26 lutego 2015

Halo Panie Jacku: O skrótowcach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Nawet nie zdaje Pan sobie sprawy, jak bardzo się cieszę, że mogę napisać ten felietono-post (w formie listu otwartego), po dłuższej niż zwykle przerwie, wymuszonej (a raczej spowodowanej) przez podwójne wydanie wiadomego miesięcznika, który ja prenumeruję, a Pan w nim publikuje. A z tego, co Pan opublikował ostatnio jednoznacznie wynika, że również Pan go czyta. Zakładam, że prenumerować Pan nie musi, bo regularnie otrzymuje (bo przecież regularnie Pan pisuje) egzemplarze autorskie. Ja tak dobrze niestety nie mam – wprawdzie w przedostatnim numerze wydrukowano kilka zdań mojego autorstwa (a nawet wymieniono mnie z imienia i nazwiska), ale to chyba jeszcze za mało, bym mógł o sobie powiedzieć, iż publikuję w ogólnopolskim miesięczniku dla biegaczy.
Tutaj (a propos prenumeraty) warto pochwalić osoby odpowiedzialne za kolportaż, bowiem po raz pierwszy od dawna mój własny egzemplarz dodarł jeszcze zanim można go było nabyć w tzw. dobrych salonach prasowych. Ale ja nie o tym.

W Pana ostatnim artykule, padło jedno zdanie, które (niczym jedna z piosenek nieodżałowanego Kabaretu Potem) mnie dotknęło. A dotyczyło ono skrótowców dotyczących jednostek treningowych, jakie stosowane są przez biegaczy amatorów i nie tylko. Postanowiłem zatem zajrzeć do mojego kalendarza i sprawdzić jakie skróty tam wpisuję i co one w ogóle oznaczają.
Warto podkreślić, że skrótowce odgrywają w moim przypadku szczególną rolę, ponieważ mam stosunkowo niewiele miejsca w kalendarzu, aby zapisać trening, jaki mam do wykonania. Najczęściej zapisywany przeze mnie skrót to OWB1. Ale nic dziwnego. Przecież popularny pierwszy zakres jest biegowym spełnieniem zasady Pareto. Zajmuje zatem około osiemdziesiąt procent czasu jaki poświęcam(y) na bieganie. W moim kalendarzu owe trzy litery i cyfra pojawiają się praktycznie w przypadku każdego treningu, bowiem nawet, jeśli jedynka nie stanowi trzonu treningu, to pełni rolę szeroko rozumianej obudowy (i podbudowy zarazem) akcentu. Natomiast dawno już w moim planie treningowym nie pojawił się skrót WB2. WB3 zaś w ogóle nie mogę sobie przypomnieć.

Pierwszy zakres zakończony jest często tzw. przebieżkami (niektórzy mówią na to rytmy). Choć Trenejro wpisuje mi do planu to pierwsze określenie, ja nie przepisuję go do kalendarza. Na cóż to tyle miejsca i cennego grafitu tracić. Na swoje własne potrzeby trening zakończony przebieżkami zapisuję na przykład tak: OWB1 10K + 10x100/100. I już wiem, że mam przebiec żwawo dziesięć razy po sto metrów, tyleż samo odpoczywając pomiędzy (zapisów po ukośniku używam też do oznaczenia interwałów odpoczynku w pozostałych przypadkach, gdy takowe występują).

O właśnie – kilometry. Zamiast ustalonego w układzie SI oznaczenia km (tak naprawdę w układzie SI jako jednostka długości wpisany jest metr, ale to taki – nomen omen – skrót myślowy), zapisuję (jak widać na powyższym przykładzie) jedno, za to duże, K. zawsze to o jedną literę mniej.

Długo miałem problemy jak zapisywać podbiegi. Jak tu to zgrabnie skrócić? Nie skracam zatem, skracam co innego. Ponieważ podbiegi są w moim przypadku tożsame z siłą biegową, zapisuję po prostu SB. Wiem, że ten skrót niezbyt dobrze się kojarzyć się będzie każdemu, kto posiada jakąkolwiek świadomość najnowszej historii kraju, w którym przyszło nam żyć, ale nie wymyśliłem jak do tej pory nic innego. Jest to zarazem pierwszy z przywołanych przez Pana połączeń dowolnych dwóch liter. Kolejnym jest ZB (ten akurat kojarzy mi się całkiem pozytywnie, bo z Zakładem Budownictwa na Poznańskiej Politechnice), czyli zabawa biegowa. Popularne określenia tej jednostki treningowej (która w moim planie gości ostatnimi czasy nadzwyczaj często), czyli szwedzki fartlek, czy niemieckie Geschwindigkeitsspass, jakoś nie chciały się zgrabnie skrócić. Jeszcze jeden zlepek dwóch liter to WT, czyli wytrzymałość tempowa. Tutaj niewiele mojej inwencji – to powszechnie stosowany skrót. W wypadku WT pojawia się jednak jeszcze zazwyczaj informacja na temat zakładanego tempa. W tym celu używam czegoś, co kojarzy się głównie z korespondencją, a co niemal wszyscy czytają jako małpa. Ja natomiast odczytuję jako at. I tak można, dla przykładu, znaleźć w mym kalendarzu zapis WT 10x500m@1:55/2’ (to akurat zaplanowany na wczoraj, a zrealizowany dzisiaj trening), co oznacza ni mniej ni więcej tylko dziesięć odcinków po pięćset metrów w czasie jednej minuty i pięćdziesięciu pięciu sekund (czasem wpisuję też tempo w formacie 3:50/km) i dwie minuty odpoczynku pomiędzy.

Na koniec przypadek szczególny. Język angielski znany jest z tego, że w większości przypadków wymaga o wiele mniej liter, niż nasz język ojczysty. Sam czasami, choć zaliczam się do tych wiecznie początkujących, używam angielskich słówek do notowania. Niemniej, dla opisania biegu w terenie urozmaiconym, zamiast, może nie wszechobecnego, ale pojawiającego się bardzo często angielskiego słówka cross, wpisuję (już bez skracania) po prostu… kros. Tak przy okazji – przygotowuję właśnie wpis na temat mojego krosowania.

I próżno tylko szukać w moich notatkach zapisów typu trucht czy GR. Ale skoro w moi przypadku są to immanentne elementy każdego treningu, to po cóż je zapisywać?

Łącze tradycyjne pozdrowienia od chwilowo niezbyt zdrowej CMcMH.
Bartek M.

16 lutego 2015

O domowej siłowni uwag kilka

Jedną z najfajniejszych rzeczy w bieganiu jest wygoda. Tym zdaniem rozpoczyna się artykuł, który kilka lat temu ukazał się w miesięczniku Runner's World, z którym to zdaniem zgadzam się w tzw. pełnej rozciągłości. W sumie to właśnie dlatego zacząłem biegać - bo przy moim trybie życia, a zwłaszcza pracy, charakteryzującym się daleko posuniętym brakiem regularności, bieganie było jedną z niewielu aktywności, którą mogłem podjąć i realizować regularnie. Ale nie samym bieganiem przecież biegacz żyje, a im dalej w las tym więcej drzew i po jakimś czasie oprócz samego przebierania nogami na drogach i bezdrożach zapragnąłem realizować również trening uzupełniający w formie treningu siłowego (zwanego także oporowym). Począłem więc znosić do domu (kawałek po kawałku) różnego rodzaju akcesoria, które by pozwoliły mi realizować ów rodzaj treningu bez dodatkowych wyzwań logistyczno-organizacyjnych. Jestem bowiem w tej szczęśliwej sytuacji, niż mogłem pod dachem, pod którym zamieszkuję, wygospodarować odrobinę miejsca no swoją prywatną, osobistą, a przez to jakże ekskluzywną siłownię

I tu dochodzimy do artykułu którego pierwsze zdanie jest zarazem pierwszym zdaniem niniejszego posta, a na który to artykuł natknąłem się ostatnio po raz kolejny, z tym, że tym razem w wersji elektronicznej. I postanowiłem spojrzeć na zawartą w nim listę spojrzeć bardzo subiektywnie, czyli przez pryzmat tego, co już posiadam, względnie posiadać chciałbym.
Nie, to nie jest moja domowa siłownia. Raczej domowa siłownia moich marzeń
(źródło: The CrossFit Journal, September 1, 2002)
1. Bieżnia mechaniczna (niezbędna)*
Bieżnia jest akurat ostatnią (no prawie ostatnią) rzeczą, w którą wyposażyłbym swoją domową siłownie i jak się nietrudno domyślić, nie posiadam takowej. Nie to, abym uważał, że jest całkowicie zbędna. Świetnie nada się do rozgrzewki przed właściwym treningiem siłowym. Niemniej z uwagi na cenę (a i na ilość miejsca, które zajmuje) lepiej chyba znaleźć inną alternatywę rozgrzewki. Abstrahując od treningu siłowego, biegać na bieżni mechanicznej nie lubię i robię to tylko wtedy, gdy muszę (np. gdy temperatura na zewnątrz osiąga ekstrema minusowe).
Moja ocena: luksus

2. Lustra (niezbędne)
Nie da się ukryć - lustro jest doskonałym punktem odniesienia, szczególnie gdy ćwiczymy w samotności i nie nikogo, kto mógłby spojrzeć z boku na to, jak to robimy. Jeśli tylko jest jak, warto je zatem zainstalować. Sam jeszcze tego nie zrobiłem, ale cały czas się... przymierzam.
Moja ocena: warto mieć**

3. Atlas (luksus)
Atlas na mojej liście życzeń jest tak gdzieś dwie pozycje za bieżnią. Pewnie, zapewnia wygodę i bezpieczeństwo, ale jest też zazwyczaj drogi i duży oraz oferuje niemal wyłącznie tzw. ćwiczenia izolowane. To nie dla mnie.
Moja ocena: luksus

4. Wanna (luksus)
Jak się łatwo domyślić wanna nie służy do ćwiczeń, ale do regeneracji. Nikt też nie wpisuje jej na listę zakupów planując domową siłownię. Raczej planując remont łazienki... Niemniej jestem szczęśliwym (współ)właścicielem dość dużej wanny, co chwalę sobie nie tylko na okoliczność solanek, które regularnie goszczą w moim planie treningowym.
Moja ocena: warto mieć

5. Ławeczka i sztanga lub hantle (niezbędne)
Hantle na pewno. Już przy ich użyciu można wykonać kompletny i wszechstronny trening siłowy. Posiadanie ławeczki i sztangi zdecydowanie sprawę ułatwia. A cały ten sprzęt zajmuje kilka razy mniej miejsca i kilkukrotnie mniej kosztuje niż wspomniany powyżej atlas. A możliwości też daje dużo większe. Ławeczka, którą ja posiadam jest de facto tzw. ławeczką do brzuszków, ale na tyle funkcjonalna, że można wykonywać na niej szeroką gamę ćwiczeń (służyła nawet jako zjeżdżalnia). W pewnym momencie pozwoliłem sobie na małą fanaberię i dokupiłem dwa dodatkowe krótkie gryfy - dzięki temu mogę wykonać obwód czterech ćwiczeń (dwa z hantlami, jedno ze sztangą i jedno z obciążeniem ciała) bez przekładania obciążeń.
Moja ocena: niezbędne

6. Mata gumowa (luksus)
O ile siłownia bezpośrednio przed treningiem nie jest wyciągana spod łóżka, względnie z szafy, moim skromnym zdaniem zakup maty gumowej to nie jest kwestia czy, lecz kiedy (zwykle kiedy będą środki). I jak by się uprzeć, wcale nie trzeba jej kupować w sklepie sportowym - w markecie budowlanym też się coś znajdzie. Niemniej, te ze sklepów sportowych mają zazwyczaj formę puzzli i można taką matę rozbudowywać bez końca (ja w pewnym momencie dokupiłem drugi komplet).
Moja ocena: warto mieć

7. Piłka do ćwiczeń (niezbędna)
Jedno z najbardziej wszechstronnych urządzeń do ćwiczeń - wystarczy wyguglać frazę ćwiczenia z piłką by się przekonać. W razie potrzeby może zastąpić ławeczkę. A i dzieci czasem mają niezłą frajdę.
Moja ocena: niezbędna

8. Drabinka (luksus)
W zasadzie w tym wypadku nie za bardzo wiem co napisać. Na pewno da się bez drabinki obyć. Ale na pewno jest też przydatna. Pozstanę więc przy potrzeganiu jej jako lususu.
Moja ocena: luksus

9. Pas z obciążeniem (luksus)
O pasie czy też kamizelce z obciążeniem warto moim zdaniem pomyśleć, ale dopiero wówczas gdy klasyczne ćwiczenia bez obciążeń przestaną sprawiać trudność. Pytanie retoryczne - jak szybko zazwyczaj to następuje?
Moja ocena: luksus

10. Maszyna kardio (luksus)
Jeśli nie ma bieżni jakaś inna maszyna musi być. Musi i kropka. Choćby ta najprostsza, czyli skakanka. Sam przez czas jakiś właśnie z takiej korzystałem. Teraz pławię się w luksusach pod postacią roweru stacjonarnego. Należącego do teściowej...
Moja ocena: niezbędna

11. Ciężarki na kostki (niezbędne)
W zasadzie to chciałem napisać: patrz punkt 9. Dochodzę jednak do wniosku, że, szczególnie w przypadku ćwiczeń na pewne partie nóg, ciężarki są jednak, że tak to określę, utylitarne.
Moja ocena: warto mieć

12. Mata do jogi (niezbędna)
Niektórzy ćwiczą na dywanie. Taka mata jest jednak wygodniejsza. Mimo to ja jej nie posiadam, ale tylko dlatego, że mam odpowiednio dużą matę gumową (patrz punkt 7).
Moja ocena: warto mieć
 
13. Wałek z pianki (niezbędny)
Do wałka przekonałem się jak mnie kolano zaczęło boleć. Tak po prawdzie, długo używałem butelki z napojem gazowanym. Z tym że czasem MONBŻ mi ją opróżniała. Więc ostatnio skorzystałem z niebywałej okazji i nabyłem takowy w dyskoncie spożywczym.
Moja ocena: niezbędny

14. Mała lodówka (luksus)
No przepraszam! Naprawdę nie można butelki z wodą schować w lodówce w kuchni?
Moja ocena: fanaberia

15. Świeca o zapachu mięty (luksus)
Podobno zbadano (i wiemy dobrze jakiej narodowości naukowcy to uczynili) i wykazano, że zapach mięty zwiększa motywację i dodaje energii. No ale bez przesady...
Moja ocena: fanaberia

16. Plakat motywacyjny (luksus)
Tu mam kilka skojarzeń. Z jednej strony warsztat samochodowy (wiecie co mam na myśli), z drugiej korytarz w korpo.
Moja ocena: fanaberia

17. System audio (niezbędny)
Jak ktoś jest audiofilem to może i tak...
Moja ocena: fanaberia

18. Regulator światła (luksus)
Nie wiem jak ten punkt skomentować...
Moja ocena: fanaberia

19. Taśma elastyczna (niezbędna)
Przydatna w rozciąganiu ale i wiele ćwiczeń stricte siłowych można przy jej pomocy wykonać. Zwłaszcza, jeśli się zainwestuje w dodatkowe akcesoria, jak np. rzepy na kostki (mam i sobie chwalę).
Moja ocena: warto mieć

20. Urządzenie do ćwiczenia równowagi (niezbędne)
Podobnie jak wałek, nabyłem w dyskoncie spożywczym (tylko innej sieci). Tyle, że już ze dwa lata temu (też w okolicach połowy lutego). Szczególnie blisko zaprzyjaźniłem się mniej więcej w tym samym czasie, co z wałkiem do masażu. Domyślacie się dlaczego?
Moja ocena: niezbędne

21. Piłka lekarska z uchwytem (niezbędna)
Na pewno przydatna rzecz. Ale ja jakoś sobie, jak do tej pory, radzę bez. Taka niezbędna więc chyba nie jest. Kiedyś pewnie kupię.
Moja ocena: luksus

Osobiście do tej listy dodałbym jeszcze jedną rzecz, choć w charakterze luksusu. A jakie jest Wasze zdanie? Dopisalibyście coś?

*Nagłówki, wraz z oceną niezbędny/luksus pochodzą bezpośrednio ze wspomnianego artykułu.
**W swojej ocenie nieco rozszerzyłem skalę.

10 lutego 2015

O trzynastu i trzech startach w imprezie o trzech nazwach uwag kilka

Przejrzałem właśnie historię moich startów w imprezie, która gdy stawiała swe pierwsze kroki, nazywała się Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. W imprezie, która co roku bije rekordy popularności – dziś jest największym cyklem imprez biegowych w Polsce i charakter również podsiada ogólnopolski – a jednak często było mi z nią nie po drodze. Nie to, żebym miał coś przeciwko (wręcz przeciwnie, że tak przywołam klasyka), ale nadzwyczaj często tzw. czynniki sprawiały, że nie docierałem na poszczególne biegi.
Intensywność (w dwójnasób rozumiana) moich startów w GP Poznania (niezależnie od nazwy)
Historycznie wyglądało to mniej więcej tak:
Edycja 2010 – I Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Cztery starty. Sklasyfikowany (pierwszy i ostatni raz jak do tej pory).
Edycja 2010/11 – II Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Dwa starty (pierwszy i ostatni bieg). O ile dobrze pamiętam wykupiłem wtedy karnet na cały cykl. Oczywiście nie zostałem sklasyfikowany.
Edycja 2011/12 – III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Cztery starty, a jednak bez klasyfikacji w całym cyklu, który podówczas liczył osiem biegów, a dla chętnych był dodatkowy bieg na dystansie 2,195 km (zgadnijcie dlaczego) i aby zostać sklasyfikowanym należało wystartować co najmniej sześć razy.
Edycja 2012/13 – Grand Prix Poznań zBiegiemNatury (zmiana nazwy). Jeden start.
Edycja 2013/14 – Grand Prix Poznań zBiegiemNatury. Dwa starty.

I wreszcie nadeszła edycja 2014/15, a z nią kolejna zmiana nazwy – na Grand Prix Poznań CITY TRAIL. W pierwszych dwóch biegach, z uwagi na konflikt terminów (to właśnie jeden z rodzajów wspomnianych wyżej czynników) nie wziąłem udziału. Zresztą kierowany doświadczeniem lat poprzednich nie miałem tzw. parcia. Tymczasem w rozmowach z Trenejro zrodziła się taka koncepcja, by raz w miesiącu pobiec szybką piątkę (tak dla sprawdzenia formy) ale z założeniem, że z domu na miejsce zawodów oraz z powrotem przemieszczam się biegiem. Najpierw myślałem o rozgrywanym na poznańskiej Cytadeli parkrunie – ostatecznie padło jednak na Rusałkę. I tak zapisałem się na trzeci bieg trwającego obecnie cyklu.
Dla przypomnienia - trasa biegu nad Rusałką wygląda jak powyżej
Grand Prix Poznań CITY TRAIL #3 – 20.12.2014 r.
W sobotę się zapisałem, a w niedzielę odezwało się kolano. I trzeba było szybko koncepcję rewidować. Pobiec wprawdzie pobiegłem, ale był to mój pierwszy bieg (jakikolwiek) po sześciu dniach przerwy, o mocnym ściganiu nie mogło być więc mowy. Nad Rusałkę pojechałem zatem samochodem, a sam bieg miał być może nie spokojny, ale też nie w tzw. trupa. To drugie akurat nie do końca wyszło, bo choć wynik końcowy z nóg nie zwala (0:22:37 – najsłabszy od stycznia 2012), to serce udało mi się rozpędzić na ostatnich metrach biegu niemal do haermaks.

Grand Prix Poznań CITY TRAIL #4 – 24.01.2015 r.
Tym razem na miejsce startu – z pominięciem biura zawodów, które akurat mieści się w okolicach mety (biuro odwiedziłem dzień wcześniej) – dotarłem biegiem. Nieco ponad cztery kilometrów pierwszego zakresu zakończone ćwiczeniami rozciągającymi – niemal klasyczna rozgrzewka, gdyby nie długość i intensywność biegu poprzedzającego rozciąganie. Potem chwila skupienia i start. Wykres tętna niemal identyczny jak miesiąc wcześniej (średnie 174, maksymalne 184) a wynik o dokładnie sto jeden sekund lepszy: 0:20:56. Dobrze jest. Na mecie herbata, drożdzówa i do domu – ponieważ meta jest po drugiej stronie jeziora, droga powrotna wyniosła niemal siedem kilometrów.
Refleksja: Lepiej nad Rusałkę biegać niż jeździć. Czasowo wychodzi mniej więcej to samo, a jaki ładny trening można zrobić (pomijając sam start).
Treningowo należałoby to chyba zaklasyfikować jako wytrzymałość tempową

Grand Prix Poznań CITY TRAIL #5 – 7.02.2015 r.
Zaledwie dwa tygodnie przerwy, ale miała być walka o jeszcze lepszy wynik środkowej części treningu. Niestety, znowu dały znać o sobie czynniki. Dzień wcześniej szkolenie dwieście pięćdziesiąt kilometrów od domu zakończone ciężkostrawną kolacją (grzybowa) i sensacje żołądkowe przed zaśnięciem. W sobotę pobudka po szóstej - Córki, które do przedszkola trzeba siłą z łóżka wyciągać, tradycyjnie stwierdziły, że w dzień wolny od pracy i wspomnianego przedszkola spać długo nie ma sensu. I jeszcze ból głowy. Zastanawiałem się nawet czy nie odpuścić. Ostatecznie nad Rusałkę pobiegłem. I choć czułem, że mocy nie ma, jeszcze do końca pierwszego kilometra, na którym goniłem samego siebie sprzed dwóch tygodni (Virtual Racer) łudziłem się, że poprawię ostatni wynik. Na drugim kilometrze wiedziałem już, że to niemożliwe. Nie odpuściłem jednak zupełnie – do mety dobiegłem tempem, na jakie mnie tego dnia było po prostu stać. A stać mnie było na pokonanie pięciu kilometrów w dwadzieścia jeden minut i czterdzieści dwie sekundy. Warto jednak zauważyć, że tego dnia nie tylko warunki wewnętrzne sprawiały, że bieg był trudny. Wyczekiwany przez wszystkich (no prawie, ale przez dzieci na pewno) śnieg sprawił, że trasa była dosyć śliska.

A jaka konkluzja na koniec. Jeśli uda mi się wykonać ten specyficzny trening jeszcze raz (na początku marca), po raz pierwszy od pięciu lat zostanę sklasyfikowany. No, to oby do marca!

4 lutego 2015

O miesiącu, któremu niewiele brakuje, uwag kilka

No! Po trzech miesiącach chudych, miesiącach roztrenowań, bolących pleców oraz łupiących kolan, przyszedł wreszcie miesiąc może nie tam jakiś znowu tłusty, ale po prostu normalny. O właśnie – normalność to dobre słowo. Wystarczy nadmienić, że w pierwszym miesiącu Roku Pańskiego 2015 (czyli styczniu – żeby nie było wątpliwości) przebiegłem o trzydzieści dwa kilometry mniej niż przez trzy chude miesiące łącznie. Dwieście sześćdziesiąt osiem kilometrów.
Coś ruszyło, drgnęło... (źródło: endomondo.com)
Pierwsza połowa miesiąca z założenia miała być luźniejsza. I była nawet w podwójnym tego słowa znaczenia. Po pierwsze, zaplanowane na ten czas treningi miały przede wszystkim za zadanie zapewnić możliwość pełnej regeneracji kolana, które ostatnio dawało mi się we znaki. Po drugie zaś i tak nie wygórowanych założeń treningowych nie udawało się zrealizować w stu procentach. Bo a to remont (układanie paneli) u córek w pokoju i na trening nie stanęło już ani czasu, ani motywacji. A to wizyta u rodziny, która niestety zbiegła się z chorobą jednego z jej członków. W sumie i tak trzeba się cieszyć, że przez te dwa tygodnie wypadły mi jedynie dwa biegowe treningi. Trzeci tydzień (trzeci pełny) wyglądał już dużo lepiej, bo choć nie obeszło się bez zamian i przesunięć, wszystkie pięć zaplanowanych treningów biegowych udało się wykonać. Za to ostatnie dwa tygodnie to stu procentowa realizacja planów. Bajka normalnie. Żeby jednak od razu włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu, dodam, że nie udało mi się zrealizować założenia wykonywania minimum dwóch jednostek gimnastyki siłowej w tygodniu (jakby policzyć średnią to wyjdzie jedna na tydzień raptem). Z obwodowym było lepiej nieco. Tylko w jeden poniedziałek, z uwagi na podróż służbową, zamieniłem go na gimnastykę siłową właśnie.
Od razu widać gdzie są przesunięcia a gdzie braki (źródło: endomondo.com)
Oprócz objętości powiało również w styczniu jakością. Tak zwane treningi jakościowe, oprócz rozbiegań w pierwszym zakresie ewentualnie okraszonych przebieżkami, się pojawiły czyli. Po pierwsze podbiegi. Po drugie zaś zupełna nowość – przynajmniej odkąd biegam pod wirtualnym okiem Trenejro – czyli zabawa biegowa (zwana również ze szwedzkiego jako fartlek, a z mojego ulubionego języka Goethego i Mozarta jako Geschwindigkeitsspass). Co ciekawe realizacja obu jednostek wygląda całkiem podobnie. Na początek rozbieganie – w przypadku podbiegów sześć, w przypadku zabawy osiem kilometrów. W dniu podbiegów do rozbiegania dorzucam jeszcze trzy dwudziestosekundowe żwawsze przebieżki. Następnie gimnastyka rozciągająca. Dla odmiany ani na początku, ani na końcu, ale tak jakby w środku. A potem to już klu programu. Ilość podbiegów o długości stu metrów wahała się w styczniu od pięciu do ośmiu. A żeby nie było tak łatwo po podbiegach (po ostatnim robię tylko trochę dłuższą przerwę odpoczynkową) ruszam na pięć mocnych (choć po płaskim, więc postrzegam je jako luźniejsze) stumetrowych przebieżek. A jeśli chodzi o zabawę biegową (która, jak powszechnie wiadomo, niewiele ma wspólnego z dobrą zabawą), to w styczniu (cały jeden raz, ale zawsze) mieliśmy (w sensie: ja miałem) dziesięć odcinków po czterdzieści sekund i półtorej minuty w truchcie. I po podbiegach, i po zabawie w planie widnieją jeszcze dwa kilometry w pierwszym zakresie. Niemniej w przypadku podbiegów wychodzi o ok. kilometr więcej, gdyż muszę dobiec do domu.
Tętno podczas podbiegów...
i podczas zabawy biegowej.
Kolejną nowością i powiewem jakości w styczniu były biegi w terenie urozmaiconym czyli tzw. kros. Dodam, że kros aktywny. Niemniej jest to jednostka na tyle ciekawa, że zasługuje na osobny wpis.
Był też jeden start. Wprawdzie mistrz Skarżyński twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak start treningowy, jednak to, co się wydarzyło dwudziestego czwartego stycznia, wydaje się zadawać temu kłam. Ale to również temat na osobną opowieść.

Tymczasem mamy już miesiąc kolejny zwany także lutym. I jak patrzę na kalendarz, okazuje się, że pomimo jednego startu (w formule treningowej), będzie to ostatni okres monotonnej (w pewnym sensie oczywiście), choć oczywiście istotnej pracy treningowej. W marcu zaczyna się festiwal (tak tak, zdaję sobie sprawę, że brzmi to nieco groteskowo) startów. Także tego. Do roboty!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...