chodzi o rytuały przedstartowe. I o to do jakich wniosków doszedłem.
Przede wszystkim nie mam (i chyba na szczęście) żadnych amuletów ani czynności przygotowawczych, którym miałbym przypisywać tzw. działanie magiczne. Żadnych szczęśliwych koszulek i nic z tych rzeczy. Niemniej posiadam tzw. zestaw startowy, czyli zestaw ubrań, które wkładam wyłącznie w przypadku startu w zawodach (o ile start nie odbywa się w czymś, co w budownictwie nazywamy warunkami zimowymi) – koszulkę, spodenki, skarpetki oraz czapeczkę. Po ostatnim starcie w Maniackiej Dziesiątce (nie były to warunki zimowe, ale za ciepło to też nie było) zacząłem się zastanawiać nad poszerzeniem owego zestawu o element opcjonalny w postaci rękawków termicznych na przedramiona.
Michelle Jenneke - ona to ma dopiero rytuał przedstartowy (źródło: Wikimedia Commons)
Mam też inne zwyczaje – niektóre związane ze specyfiką poszczególnych startów. Chociażby startów wyjazdowych. Najczęściej są to jednak maratony, bo krótsze starty staram się wybierać kierując się kryterium odległości – wystarczająco dużo podróżuję służbowo. W przypadku wyjazdu oczywistym (aby na pewno?) jest rytuał pakowania. Swego czasu stworzyłem sobie nawet tzw. checklistę (a może powinienem napisać czeklistę lub po prostu... listę kontrolną) rzeczy potrzebnych przed, po i w trakcie startu na dystansie maratonu. Czymś już niemal zwyczajnym i oczywistym jest również tzw. ładowanie węgli, które ostatnio poprzedziłem nawet dietą bezwęglowodanową. A propos węgla, mam również zwyczaj maratońskiego poranka zażywać węgiel medyczny. Tak na wszelki wypadek. Przed moim pierwszym startem na królewskim dystansie jeden z bardziej doświadczonych biegaczy poradził mi takie rozwiązanie. Z rady skorzystałem, tylko że zapomniałem przeczytać ulotki i połknąłem... dwie tabletki. Skończyło się to dłuższą przerwą na coś, co Dobry Wojak Szwejk zwykł nazywać dużą potrzebą. Czy było by inaczej, gdybym połknął dziesięć? Nie wiem, ale odkąd połykam dziesięć, problem się nie powtórzył, a zwyczaj pozostał.

Jest jeszcze coś na co zwróciłem uwagę. Trudno to nazwać rytuałem, ale chyba można by zaryzykować użycie określenia tradycja, a może nawet nowa świecka tradycja – podobno jak coś wydarzy się dwa razy z rzędu, można to już traktować jako nową tradycję (czyli mój list otwarty również). Otóż obserwuję, że już w przypadku kolejnego ważniejszego startu mam zaplanowany lekki trening na, wspomniane de facto przez Pana, dwa dni wcześniej, zawsze zdarza się coś, co mi realizację owych założeń treningowych uniemożliwia. A to Mama przyjedzie z wizytą, a to Tata (niestety, jeśli przyjeżdżają to oddzielnie). A to Córka Młodsza, względnie Starsza, niedomaga. Piszę zatem krótką wiadomość tekstową (popularnie zwanej esemesem) do Trenejro z zapytaniem, czy na dzień przed zawodami zrobić sobie wolne czy tylko lekki rozruch. Piszę chociaż wiem, jaką odpowiedź otrzymam – rozruch. Dobrze jak się ów rozruch uda zrobić (ostatnio się nie udało), bo czasem zamieszanie, które pokrzyżowało mi plany dzień wcześniej, trwa w najlepsze i kończy się to koszmarem sennym każdego biegacza: trzydniową dziurą w dzienniku treningowym (ten koszmar to z lekkim przymrużeniem oka rzecz jasna).

Rytuały rytuałami, a przed tegoroczną Maniacką pięć minut przed wyjściem biegałem, ale po mieszkaniu za ostatnimi bezwzględnie mi potrzebnymi przedmiotami.

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

19 marca 2014

O dumie i szczęściu uwag kilka

Od kilku dni, dokładnie od soboty, zastanawiam się jak powinienem zacząć relację z dziesiątej Maniackiej Dziesiątki, czyli niniejszego posta. Ale wygląda na to, że już nie muszę się zastanawiać, bo przecież właśnie zacząłem. Niemniej nadal nie wiem, co powinienem napisać dalej. Może napiszę po prostu, choć może to zabrzmieć nieco banalnie, ze był to bieg pod wieloma względami wyjątkowy. Po pierwsze była to dziesiąta edycja (jubileusz nr jeden). Po drugie był to piąty bieg z moim udziałem (jubileusz numer dwa) i jednocześnie ostatnia ostoja regularnego pojawiania się mnie na kolejnej edycji jakiegokolwiek biegu (jeszcze do zeszłego roku drugim był warszawski ekiden – trzy razy z rzędu – ale w tym roku już na pewno w stolicy nie posztafętuję). Po trzecie udział zawodników o tym samym nazwisku co ja wzrósł dwukrotnie – oprócz mnie i ojca pobiegli również MONBŻ (ale jestem dumny i szczęśliwy) oraz przyrodni brat. I po czwarte pogoda udowodniła, że wciąż da się wystartować w Maniackiej w innych warunkach niż podczas którejkolwiek z poprzednich edycji – było już zimno, było już gorąco, ale tak silnego wiatru i na dodatek gradu jeszcze (przynajmniej w przypadku moich czterech startów) jeszcze nie było. Zupełnie nie wyjątkowo ustanowiłem natomiast życiówkę. Nie to żebym się nie cieszył, ale jak na razie tylko raz nie poprawiłem swojego personal besta.
Pięć z dziesięciu, ale pięć moich własnych nabieganych
Niemniej ustanawianie nowego rekordu życiowego w biegu ulicznym na atestowanej trasie o długości dziesięciu kilometrów wyglądało mniej więcej jak opisano (tzn. ja opisałem) poniżej.
Strategia zalecona przez Trenejro zakładała pierwsze kilometry (konkretnie pierwsze siedem) w tempie 4:15 i tak też starałem się od początku biec. Bardzo cenie sobie strefy startowe z podziałem na czasy (w moim przypadku była to strefa B), niemniej tuż po starcie zacząłem mieć wątpliwości czy jednak mają one sens. Mimo że nie starałem się biec za szybko, ani moje możliwości nie przerastały zbytnio tych jakie powinny być przypisane do strefy B, przez pierwsze kilkaset metrów musiałem uprawiać slalom miedzy wszystkimi, którzy ustawili się przede mną a postanowili zacząć dużo wolniej (tak sobie myślę, że chyba nie da się rozwiązać tego problemu). Pomimo wiatru i tłumu biegło mi się zadziwiająco (tzn. sam się dziwiłem) dobrze. Pierwszy kilometr wyszedł wręcz za szybko (cztery minuty jedenaście sekund) i postanowiłem nieco zwolnić (taktyka, taktyka i jeszcze raz taktyka). Na drugim kilometrze wiatr wciąż dawał się we znaki, za to niemym dopingiem wsparła mnie Matka Politechnika, bowiem biegliśmy przez Piotrowo. Drugi kilometr trasy w cztery dziewiętnaście. Zaraz za znacznikiem drugiego kilometra skręciliśmy na Most Rocha i wbiegliśmy na Garbary. Mniej więcej w tym czasie byłem świadkiem nieco dziwnej sytuacji. Biegnąca obok mnie pani zamiast po prostu mijać wyprzedzanych biegaczy wymuszała (wręcz) zrobienie sobie miejsca krzycząc co chwilę przepraszam. Szczerze mówiąc (pisząc właściwie) wydało mi sie to (mimo owego przepraszam) nieco niegrzeczne i miałem ochotę zapytać, czy wyprzedzając samochodem również trąbi na wyprzedzanych. Ale może to ja jestem w błędzie? Niemniej mnie biegło się na tyle dobrze, że znacznik kolejnego kilometra, zwanego również trzecim, przegapiłem. Tak samo stało się z czwartym - ukończenie czterdziestu procent zaplanowanego dystansu odnotowałem zupełnie przez przypadek, zerknąwszy akurat na Gremlina. Może biegło się tak przyjemnie, bo wiatr osłonił nas przed wiatrem? Tak czy inaczej trzeci kilometr pokonałem w cztery minuty i sekund piętnaście, a czwarty jeszcze o sekundę szybciej. Piąty nie wiedzieć czemu w tym samym czasie co najwolniejszy do tej pory kilometr drugi. Niby to dwie sekundy poniżej planu, ale rzuciłem się do nadrabiania strat. A że Trenejro napisał, że jeśli będzie moc (a czułem, że była) to mam przyspieszyć już na połówce, więc przyspieszyłem. I wtedy sypnął grad. Pech chciał, że sypnął akurat, gdy skręciłem z ulicy Królowej Jadwigi i zacząłem biec pod wiatr. I tak sobie padał (jak mi się podówczas wydawało) pod kątem około czterdziestu pięciu stopni młócąc mnie niemiłosiernie. Do tego stopnia, że po powrocie do domu odkryłem na przedramionach siniaki wielkości owych kulek lodu. Przez ten grad przyspieszyłem jeszcze bardziej i szósty kilometr pokonałem w jedyne cztery minuty i sekund trzy. Pokonanie kilometrów zwanych siódmym i ósmym zajęło mi dwa razy po cztery minuty i osiem sekund. Pod koniec drugiego z tych dwóch (czyli ósmego), biegnąc już brzegiem Malty rozważałem czy już zacząć to finiszowe przyspieszanie, ale postanowiłem dać sobie jeszcze kilkaset metrów. Na ostatnich dwóch kilometrach (a nawet chyba trzech - a może nawet czterech) nie wyprzedził mnie już nikt. Teraz to ja wyprzedzałem. Czułem trudy mocnego biegu ale czułe też moc i wiedziałem, że dobiegnę z najlepszym z dotychczasowych wyników. A chciałem by był jeszcze lepszy. Na tym odcinku trasy znowu wiało, ale wiało w plecy i może dzięki temu przed ostatni kilometr pokonałem w cztery minuty bez siedmiu sekund, a ostatni w minuty trzy sekund czterdzieści siedem. Szał! Na finiszu zmusiłem się jeszcze do uśmiechu (by znowu nie wyjść na zdjęciach z Wykrzywioną Miną Finiszującego Bartka) a nawet do zagrzewania kibiców do tego od czego pochodzi ich nazwa (o ironio) i minąłem metę w czterdzieści jeden minut i dwadzieścia cztery sekundy od momentu, kiedy to przekroczyłem linię startu. I to jest właśnie mój nowy rekord życiowy na tzw. 10K: 0:41:24. I jeszcze załapałem się na srebrny medal!
Ojej, mnie również Gremlin policzył więcej niż 10 km ;-)
Na zakończenia ponarzekam sobie na innych biegaczy. Byłem bowiem mimowolnym świadkiem takich oto dwóch wypowiedzi. Po pierwsze utyskiwania, że w reklamówce, którą każdy z nas otrzymał wraz  z medalem na mecie znajduje się jedynie woda i baton najtańszy z Lidla (cytat dosłowny, choć moim zdaniem baton na pewno z wymienionego sklepu nie pochodził). Miałem ochotę zapytać: A to Ty się kluczyków do auta spodziewałeś? Druga uwaga, zasłyszana w kolejce do depozytu (którego w końcu nie odebrałem, bo się okazało, że nasze rzeczy włożyliśmy do worka przypisanego do numeru startowego MONBŻ) głosiła, że znowu sport tester pokazał trasę dłuższą niż deklarowane dziesięć kilometrów. Zresztą na podobne utyskiwania natrafiłem wieczorem w internetach - że trasa źle wymierzona, bo mnie i jeszcze kilku moim znajomym pokazało dziesięć-koma-cośtam... No ludzie (że tak zaapeluję w przestrzeń) ogarnijcie wy się troszkę!

Żeby nie kończyć jednak relacji w sposób negatywny pochwalę się na zupełny już koniec wynikami pozostałych Monczyńskich (krewnych i znajomych, chciało by się napisać, ale MONBŻ to sensu stricte nie krewna - my mamy tylko wspólnych krewnych - a na wszystkich znajomych nie stanęło by miejsca). Poproszę zatem o tusz! Brat (debiut na dychę) 0:48:08. Tata 1:00:01. A Moja Od Niedawna Biegająca Żona, również w debiucie, urwała prawie dwie minuty z godziny i zameldowała się na mecie z czasem 0:58:26. Pisałem już, że nie wiem czy bardziej jestem dumny czy szczęśliwy?

8 marca 2014

O wchodzeniu pod stół uwag kilka

To będzie bardzo krótki post...

Dziewięć miesięcy temu sam sobie rzuciłem wyzwanie. Nie udało się! Wczoraj na ekrany kin wszedł film 300: Rise of an Empire. Ale ja nie wykonałem The 300 Workout.
Zabierałem się do realizacji przygotowań kilka razy. Ani razu nie poszło jak trzeba. Nie będę wyszukiwał usprawiedliwień. Ot, trening siłowy nie jest moją mocną stroną (cóż za ironia, nieprawdaż). A zatem, zgodnie z zapowiedzią, odszczekuję pod stołem. Do kona nie pójdę.



Ale może (ewentualnie) na pocieszenie DVD sobie kupię? Ale tak w nagrodę za nic?

4 marca 2014

O najkrótszym lutym w historii uwag kilka

Jak tak sobie patrzę na moje lutowe przebiegi, to czuję się niczym Leonardo DiCaprio - oskara nie będzie. Sto siedemdziesiąt trzy kilometry. Niemal pięćdziesiąt mniej niż w styczniu i najmniej od listopada, kiedy to prawie wcale nie biegałem. Nie stało się tak jednak bez powodu. Powodów właściwie (a propos, niedaleko miejscowości, w której się wychowałem była wioska Powodów), bo było ich kilka.

Tydzień 0 czyli weekend - miały być zawody na 5 km w terenie i 18 km pierwszego zakresu. Był weekend w szpitalu z Córką Młodszą. Przebieg: 0 km

Tydzień 1 - do biegania po zamieszaniu z chorobą CM wróciłem w czwartek. Na początek spokojna dyszka. W sobotni wieczór jeszcze dwanaście kaemów, a w niedzielę po raz pierwszy od dawna udało mi się przebiec więcej niż dwadzieścia kilometrów. Przebieg tygodniowy: 48,8 km (z uwzględnieniem rozgrzewek i schłodzeń).

Tydzień 2 - z założenia luźniejszy, bo po uzgodnieniu z Trenejro postanowiłem sprawdzić swoją wydolność. Inna kwestia, że wyniki tegoż sprawdzianu zaskoczyła nas obu i od tego momentu moje bieganie nieco się zmieniło, ale przed takim sprawdzianem forsować się nie wolno, a potem trzeba też odpocząć. A zatem we wtorek wyjazdowa dwunastka na pograniczu Mazowieckiego i Świętokrzyskiego. W czwartek się sprawdzało. W piątek dycha plus przebieżki, a w niedzielę dwadzieścia pięć kilometrów, w tym ostatnie pięć w drugim zakresie. Przebieg tygodniowy (nie licząc testowania, bo kilometrów to akurat nie policzyłem): 53,2 km.

Tydzień 3 - w sobotę piątka nad Rusałką. Czyli tydzień startowy. A startowy oznacza niemal zawsze lajtowy (pomijając dzień startu oczywiście). Zatem w środę (choć miało być we wtorek) dyszka plus przebieżki. W czwartek dyszka już bez przebieżek. W sobotę start, a w niedzielę nic. Z przyczyn organizacyjnych (vide: post poprzedni) dwadzieścia kilometrów w pierwszym zakresie przebiegło się w poniedziałek. Przebieg: 33,4 km.

Tydzień 4 - niepełny. Choć zaczął się nieźle (dobrze wróżąc tygodniowemu kilometrażowi), bo od nadrabiania zaległości z poprzedniego tygodnia, potem było nieco bardziej pod górkę. Przez kolejne dwa dni musiałem się skupić niemal wyłącznie na pracy (bywa) i zaplanowane na wtorek podbiegi wykonałem dopiero w czwartek. Chciałem w środę ale po dwóch dniach pracy po kilkanaście godzin po prostu padłem - dosłownie. A dwa treningi zaplanowane na czwartek i piątek, czyli dwa ostatnie dni lutego, wykonałem dopiero w weekend (choć dla mnie akurat były to dni pracujące), czyli już w marcu. Stąd przebieg ostatnich pięciu dni miesiąca wynosi: 37,7 km.

Luty i tak jest najkrótszym miesiącem w roku. A w tym dodatkowo został ogołocony z dwóch skrajnych weekendów, przez co okazał się najkrótszym lutym w kronikach biegowych Bartka M. (co odbiło się również na mojej blogowej aktywności). Nic to, przecież w marcu się odkuję. Prawda?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...