29 lutego 2016

O drugiej szóstej edycji uwag kilka

Nic nie dzieje się bez przyczyny. Oczywiście, można napisać relację z zawodów, w których się brało udział, dzień lub dwa po. Ba, można nawet i tego samego dnia wieczorem. Ale czy nie lepiej spojrzeć na wszystko z perspektywy, dajmy na to, ośmiu dni. Przecież osiem to biblijny symbol doskonałości, nieskończoności oraz obfitości. A jeśli owo osiem dodamy do dnia zawodów, czyli nomen omen mojej ulubionej liczby dwadzieścia jeden, otrzymamy dwadzieścia i dziewięć (einundzwanzig, jak mawiają Niemcy), a dwudziesty dziewiąty lutego jest niczym maraton na igrzyskach letniej olimpiady - trafia się raz na cztery lata.
No dobrze napiszę już prawdę (z tym że niecałą i niekoniecznie prawdę najprawdziwszą). Nie mogłem nic napisać, tak bardzo dławiło mnie napięcie w oczekiwaniu na to, czy boski (no ba!) Leo dostanie w końcu tego Oskara, czy też nie dostanie. Na szczęście dostał. Dzięki temu już można.
Przełaj w środku miasta wyrasta (źródło: facebook.com/365sportu.sklep.triathlonowy)
Co łączy Wildecką Dziesiątkę z Dziesiątą Maniacką (poza dziesiątką w nazwie). Oba biegi organizowane są na tym samym dystansie (a to ci niespodzianka) i w tym samym mieście (ale nie, nie ma w Poznaniu dzielnicy Maniak). W obu też debiutowałem dopiero w szóstej edycji. Tu podobieństwa się kończą. Maniacka jest biegiem masowym (druga największa dycha w Wielkopolsce A.D. 2015 i pierwsza dziesiątka biegów na tym dystansie w Polsce), Wildecka kameralnym. Maniacka finiszuje w miejscu określanym mekką poznańskich biegaczy, Wildecka na terenie Rodzinnych Ogrodów Działkowych im. Jana Mazurka (kimkolwiek ów był). Maniacka jest szybkim biegiem ulicznym, Wildecką, moim skromnym zdaniem (w opozycji do informacji na stronie biegu o nawierzchni z przewagą dróg asfaltowych) należałoby zakwalifikować jako bieg przełajowy. Mimo tego, że rozgrywany jest w tzw. samym środku miasta.

Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że w poprzednich edycjach, kiedy mnie na tym biegu zabrakło, miał on swój klimat. Zakładam, że jeśli nie leżał śnieg, to było chociaż nieco chłodniej i nie trzeba się było taplać w błocie, jak w tym roku. Nie zdziwiłbym bym się , gdyby miał zimowa w nazwie. Zapewne w poprzednich edycjach był trochę podobny do Zimowego Biegu Trzech Jezior. Oby globalne ocieplenie nie galopowało tak bardzo i dane nam było tegoż klimatu jeszcze posmakować. Bo ja miałem dylemat jak się na ten bieg ubrać i w stroju późno-jesiennym (wcześnie-wiosennym względnie) nieco, przyznam się, zgrzałem.
Czy ja aby na pewno żelazko wyłączyłem? (źródło: facebook.com/trrazem)
A teraz o samym biegu. Podobnie jak Zimowy Forest Run (tak samo zimowy), bieg miał być przetarciem przed wiosennymi (choć pierwszy jeszcze kalendarzową zimą - 19 marca) startami. W odróżnieniu jednak od Foresta nie miał być mocnym treningiem, a bardzo mocnym treningiem. Czyli bez oszczędzania się. I chyba na początku nieco za bardzo w owo nie oszczędzanie się wczułem. Bo choć o życiówce nawet nie śmiałem marzyć, pierwszy kilometr pobiegłem prawie tak szybko, jakbym ową życiówkę atakować zamierzał. I tu znów podobieństwo do Foresta. Pierwszy kilometr najszybszy (no dobrze prawie najszybszy; najszybszy był ten z ostrym finiszem, o którym za chwilę). Tylko że w Wielkopolskim Parku Narodowym było mocno z górki. Na wildeckich ogródkach działkowych trochę mnie poniosło. A może po prostu mi się wydawało, że uda mi się utrzymać takie tempo przez dziesięć kilometrów. Późniejsze tempo zależało też zależało też od fragmentu trasy. Po twardym było szybciej, po błocie i trawie wolniej. Momentami wiatr też dawał się we znaki. O podbiegach okołowiaduktowych nie wspominając (na szczęście zaraz potem były zbiegi).

Mniej więcej pod koniec szóstego (albo na początku siódmego - ale to w zasadzie to samo) zrównał się ze mną inny biegacz, po czym ustaliliśmy w krótkiej (chciało by się powiedzieć żołnierskiej, ale może lepiej pasowało by biegowej) wymianie zdań, że dalej walczymy dalej. Udało nam się to przez kolejne dwa kilometry z okładem, bowiem na podbiegu odszedł mi nieco i choć cały czas miałem go w zasięgu wzroku, już do końca oglądałem tylko jego plecy. Podjąłem wprawdzie dramatyczną (dramatyczna była szczególnie moja mina, z grymasem walki o śmierć i życie) próbę wyprzedzenia go na mocnym finiszu, ale nie dał się zaskoczyć. Mam nadzieję, że pobił chociaż swoją życiówkę (jak się później okazało, dzieli nas dziesięć lat życia i to ja jestem ten starszy, co, nie powiem, nieco mi osłodziło smak porażki). Niemniej już za metą wyściskaliśmy się po przyjacielsku.
Ten kształt trasy kogoś/coś przypomina mi (źródło: endomondo.com)
Mimo całkiem pozytywnego (jak mi się wydaje) wydźwięku kilku powyższych akapitów, przyznać muszę, że nie jestem zbytnio podbudowany swoim wynikiem. Wiem, że nie nazbyt szybka trasa (zawsze mnie nieco bawi to określenie - szybka trasa - jakby to trasa biegała), że błoto, że wiatr i że podbiegi. Ale jednak spodziewałem się po sobie choć odrobinę więcej.

Byłbym zapomniał. Chyba rodzi się nowa świecka tradycja. Znów po pakiet wybrałem się biegiem. Następnym razem to już się raczej nie uda. No chyba, że przeniosą biuro Maniackiej gdzieś bliżej.

19 lutego 2016

Kwestionariusz Blogacza - Skonkretyzowany

Przejrzałem na szybko wszystkie Kwestionariusze (a było ich piętnaście), które sie dotychczas na niniejscym blogu ukazały. I cóż sie okazało? Że zdecydowana większość (sześćdziesiąt procent konkretnie) przepytywanych biega w koszulkach Smashing Pąpkins (przypadek?). Wśród tej piętnaski zagościli już Marcin (zwany Krasusem) i Błażej (zwany Błażejem), czyli dwaj z trzech Ojców Założycieli SP. Dziś pora na trzeciego - Rafała. Rafał jest autorem bloga Wybiegany i, jak się przekonacie za chwilę, okazał się konkretny, niczym oficer starej daty.
Niemniej najpierw tradycyjna przypominajka zasad:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
A teraz do konkretów:

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Połówka
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Bc2
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Zaplanowany cel
4. Twoje pierwsze zawody?
Poznań Maraton
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
UTMB
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Dogonić Kenijczyków
7. Dlaczego biegasz?
Bo lubię.
8. Dlaczego blogujesz?
Bo nie zawsze mi wychodzi to bieganie, a to daje możliwość uczenia się na moich błędach.
9. Jeśli nie bieganie, to?
Tenis
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Zadowolenie na mecie (niestety, nie często).
11. Co byś zmienił, gdybyś jeszcze raz zaczynał swoją przygodę z bieganiem?
Rozpocząłbym wcześniej.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej chciałbyś pobiegać?
Bieszczady - ciągle nie mam okazji.
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Zabrała mnie karetka z trasy maratonu.
14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją?
Istnieją, najwięcej po ciężkim treningu.

Zapytany o to, co mu w duszy gra, Rafał odpowiedział, że gra mu, jak Krasus śpiewa. Jednak jako muzyczną dedykację dla czytających te słowa wskazał utwór następujący:


No, to pora na pytania. Byle krótkie...

14 lutego 2016

O styczniu z ogonem uwag kilka

Był taki miesiąc w tym roku, który zaczął się dosyć nietypowo, jak na obecnie nam panującą zimę. Śniegiem i mrozem. Tak tak, mowa o styczniu.
Źródło: endomondo.com
Było tak zimno, że nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić na dłużej na zewnątrz. Nawet na okoliczność biegania (i pomyśleć, że ledwie kilka dni wcześniej biegałem po mieście w koszulce na ramiączkach). Za pierwszym razem (w sobotę po Nowym Roku) nie chcę mi się wzięło górę. Na szczęście w niedzielę znalazł się motywator zewnętrzny (wszakże w tamten weekend biegaliśmy dla Hani), wbiłem się więc w trzy warstwy (miejscami cztery) i w mroźną noc ruszyłem w miasto.

Zaczął się kolejny tydzień a mróz nie odpuszczał. Ja zaś byłem bliski odpuszczenia właśnie. Postanowiłem jednak pójść na mały kompromis (bynajmniej nie zgniły) z samym sobą. Ten jeden raz zamiast dwunastu kilometrów rozbiegania był niemal maraton (czyli przekroczyłem barierę czterdziestu kilometrów), z tym że na rowerze. I to stacjonarnym. Niemniej, mimo tego nietypowego początku, był to mój najlepszy treningowo tydzień od dawna. Aż do niedzieli wieczorem wydawało się, że zrealizuję plan w stu procentach. I nawet niedzielno-wieczorne komplikacje mnie nie załamały, bowiem zaplanowane na ten dzień dwadzieścia kilometrów dokręciłem w poniedziałek.

Potem zaczęło się niestety coś, co nazwałbym gonieniem własnego ogona. Już kilka razy wydawało mi się, że łapię wiatr w żagle, że się rozkręcam, a tu albo w domu, albo w pracy, przysłowiowe coś i trening lub dwa w plecy. Najgorszy był tydzień numer trzy (ten między 18 a 24 stycznia). Do czwartku udało mi się wyjść na trening raz (powinienem był trzy). W piątek napisałem do Trenejro, ten przeprogramował mi weekend, by wycisnąć z niego jak najwięcej, czyli trzy porządne treningi, po czym wyszedłem... raz (w niedzielę).
Źródło: endomondo.com
Na szczęście jeśli popatrzeć na liczby, można nabrać nieco optymizmu. Udało się wszakże (nie licząc tych czterdziestu kaemów w miejscu) pokonać prawie dwieście osiemdziesiąt kilometrów (dwieście siedemdziesiąt osiem dokładnie rzecz ujmując), czyli o ponad sto kilometrów więcej niż w grudniu, a nawet o dziesięć więcej niż w styczniu roku ubiegłego. Choć z drugiej strony ponad osiemdziesiąt kilometrów zabrakło do realizacji całego styczniowego planu.

Trening miesiąca*

Było kilku zacnych kandydatów do tego miana, bo mimo opisanych powyżej perturbacji, kilka ciekawych i jakościowych zarazem jednostek udało się zrealizować, że choćby wspomnę dwa solidne krosy na mojej stałej, acz nie pozwalającej na nudę krosowej pętli (to jedyne miejcie, do którego jeżdżę biegać). Niemniej do ścisłego finału przeszły dwa długie niedzielne wybiegania. Dwadzieścia pięć kilometrów przy kilkunastostopniowym mrozie oraz trzy kilometry więcej po Lasku Marcelińskim. Za drugim razem mróz nie był nazbyt dokuczliwy, ale dokuczał o tyle, że wcześniej zdążył sobie pójść, a potem wrócić. Przez co las zmienił się w lodowisko. Ale dałem radę - powtarzałem sobie, że to świetne ćwiczenie na nogi. A jednak palmę pierwszeństwa uzyskuje mroźne 25K. Raz, że nie co dzień udaje się wyhodować własnego sopla na buffie. Dwa, był to bieg w szczytnym celu. A w dodatku (to będzie trzy) zrobiłem przy tej okazji rekonesans nowej trasy Półmaratonu Poznańskiego.
Jam ci, nie chwaląc się, to wyhodował...
*Postanowiłem wprowadzić taką mini kategorię, by urozmaicić nieco moje comiesięczne podsumowania

12 lutego 2016

O (Nie)Zimowym Parku Narodowym uwag kilka

Chcesz rozśmieszyć trenera, opowiedz mu o swoich planach startowych (że tak sparafrazuję znaną wypowiedź jeszcze bardziej znanego filmowca). Miało zimą nie być żadnych startów. Trenejro jednak nalegał (no dobrze - dobitnie sugerował) by w lutym zrobić jakieś przetarcie (jak to ładnie nazwał). Nie za bardzo miałem ochotę, dopóki nie dowiedziałem się, że jest okazja by pobiec w zimowej edycji Forest Run (ok. 22 km).

Podkreślenia wymaga przede wszystkim miejsce, gdzie bieg się odbywa. Ciekaw jestem ile osób spoza Poznania zdaje sobie sprawę, co my (poznaniacy) posiadamy tuż za granicami naszego pięknego, nomen omen, miasta. Zaryzykuję stwierdzenie, że znalazłoby się również całkiem sporo autochtonów, nie zdających sobie sprawy z tego, co mają pod przysłowiowym nosem (sam pamiętam swe zdziwienie, gdy znajomy, przy okazji wizyty w pobliskiej Mosinie, pierwszy raz wyciągnął mnie tam na spacer; na swoje usprawiedliwienie mam to, że byłem podówczas świeżo upieczoną ludnością napływową). Otóż mamy ponad siedem i pół tysiąca (a licząc ze strefą ochronną, to prawie piętnaście tysięcy) hektarów dzikiego niemal lasu, czyli Wielkopolski Park Narodowy. Nic tylko biegać. Aż sobie teraz myślę, że trochę szkoda, iż tak bardzo nie lubię "jeździć biegać" i tak naprawdę biegłem tam po raz pierwszy (choć to już pewne, że nie ostatni).
W oczekiwaniu na finisz Taty (zdjęcie: MBŻ)
Pierwsze co zrobiłem, po podjęciu decyzji o starcie, było (za wyraźną namową Mojej Biegającej Żony, której akurat biegać po WPN zdarzyło się już nie raz) zamówienie antypoślizgowych nakładek na buty. Jak się nietrudno domyślić (złośliwi twierdzą, że było cieplej nić podczas jesiennej edycji) nakładki nierozpakowane wylądowały w szufladzie, by czekać na lepsze (dla siebie - ja tam nie narzekam) czasy. A ja za to swoje bieganie w ramach Forest Run zacząłem już w sobotę. Jako że tego dnia chciałem odebrać swój pakiet, a można to było uczynić w hostelu Poco Loco, który znajduje się jakiś pięć tysięcy metrów od mojego domu, szkoda było tego nie wykorzystać. Szczególnie, że w planie na sobotę miałem akurat jakieś dziesięć kilometrów biegu (przypadek?).

Teraz wyjaśnienia wymaga to, co się ukrywa pod słowem "przetarcie". Bieg właściwy (w odróżnieniu od sobotniego biegu po pakiet) miał być (tym razem) po prostu mocnym treningiem. Trenejro nawet zalecił mi tempo, jakiego mam się trzymać, ale trasa, a właściwie jej ukształtowanie, szybko te założenie zweryfikowało. Najpierw in plus, bo pierwszy kilometr prowadził niemal wyłącznie z górki (gdybym sam siebie nie hamował, tempo wyszłoby poniżej czterech minut na kilometr). Później zaś in minus, jako że podbiegów, w tym tych morderczych, na trasie naprawdę nie brakowało. Jeśli chodzi o mordercze podbiegi, to trafił się też taki, na którego widok stwierdziłem, że ani myślę pokonywać go biegiem. Na szczęście na szczycie ustawili się spece od uwieczniania rzeczywistości, więc głupio było maszerować. Ale tamten podbieg to nic, w porównaniu z tym, co organizatorzy przewidzieli na sam finisz. No klękajcie narody, że tak klasyka zacytuję.
Najlepsze Kibicki Świata (zdjęcie: MBŻ)
Niemniej, cieszę się, że nie biegłem w przysłowiowego trupa (dochodzę do wniosku, że raz na jakiś czas po prostu tak trzeba). Po pierwsze mogłem się cieszyć samym biegiem. Po drugie mogłem chłonąć piękne (i tego, i niepowtarzalne) okoliczności przyrody. A po trzecie pełnymi (niemal dosłownie) garściami czerpałem z rozstawionych przy trasie bufetów. Zazwyczaj łapię kubek lub dwa wody, czasem kawałek banana i pędzę dalej. Tym razem z pełną premedytacją delektowałem się miejscowym menu. A czego tam nie było - szaszłyki, kanapeczki, koreczki. No dobrze - teraz trochę ukoloryzowałem. Ale były banany, pomarańcze, wafelki, ciastka i czekolada, a do picia woda, izotonik a nawet gorąca herbata (piwo dopiero na mecie).
Tort Jedyny w Swoim Rodzaju (zdjęcie: MBŻ)

Najlepsze (i wcale nie chodzi o rzeczone piwo) czekało właśnie na mecie. Jak już uporałem się z najbardziej upiornym z upiornych podbiegów, udało mi się zrobić coś, czego przez wszystkie te lata startów w zawodach jakoś uczynić się nie zdarzyło. Przekroczyłem metę w obstawie Córek Dwóch. Są czasem w życiu rzeczy ważniejsze niż kolejna urwana z wyniku sekunda.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Pogoda zupełnie nieadekwatna do nazwy biegu okazała się bardzo pomocna w tzw. integracji. Z racji obecności wszystkich trzech Moich Dziewczyn oraz całej masy biegowych znajomych, atmosfera zrobiła się niemal piknikowa. Był nawet improwizowany na szybko, wyposażony w świeczkę narysowaną markerem na kawałku tektury, tort urodzinowy. I chyba to wspominał będę najlepiej. Jak się okazuje w tym całym bieganiu, bieganie nie jest najważniejsze (ale mi się napisało!).
Źródło: endomondo.com

Relacja napisana dla aktywniebardzo.pl

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...