24 kwietnia 2015

Jak wyszedłem na miasto napić się ze znajomymi uwag kilka

Dobra, ja wszystko rozumiem. Że pilna (pilna, bo nie zabrałem się za nią odpowiednio wcześnie) praca do skończenia, że przedmaratońska gorączka i że w ogóle. Ale najważniejsze wydarzenie sezonu wiosennego za dwa dni, a ja wciąż nie przelałem w wirtualną rzeczywistość internetu swoich wrażeń z poznańskiej połówki. A zatem tak w telegraficznym skrócie.

O treningu z zawodami, a właściwie o zawodach z otoczką już raz pisałem. Teraz miało być podobnie, tylko że trochę inaczej. Zawody - jak to półmaraton - obejmowały dystans 21,097 km. Ja natomiast miałem na ten dzień w planie trening, który na swoje potrzeby nazywam BCzET-em, czyli Biegiem Ciągłym z Elementami Tempa. W sumie dwadzieścia pięć kilometrów, w tym:
- 4 km OWB1,
- 2 km w tempie 4:20-4:25/km,
- 2 km OWB1,
- 10 km tempa 4:30-4:35/km,
- 2 km OWB1,
- 3 km w tempie 4:20-4:25/km,
- 2 km OWB1.
Tak to wyglądało w planie. Trenejro zalecił by dodatkowe kilometry podzielić i przebiec trochę przed, a trochę po samym półmaratonie, ale wyszło mi z obliczeń, że po przekroczeniu mety nie będzie za bardzo jak biec. Całość zaplanowałem więc tak by na starcie półmaratonu mieć już te dodatkowe około czterech kilometrów w nogach. Założyłem również, że ostatni odcinek nie będzie miał dokładnie dwóch tysięcy metrów. Policzyłem także skąd i o której muszę ruszyć, aby linię startu przekroczyć jako jeden z ostatnich uczestników biegu - tak by nie musieć zbyt gwałtownie hamować w tłumie (tym bardziej, że za linią startu to powinienem akurat przyspieszyć). I tak, gdy wszyscy zmierzali na linię startu, ja również tam wyruszyłem, tylko że drugim brzegiem Malty.
Znajdź różnicę w stosunku do oficjalnej trasy półmaratonu ;-)
Jak zwykle zacząłem od trzech minut truchtu - zawsze dopisuję ten element do wpisanego w plan treningu. Ale chyba udzieliły mi się startowe emocje, bo serce nijak w zakresie przypisanym do truchtu utrzymać się nie chciało. Po stu osiemdziesięciu sekundach przeszedłem (właściwie powinno być przebiegłem) do czterech kilometrów pierwszego zakresu i był to najcięższy odcinek tego biegu. Nie dość, że biegłem sam (niby jestem przyzwyczajony, ale jednak wiecie - atmosfera) to jeszcze po tej stronie jeziora wiało, jak nie przymierzając (wedle ludowego porzekadła) tam, gdzie mieszka Damian. Ale za to udało mi się wprawić w zdziwienie wolontariuszki, które przygotowywały punk odżywiania zaplanowany na dziewiętnastym kilometrze trasy i pytały się nawzajem (na mój widok), czy start aby nie był o dziesiątej (a było już z pięć po). Na linię startu dotarłem niemal idealnie wg obliczeń. Zdaje się, że przekroczyłem ją jako przedostatni. I tu zaczęły się moje kłopoty.

Spokojnie, spokojnie, nie było tak źle. Po prostu - co było do przewidzenia, a jednak dało mi to nieźle w kość - musiałem sporo (naprawdę sporo) wyprzedzać. A na trasie było, że tak to ładnie określę, dosyć gęsto. Tak, że nawet na poboczach i trawnikach było momentami ciasno. Na szczęście udawało się jakoś założone tempo utrzymać. Jakim kosztem się udawało, można zaobserwować na wykresie tętna. Ekonomika biegu nie stała na najwyższym poziomie - nie ma co ukrywać.
Tętno tylko raz weszło w trzeci zakres. Chociaż w ogóle nie powinno...
Po przejściu do kolejnego odcinka jedynki nadal wyprzedzałem. W rytm biegu peletonu wszedłem (wbiegłem) gdzieś w okolicach dziesiątego kilometra trasy, czyli na początku dziesięciokilometrowego odcinka tempa. A wtedy zaczęła się zabawa. Od dawna, naprawdę od dawna nie dane mi było aż tak bardzo cieszyć się atmosferom tej rozrywki dla mas, jaką jest bieg uliczny na dystansie półmaratonu. Owszem, pilnowałem tempa, ale było ono zasadniczo komfortowe, mogłem więc chłonąć atmosferę na całego. Czerpać pełnymi garściami. A że tresa tego odcinka prowadziła przez Rataje, gdzie mieszkają prawdopodobnie najlepsi kibice biegania w Poznaniu, więc czerpałem. Niczym się nie przejmując, po prostu biegłem. I tak biegłem i biegłem, i biegłem. Potem zwolniłem, bo znowu jedyneczka, i tak się dziwiłem, że w sumie to mało osób mnie wyprzedza. A potem znowu przyspieszyłem i znowu ja wyprzedzałem. A że ostatnie kilometry po raz kolejny pokonywałem w pierwszym zakresie (znowu, o dziwo, jakoś nie byłem wymijany jak przysłowiowa furmanka), czyli w pełni komfortowo, wspierałem mentalnie tych, którym na tych ostatnich metrach było ciężko. Nawet ze dwie osoby postraszyłem, że jeśli nie będą na mecie przede mną, to wypije im piwo. I chyba po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy na zdjęciach z finiszu nie mam mojej autorskiej miny pt. Jak rzygać, to z dobrym wynikiem. A przed przekroczeniem mety jeszcze zrobiłem sobie dziesięć pĄpasków. Taki miałem humor!
pĄpasy jeszcze na trasie (foto: Sandra Afek Photography)
I wiecie, co Wam powiem (napiszę)? Od dziś, jeśli tylko w tym czasie będę w Poznaniu, tutejszej połówki nie odpuszczam. Jeśli nie będę mógł biec po rekord, pobiegnę treningowo. A jak dwadzieścia jeden kilometrów to będzie dla mnie za dużo, jak na dany dzień, pobiegnę mniej i zejdę z trasy. I gorąco każdemu polecam - raz na jakiś czas start na pół gwizdka. Dla zabawy. Dla atmosfery. Dla zdrowia - fizycznego i psychicznego.

Za to za dwa dni, bieg jak życie - Na pełnej petardzie!

13 kwietnia 2015

Kwestionariusz Blogacza - Słoik Medialny

Ostatnio liczyliśmy Matki-Blogaczki. Dziś policzmy ma, ma, ma... Marcinów. Trudno nie będzie - był jeden. Marcinów-Ka liczyć nie będziemy, bo siłą rzeczy też mógł być co najwyżej jeden. Dziś będzie drugi - zarówno Marcin, jak i Marcin-Ka. Konkretnie Marcin Kargol, czyli autor bloga Don't stop me now!
Marcin jest człowiekiem mediów (kiedyś w radiu, teraz w telewizji) oraz, jak sam o sobie mówi, Słoikiem Roku (domyślacie się, gdzie obecnie mieszka?). Więcej o nim dowiecie się z (nie da się ukryć) rozbudowanych odpowiedzi na dobrze już znane pytania.


Na początek, jak zawsze zresztą, przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Kiedyś powiedziałbym, że moim ulubionym dystansem jest bieg na 15 kilometrów. Z jednej strony jest to fajne, szybkie bieganie, a z drugiej pozwala wpleść jakiś element taktyki. Teraz, kiedy moje asfaltowe starty są ograniczone do wielkiego minimum, ulubionym dystansem jest bieg na 25 kilometrów na orientację. Ilekroć pojawiam się na starcie takiego biegu, zawsze wracam do domu z pucharem lub dyplomem za zajęcie jakiegoś miejsca na podium – tego się nie da nie lubić :-)
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Ciężko mi powiedzieć, jaki jest mój ulubiony rodzaj treningu. Jeśli dana jednostka treningowa wyglądała tak, jak miała wyglądać, to nie ma powodu, aby być niezadowolonym, niezależnie od tego, czy były to podbiegi czy interwały. Niemniej jednak, jeśli musiałbym już coś wybrać, to powiedziałbym, że najulubieńszym rodzajem treningu są długie wybiegania w jakichś fajnych okolicznościach przyrody i w równie fajnym towarzystwie. Jako przykład mogę podać spotkanie, do którego doszło w przedświąteczną sobotę. Ja i Radek Mękal, czyli biegaczpolski.pl. Spotkanie o 6 rano w Puszczy Kampinoskiej i 25 kilometrów wspólnego biegu. Miodzio!
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
W ostatnich miesiącach z motywacją było ciężko. Pogoda skutecznie mnie zniechęcała do wszystkiego i nie ukrywam, że wychodziłem na trening głównie z musu, a mniej z przyjemności. Teraz na szczęście się to zmienia. Dzień budzi się wcześnie, słońce zachodzi późno, temperatura powietrza rośnie – to już samo w sobie jest wielką motywacją. Oczywiście są też inne elementy motywacyjne – jednym z nich są nadchodzące zawody i chęć zajmowania jak najwyższych miejsc.
4. Twoje pierwsze zawody?
O ile mnie pamięć nie myli, to było to jedne z pierwszych Grand Prix Poznania nad Jeziorem Rusałka w roku 2010. Pięć kilometrów po trzech miesiącach biegania. Zima, śnieg, mróz, a ja w krótkich spodenkach, bo wówczas nawet nie wiedziałem, że moja przygoda z bieganiem potrwa dłużej, niż do zbliżającego się półmaratonu w Poznaniu, a co za tym idzie nie inwestowałem zbyt mocno w sprzęt. Dodam, że tamtą piątkę ukończyłem w jakieś 24 minuty.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Chyba nie mam takiego megawymarzonego startu. Raczej są to starty na zasadzie fajnie by było… Fajnie by było przebiec Ultra Trail du Mont Blanc. Fajnie by było pobiec w Midnight Sun Marathon. Fajnie by było wystartować w jakichś zawodach na którejś z hiszpańskich wysp. Wszystko przede mną :-)
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Nie mam jednej ulubionej książki. Lubię wracać do kilku pozycji. Trzy mądre małpy Łukasza Grassa są jedną z takich pozycji. Może nie są stricte o bieganiu, ale mogą pomóc w uporządkowaniu pewnych spraw w życiu sportowca. Bez ograniczeń Crissie Wellington. Lektura z kategorii must read. Potężna dawka motywacji. Do tego dorzucę jeszcze 14 minut, książkę o Alberto Salazarze, świetnym biegaczu i jeszcze lepszym trenerze, którego przeżycia i doświadczenia również mogą dać nam odpowiedzi na wiele pytań.
7. Dlaczego biegasz?
Bo mogę! Choć ta odpowiedź pewnie padała już nie raz. To jest bardzo trudne pytanie. Najpierw biegałem po to, aby przestać myśleć. Aby uwolnić umysł i skupić się na czymś innym niż wydarzenia dookoła mnie. Później biegałem, bo porwała mnie magia cyferek, liczb, życiówek, zawodów. A teraz biegam, bo nie wyobrażam sobie, abym mógł tego nie robić. To jest patos, wiem o tym. Lecz nie umiem ująć tego inaczej. Serce by mi pękło na pół, gdybym nie mógł poprzedzierać się przez krzaki na zawodach na orientację, gdybym miał nie poczuć zmęczenia, które ogarnia cię na ostatnich kilometrach zawodów; gdybym miał nie poczuć stanu, kiedy brakuje ci oddechu po wykonaniu ostatniego, dwustumetrowego podbiegu… Poza tym bieganie potrafi przynieść wymierne korzyści: dzięki niemu, 222 metry pod ziemią w kopalni soli w Bochni podczas słynnego biegu poznałem swoją narzeczoną :-)
8. Dlaczego blogujesz?
Bo lubię pisać. To po pierwsze. Lubię bawić się słowem, przelewać na papier swoje myśli i przekazywać je ludziom. Drugą, bardzo ważną sprawą jest to, że dzięki blogowaniu poznałem dziesiątki niesamowitych osób. Nie będę teraz wymieniał każdego z osobna, bo bałbym się, że kogoś bym pominął. Niemniej jednak na mojej drodze pojawiło się (i ciągle jest obecnych) wiele fantastycznych postaci, które w sporej części miały i mają ogromny wpływ na moje życie. Taki efekt motyla – gdybym na początku 2012 roku nie podjął decyzji o blogowaniu, na pewno nie znalazłbym się w tym miejscu, w którym jestem teraz.
9. Jeśli nie bieganie, to?
Nie umiem znaleźć alternatywy. Przynajmniej, jeśliby interpretować to pytanie na zasadzie: koniec z bieganiem i co dalej? Na co dzień jednak nie ograniczam się tylko do biegowego trybu życia. Dawno, dawno temu, mniej więcej 10-12 lat temu, z powodzeniem grałem w piłkę nożną. Później długo nie robiłem nic. Później przyszło bieganie, a razem z nim inne aktywności, które sprawiają mi sporo przyjemności. Tą największą jest chyba gra w squasha.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Kolejne trudne pytanie. Osiągnięcie jest pojęciem bardzo względnym. Patrząc w pełni subiektywnie, to na pierwszy miejscu wymieniłbym pierwsze 9 miesięcy roku 2012, które były bardzo solidnie opisywane na blogu. Myślę, że co niektórzy pamiętają jeszcze Misję: Bieg Siedmiu Dolin. Przygotowanie się do 100-kilometrowego biegu, przebiegnięcie po drodze w dobrym zdrowiu i fajnym czasie Biegu Rzeźnika, Maratonu Gór Stołowych i Maratonu Karkonoskiego, a następnie ukończenie z uśmiechem na twarzy i bez najmniejszego kryzysu Biegu Siedmiu Dolin, uważam za moje małe, duże osiągnięcie. Z kategorii wynikowych natomiast, cieszę się za każdym razem, kiedy mam okazję stanąć na pudle na zawodach na orientację. Najmilej wspominam zaskakujące 3. miejsce na Harpaganie-45 na dystansie 50 kilometrów i zwycięstwo na 30-kilometrowej trasie Rajdu Konwalii w 2014 roku.
11. Co byś zmienił, gdybyś jeszcze raz zaczynał swoją przygodę z bieganiem?
Tylko jedna odpowiedź ciśnie mi się na usta: nie pobiegłbym maratonu 9 miesięcy po tym, kiedy wyszedłem na pierwszy trening. Myślę, że niezbyt dobre przygotowanie sprawiło, że nie mogłem cieszyć się pierwszym maratonem w życiu tak, jak chciałbym się nim cieszyć.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej marzy Ci się pobiegać?
Nie ma takiego miejsca. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby cieszyć się bieganiem i móc to robić każdego dnia.

Pytanie od Kargola:
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?

I jeszcze dedykacja muzyczna -Ostatnio zasłuchuję się tym kawałkiem. Kiedy człowiek jest daleko od domu, grają mu w duszy różne rzeczy. Każdy z nas ma takie swoje Bieszczady. A nawet jeśli nie ma, to jest to po prostu fajna piosenka, śpiewana przez fajnego człowieka :-)



Muszę szczerze przyznać, że pod wieloma wypowiedziami Marcina mam ochotę podpisać się obiema rękami - szczególnie pod wyborem poetyczno-muzycznym!
A jeśli są dodatkowe zapytania do naszego Bohatera, można zaryzykować. Równie rozbudowane wypowiedzi ;-)

9 kwietnia 2015

O tolerancji uwag kilka

W niedzielę w Poznaniu wystartuje półmaraton. Już po raz ósmy z resztą. Mimo że Poznań jest niemal dwukrotnie (jeśli wziąć pod uwagę zajmowaną powierzchnię) mniejszy od Warszawy (a w ogóle pod tym względem dopiero ósmym miastem w Polsce), a zamieszkuje go ponad trzykrotnie mniej ludzi (piąte miejsce w kraju) niż stolicę, to właśnie Półmaraton Poznański jest drugim co do wielkości biegiem na dystansie 21097,5 m w naszym kraju. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że mógłby z powodzeniem starać się o palmę pierwszeństwa, gdyby nie ustalony limit zgłoszeń, który zresztą wyczerpał się wiele tygodni temu (przez co prze kolejne tygodnie w interenetach kwitł handel pakietami startowymi – i wciąż kwitnie, choć obecnie już nielegalnie). Tak czy owak, za trzy dni na ulice Poznania wybiegnie blisko siedem tysięcy biegaczy. No właśnie – na ulice.

Nie bez kozery przywołałem stosunek wielkości Poznania do Warszawy, bo miasto, w którym mieszkam to jednak nie aglomeracja tego rzędu, co miasto stołeczne (w Warszawie wszystko jest 3D podobno) i w poniedziałek nie spodziewam się w ogólnopolskich mediach fali oburzenia na biegaczy, którzy to po raz kolejny (samolubnie i złośliwie dodajmy z przekąsem) zablokowali miasto. Niemniej fakt jest faktem – na kilka godzin zajmiemy całkowicie część poznańskich ulic, a na wielu innych zdezorganizujemy ruch samochodów. I na pewno wielu kierowców będzie co najmniej niezadowolonych, że nie mogą w niedzielę dojechać tam gdzie dojechać by chcieli. A niech to będzie nawet ta okropna galeria handlowa. I ja ich rozumiem. Ale w niedzielnym biegu jednak pobiegnę (celowo nie używam słowa startuję, ale o tym kiedy indziej) – wcale nie na przekór i wcale nie złośliwie.
Źródło: facebook.com/PoznanMaraton
Zwykle, gdy wybucha dyskusja na temat blokowania miasta przez biegaczy, podświadomie zajmuję stronę po jednej ze stron barykady. Nie da się jednak ukryć, że zarówno pod kątem spędzonego czasu, jak i pokonanych kilometrów bardziej jestem kierowcą niż biegaczem. Dlatego mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że rozumiem innych kierowców. Gdzie zatem leży problem (a właściwie jego rozwiązanie)? Moim skromnym zdaniem w dwóch aspektach. Organizacji i zrozumieniu właśnie.

Zacznę od tego drugiego. Choć zdaję sobie sprawę, że szanse na to, że te słowa czyta ktoś, kto nie przepada za bieganiem (i biegaczami), są raczej nikłe, napisze to i tak. My naprawdę nie robimy tego złośliwie. Nie robimy tego dlatego, że uważamy, iż wspomniane galerie handlowe są z gruntu złe i należy uniemożliwić dodarcie do nich ich potencjalnym niedzielnym użytkownikom. Nie robimy tego, by napsuć krwi kierowcom. My po prostu robimy to, co kochamy. Tat tak, moglibyśmy robić to w lasach, gdzie nikomu nie będziemy przeszkadzać (a tak z innej beczki – osiem tysięcy biegaczy w lesie; na pewno nie będzie to nikomu przeszkadzać?), ale cała frajda polega na tym, że raz na jakiś czas mamy szansę pobiegać po mieście. Z jednej strony cieszymy się, że możemy w ten sposób zamanifestować swój tryb życia i nieopisaną wręcz radość sprawia nam, gdy ktoś choćby przyjdzie na to popatrzeć życzliwym okiem. A gdy jeszcze otrzymamy dawkę mentalnego i werbalnego wsparcia, stajemy się niemal wniebowzięci (choć twardo - mimo amortyzacji w naszych butach - dotykamy ziemi). Kochamy kibiców! Z drugiej miasto, nawet to poznane już na wylot, oglądane od tej strony wygląda zupełnie inaczej. Żeby się przekonać, wystarczy spróbować.

Istotne jest jednak także i to, aby te nasze wybryki były na tyle mało uciążliwe dla innych użytkowników miasta, na ile to tylko możliwe. Poczynając od informacji. W Poznaniu nie jest z tym na szczęście najgorzej. Już na kilka dni przed biegiem pojawiają się duże żółte tablice informujące o takim czy innym biegu (pomijam fakt, że bez względu na dystans informują o biegu maratońskim) oraz o zalecanych objazdach. W innych miastach, z tego co wiem, bywa różnie, ale też często nie gorzej niż na moim podwórku. Długo zapewne pamiętać będę kartki wywieszona na bramach katowickiego Nikiszowca z informacją o przebiegu trasy, o wynikających z tego utrudnieniach oraz... z zachętą do kibicowania uczestnikom biegu. I faktycznie poziom wsparcia ze strony mieszkańców Nikiszowca należał do najwyższych na trasie Silesia Marathon.
Informacja to rzecz jedna i trzeba mieć na uwadze, że mimo największych starań, nie do wszystkich może dotrzeć. Jak istotna jest idąca za informacją organizacja ruchu towarzysząca imprezie masowej, sam miałem się niegdyś okazję przekonać, gdy zostałem zablokowany przez marsz studentów podczas poznańskich Juwenaliów. I choć oczywiście szanuję chęć oraz prawo studentów do zabawy oraz manifestowania swojej radości, byłem niemiłosiernie zdenerwowany tym, że zostałem najnormalniej w świecie unieruchomiony. Gdybym musiał jechać dłuższą drogą lub jechać wolniej, wziąłbym to na przysłowiową klatę. Ale ja musiałem stanąć i czekać bez możliwości manewru. Dlatego z pełnym zrozumieniem przyjąłem informację o przygodzie znajomego księdza, który na okoliczność Maniackiej Dziesiątki na godzinę utknął w samochodzie, bo raz, że nie wiedział, że akurat odbywa się bieg, a dwa, że umożliwiono mu wjazd w ulicę, która akurat była całkowicie nieprzejezdna.

I na koniec napiszę o tym, co mi się marzy. Marzy mi się, żebyśmy nawet na takie drażliwe tematy jak blokowanie miasta potrafili po prostu ze sobą rozmawiać. Tak normalnie, bez nadęcia i bez okopywania się na swoich pozycjach. W myśl zasady by starać się najpierw zrozumieć, a potem być zrozumianym. Bo demokracja nie polega na tym, aby większość narzucała swoją wizję świata większości (jak sugerował jeden z anty-biegowych publicystów - już nie pamiętam który), ale na tym, żeby - jak słusznie zauważył Adaś Miauczyński w Dniu Świra - każdy se nawet w pojedynkę mógł pójść. Albo pobiec. To jest właśnie tolerancja.

4 kwietnia 2015

O nienajgorszej realizacji planów uwag kilka

Gdy spoglądam w niezbyt odległą, ale jednak przeszłość – czyli na marzec – na moje (choć wyszły spod ręki Trenejro oczywiście) biegowe plany oraz ich realizację, to do głowy przychodzi mi analogia budowlana (to się zdaje nazywa zboczeniem zawodowym). Widzę ten miesiąc jako kawałek wznoszonego przeze mnie mozolnie muru, na który składają się duże kamienie oraz wypełniająca wolne przestrzenie, a zarazem spajająca całość, zaprawa. Ale, żeby nie było, zaprawa ma w sobie zarówno drobne, jak i grubsze kruszywo. Te większe elementy to oczywiście weekendowe starty, w które marzec był wyjątkowo obfity (dwa w trupa i jeden w ramach bardzo specyficznego treningu) oraz jeden trening, który samym zapisem w planie (ale nie wyprzedzajmy za bardzo faktów) wzbudza pewien respekt. Z uwagi na weekendowe obciążenia treningi w tygodniu nie przekraczały długości czternastu kilometrów, ale też nie były to wyłącznie spokojne rozbiegania. To wszystko pozwoliło mi przez te trzydzieści jeden dni przebiec dwieście osiemdziesiąt cztery kilometry. Niby sporo mniej niż w (było nie było) krótszym lutym, ale też więcej niż w styczniu. Jak i więcej niż w marcu zeszłego roku – o całe trzy kilometry, ale więcej.
Źródło: endomondo.com
Marzec zacząłem z tak zwanego wysokiego ce. Treningiem typowym dla przygotowań maratońskich. Tak tak – mowa o Trzydziestce (duża litera w pełni uzasadniona). Struktura niezbyt skomplikowana – dwadzieścia pięć kilometrów w pierwszym zakresie a kolejne pięć (bez zatrzymania) w tempie 4:45/km. Inną kwestią jest, że tego popołudnia Gremlin miał swój pomysł na siebie na owych pięciu kilometrach i wciąż dawał mi sygnały, że biegnę za szybko*. Ale tym razem zapamiętałem ile mam biec, więc sam pilnowałem sobie tempa. To co w realizacji tegoż treningu cieszy najbardziej, to fakt, że tempo nie okazało się zbyt wymagające, o czym świadczą nie tylko odczucia własne, ale i wyniki pomiaru tętna.
Tętno podczas Trzydziestki...
A propos wysyłającego sygnały o rzekomej sprzeczności realizacji z założeniami Gremlina, w ostatni weekend, czyli już po zakończeniu weekendowego trio Rusałka-Malta-Ostrów, miałem do zrobienia trening tempowy (zwany przez niektórych drugim zakresem), czyli dziesięć kilometrów po 4:35/km opakowane zakresem pierwszym (cztery kaemy przed i dwa po) oraz przebieżkami na sam koniec. Programując Gremlinowi ów trening, wpisałem ćwiczenia rozciągające po pierwszym odcinku OWB1. Gdy potem dopytałem Trenejro, ten zalecił rozciąganie przed przebieżkami, ale... zapomniałem to zmienić. I gdy ja już biegłem tempo (którego znów sam, bez podpowiedzi, musiałem pilnować), Gremlin myślał, że się rozciągam (na szczęście wówczas nie wszczynał alarmów). Gdy wróciłem do pierwszego zakresu, sądził, że biegnę tempo (i krzyczał, że mu za wolno). Gdy się rozciągałem on oczekiwał tętna z pierwszego zakresu (dalej krzyczał). I uspokoił się dopiero na przebieżkach.
tempówki...
Do innych ciekawostek treningowych miesiąca występującego w kalendarzu gdzieś między lutym a kwietniem zaliczyć trzeba jednostkę, którą również można by sklasyfikować, jako tempo. Z tym, że w wydaniu interwałowym, czyli dziesięć odcinków po dwieście metrów po (mniej więcej) czterdzieści dwie sekundy każdy (jak łatwo policzyć daje to 3:30/km) i tyleż samo metrów odpoczynku w truchcie. Wcześniej jednak pięć kilometrów jedynki i porcja rozciągania. A po interwałach jeszcze dwa tysiące metrów, również w pierwszym zakresie. I aż dwukrotnie przyszło mi taki trening zrealizować – w czwartek przed City Trail oraz w środę przed Maniacką. Pozostałe (niewymienione wcześniej) treningi to już sam pierwszy zakres, ewentualnie okraszony kilkoma (zazwyczaj pięcioma) stumetrowymi przebieżkami.
oraz dwusetek
Przeczytałem gdzieś kiedyś, że najgorszy plan to taki, który został zrealizowany w stu procentach. Mało brakowało, a marzec takim by właśnie był, bo aż do minionej soboty, realizacja nakreślonych przez Trenejro założeń przebiegała bez zakłóceń. Uratowały mnie urodziny Córki Młodszej i zamieszanie związane z kinder party, przez które odpuściłem sobotnie bieganie. To wydarzenie stało się początkiem złej passy w wersji mini, bo później wypadł mi z kalendarza trening siłowy, wtorkowe podbiegi robiłem w środę, a i w czwartek zostałem w domu. Ale to już zaczyna być temat na podsumowanie kwietnia, który, jak już widać najgorszy planowo nie będzie.
Źródło: endomondo.com
Warto na koniec nadmienić, że w kwietniu mam w planach dwa starty. Przy czym jeden ze strategią stricte treningową (bez walki o życiówkę, ale i bez pełnego luzu). Za to ten drugi to bieg o priorytecie Ą-Ę. A może nawet OWM.

*PS1. Edytując trening pod kolejną trzydziestkę zorientowałem się, że definiując tempo szybszego odcinka zamiast czwórki na początku wpisałem piątkę.
PS2. Wesołych Świąt!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...