30 października 2013

Klucz do sukcesu

Snuję i snuję. Snuję plany na kolejny sezon. Nie biegam (roztrenowanie z infekcją w pakiecie), wiec sobie marzę i zastanawiam się jak marzenia przekuć w rzeczywistość - oto idea(ł) planowania - więc zapewne już wkrótce będzie tu można wyczytać cóż takiego zaplanowałem. Ale zanim to nastąpi czeka mnie jeszcze garść podsumowań (garść, czyli jeszcze ze dwa posty). Dziś postanowiłem porozważać trochę (właściwie rozważam już od jakiegoś czasu, dziś postanowiłem to ostatecznie przelać w internety), co właściwie spowodowało, że mój start w Maratonie Poznańskim zakończył się aż tak dobrze - będę powtarzał to do znudzenia, ale mój wynik na mecie przewyższył najśmielsze z moich oczekiwań, marzeń i wyobrażeń.
Co zatem zdecydowało (rzecz jasna w moim subiektywnym odczuciu), że na ostatnim starcie na dystansie maratońskim poszło mi (aż) tak dobrze?
Źródło: playyourbusiness.pl
Po pierwsze dopisało zdrowie. O ile mnie pamięć nie myli, były to moje pierwsze przygotowania do maratonu, podczas których nie wypadł mi co najmniej jeden cały tydzień przygotowań, z powodu choroby lub tym podobnego zdarzenia. Jakieś mini infekcje lub że coś pobolewało się zdarzało, ale nigdy nic poważnego.

Po drugie w dniu zawodów była idealna wręcz pogoda. Nie za ciepło i nie za zimno. Nie padało - padało w nocy przed biegiem, przez co nawierzchnia trasy była mokra, ale podczas samego biegu ja nie odnotowałem ani kropli opadu atmosferycznego - ani nie wiało. Po prostu wymarzona pogoda do łamania życiówek, a i kibice, jak sądzę, nie mieli na co narzekać.

Po trzecie odżywianie na trasie. Miałem ze sobą ten sam zestaw kanapek (to moje pieszczotliwe określenie na to, czym posilam się podczas startów i dłuższych treningów, choć z tradycyjną kanapką ma to niewiele wspólnego), co na poprzednich dwóch maratonach, tylko nieco rozbudowany. W rozmowie z jednym z krajowych dystrybutorów dowiedziałem się bowiem, że stosowany przeze mnie dotychczas zestaw przygotowany został na bieg trwający ok trzech godzin.

Po trzecie podbiegi (pojawia się pierwszy element treningu). Jak już wspominałem tu swego czasu, nie wiedzieć jak do tego doszło, we wcześniejszych przygotowaniach nie stosowałem tej jednostki treningowej. Nie mam oczywiście twardych dowodów, ale czuję w kościach (a może lepiej będzie napisać w mięśniach), że wpłynęły one znacząco na poprawę mojej formy.

Po czwarte tzw. carboloading, czyli specyficzna dieta stosowana w tygodniu przedmaratońskim, polegająca najpierw na ograniczeniu, a wręcz wyłączeniu węglowodanów z diety, by potem spożywać je w dużych ilościach. To wszystko ma na celu zgromadzenie jak największej ilości paliwa na maraton (to paliwo to oczywiście glikogen). Proces ten osobiście porównuję do tzw. formatowania baterii w telefonie, czyli ładowania po uprzednim całkowitym rozładowaniu. Dodam jeszcze, że przed dotychczasowymi moimi startami stosowałem jedynie drugą część powyższego procesu.

Po piąte objętość (inaczej mówiąc kilometraż). Jak na początku patrzyłem na rozpiski, które przesyłał mi Trenejro, bolały mnie zęby (i oczywiście mięśnie - tak awansem). Tygodnie, w których przebiegałem po sześćdziesiąt kilometrów należały do najlżejszych, a wcześniej były na pewno rekordowe. Apogeum osiągnąłem w tygodniu (de facto urlopowym, bieganym nie u siebie), w którym do przebiegnięcia dziewięćdziesięciu kilometrów zabrakło mi raptem dwieście metrów. Efekt być musiał.

Po szóste - i moim zdaniem najważniejsze - plan skrojony pode mnie. Nie korzystałem z gotowej rozpiski ani ze schematu do tworzenia rozpiski. Mogłem się za to oprzeć na wiedzy, kogoś kto o bieganiu wie dużo więcej ode mnie - zawsze mogłem liczyć na poradę, czy korektę gdy coś poszło nie tak jak pójść miało. Dlatego też muszę tu po raz kolejny (bo wszakże uczyniłem to już osobiście) raz jeszcze podziękować mojemu Trenejro, że mnie tak ładnie pokierował. Sława mu i chwała!

I wreszcie po siódme, nie bez znaczenia była ogólna atmosfera związana z uczestnictwie w programie pod nazwą Wyzwanie Runner's World. Nie chodzi już nawet o pewne poczucie luksusu (nie mylić z vipowaniem) jak choćby możliwość zostawienia przekazania komuś okrycia wierzchniego tuż przed startem, czy masaż bez kolejki, ale właśnie o ową ogólną atmosferę, świadomość uczestnictwa w czymś niepowtarzalnym (pomijając również ów drobny fakt, ze każdy maraton jest czymś niepowtarzalnym) z niesamowitymi ludźmi (niniejszym pozdrawiam gorąco pozostałych uczestników oraz organizatorów Wyzwania, którzy być może czytają te słowa). Fajnie było i warto było - polecam kolejne edycje!

Na koniec muszę dołożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Nie jest tak, że wszystko poszło tak super jak sobie wymarzyłem. Muszę się publicznie przyznać, że do jednej rzeczy, którą i trener zalecał, nie przykładałem się za mocno. Otóż nie realizowałem w stu procentach (a tak naprawdę zrealizowałem bardzo niewielki odsetek) wpisanych w mój grafik ćwiczeń siłowych. Czy było by jeszcze lepiej gdyby się do nich jednak przykładał? Nie wiem i już się nie dowiem. Ale obiecuję - przede wszystkim sobie - poprawę.
I tu wracamy do snucia planów na sezon kolejny. Ale o tym już nie dzisiaj...

22 października 2013

Mądry i mądrzejszy

Właściwie to chciałem napisać posta o planach na nowy sezon biegowy (który w pewnym sensie już się zaczął), ale sprowokowany przez kolegę Leszka (choć nie tylko przez niego), postanowiłem skrobnąć zdania dwa na temat pewnego aspektu planowania sezonu i planowania w ogóle. Ten aspekt to wyznaczanie celów. Nie odkryję wprawdzie Ameryki, bo osobiście wyznaczam swoje cele według starej i sprawdzonej metody, jednak zauważam, iż (wbrew temu, co sam sądziłem) kryteria tejże metody nie są wcale takie oczywiste.

Na początku wspomnę jeszcze jednak, czym cel nie jest. Spotkałem się z podejściem, że gdy była mowa o wyznaczaniu celów rozmowa schodziła na temat tego, kto gdzie i kiedy chce wystartować. Ja tego tak nie postrzegam – to, że na wiosnę planuję pobiec maraton w Pradze jest moim planem, nie celem. Choć jeśli ktoś na przykład przygotowuje się do pierwszego startu na dystansie maratońskim, start w konkretnym maratonie będzie jak najbardziej celem, niemniej również w takim wypadku gorąco zachęcam do konkretyzowania, np Ukończę swój pierwszy maraton w czasie krótszym niż X:XX.

Przejdźmy zatem do meritum i na przykładzie jednego z celów, a konkretnie celu, jaki stawiam sobie w związku ze wspomnianym wyżej czeskim filmem maratonem, napiszmy (my Bartek), jak poprawnie wyznaczać sobie cele. Otóż pomocna okazuje się zasada SMART (a nawet SMARTER), czyli cel powinien być:
  • Prosty (ang. Simple) – nie warto przekombinowywać. Można by zaplanować oczekiwany wynik co do sekundy, albo rozpisać od razu całą strategię (strategia oczywiście rzecz ważna, ale nie warto mieszać jej z celem na etapie ustalania tegoż), rozpisać tempo każdego kilometra z uwzględnieniem profilu trasy, zaplanować tętno i kadencję, a potem całkowicie się pogubić. A ja zapiszę sobie po prostu: Zejdę poniżej wyniku 3:15.
  • Mierzalny (ang. Measurabble) – nie stawiam sobie za cel świetnie się bawić na trasie w Pradze, choć zapewne i tak będę. Bo jak to zmierzyć? Pewnie, zawsze mogę się upierać przy swoim, ale jednak wspomniany powyżej wynik to konkret – albo pobiegnę szybciej niż 3:15, albo nie. Nawet samego siebie nie uda mi się oszukać.
  • Osiągalny (ang. Archievable) – mógłbym (jak niektórzy mi podszeptują życzliwie) rzucić się od razu na łamanie trójki. Ale szczerze mówiąc nie wierzę, że w ciągu kolejnych kilku miesięcy będę w stanie poczynić aż takie postępy. Poza tym chyba lepiej niedoszacować niż przeszacować. No chyba, że stosujemy podejście niejakiego Karola Buncha, który stwierdził: Mierzy się ponad cel, by trafić do celu.
  • Istotny (ang. Relevant) – inaczej mówiąc musi przewidywać progres. Nie sądzę by dobrym celem byłoby pobiec tak samo dobrze jak w Poznaniu. Przecież ni chodzi o to by stać w miejscu – jedną z moich dewiz życiowych jest ta, która mówi, że nawet papier toaletowy wie, że aby być użyteczny, musi się rozwijać.
  • Określony w czasie (ang. Timely defined) – jak wiadomo nic tak nie motywuje jak wiszący nad nami deadline. W moim przypadku sprawa jest prosta – maraton startuje 11 maja 2014 roku o godzinie 9:00.
Ale może także być:
  • Ekscytujący (ang. Exciting) – wydawać by się mogło, ze to trochę zaprzeczenie podpunktu A, ale popadanie w skrajności nigdy nie jest dobre. Jak dla mnie urwanie kolejnych pięciu minut całkiem nieźle przywołuje ciarki na plecy.
  • Zapisany (ang. Recorded) – post opublikowany, już się nie wyłgam. Można oczywiście zapisać w swoim prywatnym kalendarzu, ale ogłoszenie czegoś publicznie, daję dodatkową (i to konkretną) dawkę motywacji. De facto z takich pobudek kilka lat temu powstał ten blog!
Do powyższej wyliczanki dodam jeszcze dwa aspekty, na które także natknąłem się w czytanych książkach i innych internetach. Po pierwsze dobrze gdy cel jest pozytywnie sformułowany (np. schudnę, zamiast nie będę się objadał). A po drugie, powinien być (przynajmniej w znacznej części) zależny od nas. W bieganiu jest to szczególnie istotne: trudno jest zaplanować miejsce na mecie, gdy nie wiemy kto jeszcze pobiegnie w danych zawodach, czas na mecie już dużo łatwiej.

A dla tych, co niechaj narodowie wżdy postronne znają, istnieje też spolszczona wersja SMART-a:
Źródło: mapymysliblog.pl
No dobrze – pozostaje mi zatem zaplanować jeszcze ze dwa inne cele startowe i kilka treningowych. Powtórzę zatem pytanie, które zadałem wczoraj na fanpejdżu: Jakieś sugestie?

19 października 2013

Nie Pierwszy Maraton

To był mój pierwszy maraton. Tak naprawdę to już ósmy, ale... Ale pierwszy raz pobiegłem w maratonie, w którym biegłem już wcześniej. Pierwszy raz biegłem w Poznaniu po jednej pętli (a taka jest od zeszłego roku). Pierwszy raz wystartowałem wściekle zielonej koszulce. Pierwszy raz przygotowałem się pod okiem (wirtualnym, ale zawsze) trenera. Pierwszy raz to masażyści czekali na mnie, a nie ja na masaż. I wreszcie pierwszy raz tak mocno zaskoczyłem sam siebie.
Zdjęcie użyte dzięki uprzejmości Bożeny Pilak (koleżanki z WRW)
Tego dnia po prostu wszystko mi wychodziło. No prawie wszystko. Jedno, co mi nie wyszło to zdjęcia grupowe. Urwałem się wcześniej z rozgrzewki Wyzwania RW, żeby być na grupowym zdjęciu Drużyny Szpiku. Niestety, spóźniłem się, a w tym czasie (o czym nie wiedziałem, a mogłem się przecież domyślić) było też zdjęcie grupowe Wyzwania. I tak, na własne życzenie, nie ma mnie ani na jednym ani na drugim. Przez to zamieszanie nie mogłem też długo znaleźć ludzi z ekipy WRW, którzy odbierali od nas okrycie wierzchnie na starcie (taki mieliśmy luksus - mogliśmy się rozgrzać w dresach, które, gdy my już byliśmy na trasie, bezpiecznie trafiły do namiotu, by tam na nas czekać) i w końcu dosyć późno wszedłem do strefy (i jeszcze musiałem się cofać, bo pacemakerzy na 3:30 zdążyli się już przesunąć do strefy A, do której ochroniarz mnie nie wpuścił, bo na numerze miałem oznaczenie B), zrezygnowałem zatem z prób przesunięcia się przed zająców biegnących na trzy i pół godziny i stanąłem za. Jak się później okazało, był to błąd... błogosławiony w skutkach. Bo co najistotniejsze, po tym małym przedstartowym galimatiasie było już tylko lepiej.

Wystartowaliśmy o dziewiątej punkt. Było strasznie ciasno, więc do linii startu posuwaliśmy się niemal drepcząc w miejscu. Na pierwszym kilometrze też za luźno nie było. Starałem się pilnować tempa, ale wyszło za wolno (pierwsze tysiąc metrów w 4:59). Na drugim kilometrze stwierdziłem, że w tłoku, który wynikał przede wszystkim z bliskości pacemakerów, biegnie się niewygodnie, więc trzeba jednak grupę na 3:30 wyprzedzić. Przez to wyprzedzanie drugi kilometr wyszedł (wybiegł raczej) w 4:36. Bartek hamuj, pomyślałem. Ale trzeci w 4:41 - wciąż za szybko. Czwarty kilometr był najmilszy (z tych początkowych przynajmniej), bo spotkałem na nim swoich Bliskich - w życiu tak dobrze nie miałem: mentalne wsparcie od Lepszej Połowy, Córek Obu, Mamy, a nawet Szwagierki (i tylko Teściowie zaspali - serio, na dwadzieścia po dziesiątej dziewiątej można zaspać). Ale w końcu to było u mnie na fyrtlu. Minąłem zatem czwarty, potem piąty, szósty i kolejne kilometry, a nogi wciąż niosły. Na dziesiątym zameldowałem się po czasie 0:47:55.

Początek drugiej dziesiątki był trudny, bo przypadł na Drogę Dębińską. Ale ten trud, na kończącym tę jakże charakterystyczną ulicę Poznania podbiegu, wynagrodzili nam liczni, a co ważniejsze, głośni kibice. Jeszcze lepiej było w okolicach piętnastego i szesnastego - na Ratajach to dopiero są kibice. Piątki przybijane tak, że ręce bolały, hałas, muzyka i w ogóle szał. Doping momentami niósł, aż za bardzo. A gdy dobiegłem do wiaduktu nad Trasą Katowicką i na Gremlinie zobaczyłem czas 1:41:20, po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że mogę się zbliżyć do wyniku 3:20, a - kto wie - może nawet poniżej.

Zatem przyspieszyłem. Choć, co ciekawe, na ten odcinek przypada też najwolniej pokonany kilometr maratonu (dwudziesty piaty w pięć minut i dwie sekundy). Na tym odcinku miałem też pierwszą (i na szczęście jedyną) przerwę na potrzebę fizjologiczną (niestety, nie potrafię jak jeden kolega po blogu, przebiec maratonu bez przerwy na małą potrzebę). Z kolei po zbiegu na Browarnej i na następującym zaraz potem podbiegu, po raz pierwszy poczułem trudy tego maratonu. Biegłem jednak dalej i cały czas z przyjemnością. Na chwilę przyłączyłem się do kilkuosobowej zwartej grupki (fajnie było poobserwować jak ładnie współpracują), ale szybko stwierdziłem, że ja dalej podkręca tempo. Zacząłem mijać pierwsze osoby przechodzące do marszu, a ja właśnie mniej więcej w tym czasie przestałem kontrolować międzyczasy z umieszczonej na nadgarstku opaski - sprawdziła się moja teoria, że po trzydziestce nie patrzysz już na strategię, albo lecisz, albo umierasz. Gdy lecąc mijałem znacznik trzydziestego kilometra zegar pokazywał czas 2:23:55.

Zacząłem czwartą dychę. Na trzydziestym drugim kilometrze obok mnie biegł tylko jeden biegacz, więc tylko z nim podzieliłem się uwagą, że teraz właśnie zaczyna się dla nas maraton. Na Rondzie Śródka powitała nas kolejna spora grupa kibiców (żeby nie było, na Warszawskiej też ich było całkiem sporo) - było przyjemnie głośno. Kilometr dalej ktoś krzyknął, że jeszcze dycha do końca - a przecież było tylko osiem. Minęliśmy Most Lecha i zaczęło się. Zaczęła się Serbska. Mimo że pokonałem już ten podbieg na jednym z ostatnich treningów, teraz poczułem go o wiele bardziej w swoich zmęczonych już nogach. Na szczęście i na Serbskiej nie brakowało kibiców, którzy dzielnie nas wspierali w walce z podbiegiem i własnymi słabościami. Na Mieszka I było już dużo lżej, bo z górki i (o dziwo!) dopingowali nas pasażerowie i kierowcy stojących w korku na sąsiednim pasie ruchu samochodów.
Przy Cytadeli byłem świadkiem najzabawniejszej na całej trasie sytuacji. Przede mną biegło dwóch chłopaków w koszulkach Night Runners - na plecach mieli napisane Adam i Kosmos. Jeden z biegaczy znajdujących tuż przed nimi obejrzał się na chwilę za siebie, a oni na to:
- Nie obracaj się! Patrz przed siebie kogo możesz wyprzedzić!
- Jak ty kogoś nie wyprzedzisz, to my Ciebie wyprzedzimy!
A ja z kolei spojrzałem na Gremlina i stwierdziłem, że jak jeszcze trochę przyspieszę, to może się jednak otrę o to 3:20. Trzydziesty kilometr minąłem gdy stoper wyświetlał 3:09:53. Dziesięć minut na dwa kilometry z kawałkiem - do zrobienia, pomyślałem.

Wiśta wio, łatwo powiedzieć. Czterdziesty pierwszy kilometr to zdecydowanie najtrudniejszy, jak dla mnie moment tego maratonu - ul. Mickiewicza, podbieg i kostka brukowa. Bolało. Na czterdziestym drugim kilometrze bolało trochę mniej, ale bolało. Ale ja biegłem. Wreszcie zakręt i wyłania się brama Międzynarodowych Targów Poznańskich. Ostatnia prosta. Trochę podcina mi skrzydła odczyt zegara pokazującego 3:2X:XX. Jak mogłem wtedy nie pamiętać, że to czas brutto? Postanawiam jednak mimo wszystko wałczyć o urwanie choć jeszcze kilku dodatkowych sekund. Mijam linię mety gdy zegar pokazuje 3:21:16. Wyłączam stoper (tak mi się przynajmniej wydawało). Spoglądam na Gremlina: 3:20:45 (jak się później okazało, stoper wtedy jeszcze wciąż liczył czas - zamiast go zatrzymać, to go zlapowałem). Pozuję do zdjęć (taki przywilej uczestników WRW), a potem... mało się nie popłakałem ze szczęścia. No dobra, trochę się popłakałem. Gdy potem sprawdziłem swój czas w necie (nie wiedzieć czemu sms z wynikiem dotarł dopiero nazajutrz), okazało się, że mój czas netto to 3:20:30.

Nie mam bladego pojęcia jak to wszystko jakoś zgrabnie podsumować. Może tak, że wciąż jestem w szoku. Latem marzyłem o złamaniu 3:30. W maratoński poranek moje myśli krążyły wokół 3:25. Wyszło 3:20 - poziom, który jakiś czas temu w ogóle mi się nie śnił. Aż chce się już trenować do kolejnego maratonu.

13 października 2013

Jestem Legendą!

Zanim przejdę do obiecywanego ogłoszenia swojego wyniku w dzisiejszym maratonie - znaczy się w 14 Maratonie Poznańskim im. Macieja Frankiewicza - pozwólcie, że podzielę się pewną anegdotą, która z jednej strony przywołuje szeroki uśmiech na i tak roześmianą dziś niezmiernie moją twarz, z drugiej jednak czule łechta moje męskie ego.

Otóż bezpośrednio z miasteczka maratońskiego udałem się na Poznański Sołacz, gdzie (de facto w niemal bezpośrednim sąsiedztwie trasy maratonu), odbywał się finał Międzynarodowego Tygodnia Rodzicielstwa Bliskości. Czyli w jednym miejscu zebrała się spora grupka rodziców z małymi dziećmi. Pomijając już fakt, że musiałem (acz nie twierdzę, że bez przyjemności) odpowiadać na niekończący się ciąg pytań o sam maraton i mój w nim udział, to w pewnym momencie Moja Lepsza Połowa, przedstawiła mi koleżankę, która nie dalej jak wczoraj prowadziła w ramach MTRB warsztaty fotograficzne, a ta natychmiast oznajmiła mi, iż je własny mąż kilka chwil wcześniej zapytał ją: Słyszałaś, podobno tu jest ktoś, kto dzisiaj ukończył maraton? Jestem legendą...
Źródło: filmweb.pl
No dobrze, ale wróćmy do meritum. Jeśli wierzyć wynikom opublikowanym na stronie firmy prowadzącej pomiar czasu (a nie mam najmniejszych podstaw, żeby nie wierzyć), momentu minięcia linii startu przez moją prawą nogę (na niej miałem chipa) do momentu minięcia mety przez prawą nogę i całą resztę mojego ciała minęło dokładnie trzy godziny, dwadzieścia minut i trzydzieści sekund (3:20:30). Jest to wynik, który nie śnił mi się w najśmielszych marzeniach i szczerze mówiąc wciąż nie do końca wierzę. Znamienny jest fakt, iż nikt z typujących nie obstawał wyniku lepszego niż ten, który osiągnąłem w rzeczywistości.

Najbliżej ostatecznego wyniku typowali Zbigniew Tymicki (3:21:46), Emilia (3:22:48), Przemysław Radziwon (3:23:21), Ava (3:23:34) oraz Krystian (3:24:25). Z podanej piątki trzy osoby wypełniły również punkt drugi zasad zabawy, miło mi zatem ogłosić iż pakiety startowe na XXV Bieg Niepodległości w Warszawie otrzymają Zbigniew Tymicki z Warszawy, Ewa Siwoń (Ava) również z Warszawy oraz (tak, tak - ostatecznie mamy jeszcze trzeci pakiet) Krystian Mieszkian z Nowego Dworu Mazowieckiego.

Na samo zakończenie jeszcze tzw. dwa słowa (w rzeczywistości jest ich oczywiście więcej) na temat akcji charytatywnej, jaka będzie prowadzona podczas Biegu Niepodległości:
Podczas Biegu Niepodległości, który odbędzie się 11 listopada br. w Warszawie, zapraszamy wszystkich biegaczy do włączenia się w charytatywną akcję biegową, w której możemy pomóc 9-letniej Klementynce. Dziewczynka cierpi na niewydolność serca oraz kardiomiopatię rozstrzeniową. Czeka na przeszczep. Rodzice gromadzą środki na jej operację i leczenie. Jest podopieczną Fundacji „Mam serce” im. Diny Radziwiłłowej w Warszawie.
Zainteresowani biegacze kartki „Biegnę dla Klementynki” będą mogli odbierać w dniu imprezy w namiocie PKO Banku Polskiego, który zlokalizowany będzie przy scenie rozstawionej na skrzyżowaniu al. Jana Pawła II i ul. Stawki. Jeśli do akcji dołączy co najmniej 200 zawodników, to Fundacja PKO Banku Polskiego przekaże na operację 20 tys. złotych.

Zwycięzcom oczywiście gratuluję i do zobaczenia 11.11 w stolicy!

EDIT [23.11.2013]: Uwaga! Z przyczyn niezależnych od Fundacji PKO Banku Polskiego, zaszły pewne zmiany w akcji charytatywnej organizowanej w ramach BN. Dlatego też pozwowliłem sobie zaktualizować znajdujące się powyżej informacje.

12 października 2013

Wyzwanie 2013 - ostatnie dwa tygodnie

Buty stygną właśnie po ostatnim treningu przed Maratonem Poznańskim. Jak na bieg śniadaniowy (samotny, ale co tam) przystało, najpierw było bieganie, potem dopiero śniadanie (a potem zdjąłem buty...). Ale zanim nastał dzisiejszy poranek, były jeszcze dwa ostatnie tygodnie. Ostatnie przed Godziną W (nie mylić z referendum, które tego samego dnia odbędzie się w mieście stołecznym Warszawa).
Źródło: marathon.poznan.pl/pl/maraton/trasa
Tydzień 18
We wtorek były ostatnie podbiegi. Niestety po twardym (udało się wyjść dopiero jak dziewczyny wstały, a skręcenia nogi biegając po ciemnym lesie nie chciałem ryzykować), ale trzeba być twardym. Przed podbiegami (a było ich dziesięć po 100 m każdy) było osiem kilometrów w pierwszym zakresie, a po jeszcze dwa, z tym że truchtu.
W czwartek teoretycznie ostatni mocny trening przed maratonem - 12 km tempa. Na początek trzy kilometry w pierwszym zakresie i trzy przebieżki 100/100 m. Te dwanaście kilometrów miło być po 4:50-4:55/km - wyszło 4:50 przy średnim tętnie 151.
Trening z piątku, już niemal tradycyjnie, wylądował dzień później. A zatem w sobotę było 10 km jedynki i pięć przebieżek 100/100.
W niedzielę miało być po prostu 15 km w pierwszym zakresie. Ale muszę się przyznać, że trochę pozazdrościłem tym, którzy robili swoje treningi w tempie maratońskim i postanowiłem spróbować zrobić trochę mocniejszy pierwszy zakres. Biegłem zatem tak, by tętno oscylowało w okolicach 150 uderzeń na minutę. I udało mi się takie właśnie średnie tętno utrzymać na całym dystansie. Przy średnim tempie 4:51/km - lubię to!
Pod kreską zamykającą tydzień treningowy numer 18 zapisałem 60,6 km.

Tydzień 19
Kolacja po niedzielnej piętnastce była ostatnim w miarę normalnym treningiem - na jakiś czas. Od poniedziałku z diety wyleciały pieczywo, ryż makaron, kasze, mleko i w ogóle wszelki cukier. Przez cztery dni królowały jaja, mięso, ryby, twaróg i pomidory (na twarożek z pomidorem nie spojrzę przez następny miesiąc). Na tak krzepiącej diecie zrobiłem we wtorek 14 km plus dziesięć przebieżek 100/100 m - przebieżek, które miały moją wątrobę ostatecznie wyczyścić z glikogenu. W czwartek wieczorem zrobiłem jeszcze dziesięć kilometrów, ale to już naprawdę na tzw. oparach. Ale za to gdy wróciłem do domu, czekał na mnie ryż z warzywami (mam naprawdę Najwspanialszą Na Świecie Żonę) - popchnąłem go jeszcze naleśnikami z serem i bananami oraz ciepłym kakao.
Ostatni trening miał mieć miejsce wczorajszego wieczorem, ale przyjechała babcia. To znaczy babcia moich dzieci (mama moja znaczy się), więc dzieci dokazywały z babcią (takie ich święte prawo). Do późna dokazywały z babcią. Tak więc po szybkiej esemesowej konsultacji z Trenejro postanowiliśmy, że będzie krócej ale rano - ot, rozruch: 4 km OWB1 plus pięć przebieżek 100/100 m.
Do przebiegniętych w tym tygodniu trzydziestu trzech kilometrów zamierzam jutro dopisać jakieś 42,195 (plus rozgrzewka rzecz jasna).

A teraz już tylko ciąg dalszy ładowania węglów (jeszcze dziś pasta party w gronie Blogaczy oraz współuczestników Wyzwania RW), relaks i szykowanie wyposażenia (tzw. ołtarzyk maratończyka). Pozostaje mi jeszcze ostateczny wybór strategii (mam dwie do wyboru), ale może się zdarzyć, że to nastąpi dopiero jutro rano).

Acha, pamiętajcie, że jeszcze do jutrzejszego poranka można typować mój wynik w jutrzejszym biegu. Jeśli będziecie ładnie typować, to postaram się dorzucić trzeci pakiet. Zatem powodzenia (Wam i nieskromnie sobie).

3 października 2013

Plan Dziesięciodniowy

Zależało mi na tym, aby ten post ukazał się na dziesięć dni przed Maratonem Poznańskim. Nie do końca się to udało, ale na szczęście na blogu można czasem cofnąć wskazówki zegara (tylko cicho sza, nikomu ani słowa). A sprawa jest taka, że można coś wygrać. Wraz z PKO Bankiem Polskim, sponsorem Maratonu Poznańskiego oraz organizatorem Korony Maratonów oraz akcji Biegajmy Razem, chciałbym zaprosić Was do konkursu, w którym wygrać można dwa pakiety startowe na Bieg Niepodległości, ufundowane przez wyżej wymienioną instytucję. Wspomniany bieg odbędzie się 11 listopada w mieście stołecznym Warszawa.
Co trzeba zrobić? Trzeba wytypować mój wynik w 14 Maratonie Poznańskim.

Garść zasad:
1. Typować można wpisując w komentarzach do niniejszego posta wynik w formacie g:mm:ss. Można dodać coś od siebie, ale wynik musi się znaleźć.
2. Jednocześnie na adres mailowy bartlomiej[at]monczynski.pl należy przesłać dane niezbędnie do rejestracji w Biegu Niepodległości - tj. imię i nazwisko, datę urodzenia, adres zamieszkania, województwo, numer telefonu, adres e-mail, rozmiar koszulki - oraz nicka pod jakim był wpisany komentarz na blogu.
Tutaj dwie uwagi. Po pierwsze: dane te przekażę dalej tylko w przypadku osób, które zostaną zwycięzcami konkursu (dane pozostałych osób po prostu usunę ze swojej skrzynki e-mail). Po drugie: Zgłoszenie swojego udziału w konkursie jest równoznaczne ze zgodą na przetwarzanie powyższych danych na cele rejestracji w Biegu Niepodległości (z zastrzeżeniem tego, co po pierwsze) oraz zgody na opublikowanie imienia, nazwiska oraz miasta zamieszkania na liście zwycięzców. I jeszcze po trzecie - osoby, które wiedzą, że nie będą mogły wykorzystać nagrody, a chcą wziąć udział w konkursie na zasadzie zabawy, proszone są o nie wypełnienia punktu nr 2.
3. Typować można do niedzieli 13 października, do momentu startu Maratonu Poznańskiego (czyli do ok. godziny 9:00).
4. Zwycięzcą zostanie osoba, która wytypuje wynik dokładnie oraz druga osoba, która będzie najbliżej celu. Jeśli nikt nie wytypuje co do sekundy (co jest wysoce prawdopodobne, nie oszukujmy się) zwycięzcą zostaną dwie osoby, które wytypowały najbliżej - jedna, która przeszacowała oraz jedna, która niedoszacowała. W przypadku, gdy dwie lub więcej osób wytypuje taki sam wynik, decyduje kolejność zgłoszeń.
5. Wynikiem, który należy typować jest czas netto.
6. Wyniki konkursu (oraz mój w maratonie) zostaną ogłoszone w niedzielę, 13 października w godzinach wieczornych.
7. Jeśli o czymś zapomniałem, to dopiszę potem (lub nie) a ewentualne sprawy spore rozpatrzę osobiście, radząc się uprzednio swej Lepszej Połowy.

Miłej zabawy!

Na zakończenie dodam, że zarówno podczas Maratonu Poznańskiego, jak i Biegu Niepodległości Fundacja PKO Banku Polskiego prowadzić będzie akcje charytatywne na rzecz osób potrzebujących. Zachęcam do udziału jeszcze goręcej niż do udziału w konkursie!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...