Co zatem zdecydowało (rzecz jasna w moim subiektywnym odczuciu), że na ostatnim starcie na dystansie maratońskim poszło mi (aż) tak dobrze?
Źródło: playyourbusiness.pl |
Po drugie w dniu zawodów była idealna wręcz pogoda. Nie za ciepło i nie za zimno. Nie padało - padało w nocy przed biegiem, przez co nawierzchnia trasy była mokra, ale podczas samego biegu ja nie odnotowałem ani kropli opadu atmosferycznego - ani nie wiało. Po prostu wymarzona pogoda do łamania życiówek, a i kibice, jak sądzę, nie mieli na co narzekać.
Po trzecie odżywianie na trasie. Miałem ze sobą ten sam zestaw kanapek (to moje pieszczotliwe określenie na to, czym posilam się podczas startów i dłuższych treningów, choć z tradycyjną kanapką ma to niewiele wspólnego), co na poprzednich dwóch maratonach, tylko nieco rozbudowany. W rozmowie z jednym z krajowych dystrybutorów dowiedziałem się bowiem, że stosowany przeze mnie dotychczas zestaw przygotowany został na bieg trwający ok trzech godzin.
Po trzecie podbiegi (pojawia się pierwszy element treningu). Jak już wspominałem tu swego czasu, nie wiedzieć jak do tego doszło, we wcześniejszych przygotowaniach nie stosowałem tej jednostki treningowej. Nie mam oczywiście twardych dowodów, ale czuję w kościach (a może lepiej będzie napisać w mięśniach), że wpłynęły one znacząco na poprawę mojej formy.
Po czwarte tzw. carboloading, czyli specyficzna dieta stosowana w tygodniu przedmaratońskim, polegająca najpierw na ograniczeniu, a wręcz wyłączeniu węglowodanów z diety, by potem spożywać je w dużych ilościach. To wszystko ma na celu zgromadzenie jak największej ilości paliwa na maraton (to paliwo to oczywiście glikogen). Proces ten osobiście porównuję do tzw. formatowania baterii w telefonie, czyli ładowania po uprzednim całkowitym rozładowaniu. Dodam jeszcze, że przed dotychczasowymi moimi startami stosowałem jedynie drugą część powyższego procesu.
Po piąte objętość (inaczej mówiąc kilometraż). Jak na początku patrzyłem na rozpiski, które przesyłał mi Trenejro, bolały mnie zęby (i oczywiście mięśnie - tak awansem). Tygodnie, w których przebiegałem po sześćdziesiąt kilometrów należały do najlżejszych, a wcześniej były na pewno rekordowe. Apogeum osiągnąłem w tygodniu (de facto urlopowym, bieganym nie u siebie), w którym do przebiegnięcia dziewięćdziesięciu kilometrów zabrakło mi raptem dwieście metrów. Efekt być musiał.
Po szóste - i moim zdaniem najważniejsze - plan skrojony pode mnie. Nie korzystałem z gotowej rozpiski ani ze schematu do tworzenia rozpiski. Mogłem się za to oprzeć na wiedzy, kogoś kto o bieganiu wie dużo więcej ode mnie - zawsze mogłem liczyć na poradę, czy korektę gdy coś poszło nie tak jak pójść miało. Dlatego też muszę tu po raz kolejny (bo wszakże uczyniłem to już osobiście) raz jeszcze podziękować mojemu Trenejro, że mnie tak ładnie pokierował. Sława mu i chwała!
I wreszcie po siódme, nie bez znaczenia była ogólna atmosfera związana z uczestnictwie w programie pod nazwą Wyzwanie Runner's World. Nie chodzi już nawet o pewne poczucie luksusu (nie mylić z vipowaniem) jak choćby możliwość zostawienia przekazania komuś okrycia wierzchniego tuż przed startem, czy masaż bez kolejki, ale właśnie o ową ogólną atmosferę, świadomość uczestnictwa w czymś niepowtarzalnym (pomijając również ów drobny fakt, ze każdy maraton jest czymś niepowtarzalnym) z niesamowitymi ludźmi (niniejszym pozdrawiam gorąco pozostałych uczestników oraz organizatorów Wyzwania, którzy być może czytają te słowa). Fajnie było i warto było - polecam kolejne edycje!
Na koniec muszę dołożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Nie jest tak, że wszystko poszło tak super jak sobie wymarzyłem. Muszę się publicznie przyznać, że do jednej rzeczy, którą i trener zalecał, nie przykładałem się za mocno. Otóż nie realizowałem w stu procentach (a tak naprawdę zrealizowałem bardzo niewielki odsetek) wpisanych w mój grafik ćwiczeń siłowych. Czy było by jeszcze lepiej gdyby się do nich jednak przykładał? Nie wiem i już się nie dowiem. Ale obiecuję - przede wszystkim sobie - poprawę.
I tu wracamy do snucia planów na sezon kolejny. Ale o tym już nie dzisiaj...