29 kwietnia 2010

Na razie dwadzieścia halerzy

To, o czym napiszę za chwilę, chodziło mi po głowie już gdy przygotowywałem się do swojego pierwszego maratonu. Pomyślałem jednak, że dopóki życie nie zweryfikuje moich marzeń o pokonaniu po raz pierwszy królewskiego dystansu, dopóty nie ma sensu "afiszowania" się z bardziej dalekosiężnymi planami. Teraz już mogę! Ale najpierw trzeba mi "rozszyfrować" tytuł posta, co jednocześnie stanowić będzie swego rodzaju naprowadzenie na tzw. sedno sprawy.


Tak, to prawda. Chcę Koronę. Oczywiście chodzi o Koronę Maratonów Polskich. Zakładałem już dawno, że jeśli uda mi się ukończyć pierwszy, będę chciał ukończyć kolejne maratony. Czemu więc nie zacząć od tych największych w naszym kraju?

Realizacja powyższego zamierzenia wymagała ode mnie opracowania swego rodzaju strategii. Pierwotnie planowałem przebiec jesienią tego roku maraton w moim mieście. Postanowiłem jednak przesunąć to o rok, z dwóch powodów. Po pierwsze, jesienią organizowane są trzy maratony w dwutygodniowym odstępie. Ponieważ wszystkie pięć biegów wchodzących w skład korony należy ukończyć w ciągu dwóch lat kalendarzowych, dwa spośród trzech jesiennych trzeba przebiec w tym samym roku. Logicznym wydaje się aby były to dwa skrajne, czyli Wrocław (pierwsza połowa września) i Poznań (cztery tygodnie później). Jako maratończyk o minimalnym doświadczeniu, nie "porwę" się od razu na dwa maratony w tak krótkim czasie. Po wtóre miło będzie gdy ten ostatni, piąty bieg ukończę na swoim podwórku. Dlatego też najbliższy planowany przeze mnie bieg maratoński to mój rówieśnik (rocznik 1979, nawet miesiąc ten sam), czyli 32 Maraton Warszawski, który będzie miał miejsce za 150 dni (przypadek?), tj. 26 września.

Jeszcze dwa słowa o pozostałych planach startowych na resztę sezonu. Poza biegami lokalnymi (czyli Poznań i najbliższe okolice) planuję (o czym już pisałem) "sponiewierać" się w Biegu Katorżnika, a na 4-5 tygodni przed maratonem przebiec "połówkę" (w tej chwili biorę pod uwagę Leszno lub Szczecin). Na "po maratonie" zostawiam sobie dyszkę w Uniejowie (17 X), zaś sezon biegowy planuję zamknąć półmaratonem w Kościanie (7 XI).

28 kwietnia 2010

Dywagacje pomaratońskie

Cały czas się ciesze, że dobiegłem...
Policzyłem sobie między-tempa. Pierwsze 10 km: 6:04 min/km. Pierwszy odcinek, spokojne tempo, brak przerw. Druga "dycha" 6:19 min/km, czyli można wręcz przyjąć, że utrzymywałem stałe tempo. Między dwudziestym a trzydziestym kilometrem zaskoczenie - 5:16! Skąd to się wzięło? być może z "poszukiwań" toytoya - naprawdę byłem jak ten pies, który widząc drzewo na pustyni mówi do siebie "Jeśli to fatamorgana to mi chyba pęcherz pęknie!". A z kolei ostatnie 12,195 km - 6:59. Nie bez kozery mówią, że maraton zaczyna się po trzydziestce...
A na następny raz zapamiętam sobie jeszcze jedno - jeśli zapowiadają "słoneczną" pogodę, zaopatrz się chłopaku w krem z filtrem UV, zaoszczędzisz nie tylko na kremie łagodzącym oparzenia słoneczne.

W każdym bądź razie córka była zadowolona z tego, co tata przywiózł...

25 kwietnia 2010

Zrobiłem To!

Zrobiłem to - ukończyłem pierwszy w życiu bieg na królewskim dystansie 42 kilometrów i 195 metrów. Nie mogę niestety napisać, że go przebiegłem (z drugiej strony dzięki temu tytuł niniejszego bloga nie utraci swego sensu - chociaż i tak by go nie utracił, trzeba by go jedynie nieco zmodyfikować, co i tak zrobię), bo zderzenie się ze ścianą było dosyć bolesne. Ale może po kolei...

Krakowska niedziela przywitała mnie piękną słoneczną pogodą i lekkim wiatrem (chociaż momentami wcale taki lekki nie był). Trochę się obawiałem upału - na szczęście mimo tego, że trochę "wyśniedziałem", wysoka temperatura dokuczała mi tylko raz lub dwa. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami ustawiłem się za pacemakerem na 4:15, wymieniłem pozdrowienia z biegaczami z Korei Południowej, którzy ustawili się nieopodal, i po wystrzale startera ("odstaniu" swojego oczywiście) ruszyliśmy zwartą grupą. Już na pierwszym okrążeniu wokół Błoni nawiązała się całkiem miła rozmowa z pewną współbiegaczką (pozdrowienia dla Ani z Warszawy), co sprawiło, że pierwsze kilometry były naprawdę przyjemne - piękna pogoda, bieg w miłym towarzystwie po naprawdę malowniczej trasie. To trzeba organizatorom Cracocia Maraton przyznać - trasa jest naprawdę piękna. Na rynku wymieniłem jeszcze uprzejmości z biegaczami z Niemiec (trzeba się wykazać znajomością jeżyka, nieprawdaż?) i chyba mniej więcej w tym czasie zostawiliśmy za sobą zajęcy. Biegło się tak dobrze, że uznałem, że nie ma sensu zwalniać - i może to był właśnie mój błąd. W każdym bądź razie na Nową Hutę, gdzie był półmetek, biegło się naprawdę przyjemnie, z jednym małym wyjątkiem - chyba nie tylko w moim odczuciu tzw, toytoye były rozstawione na trasie za rzadko i było ich za mało. Gdy poczułem potrzebę fizjologiczną, jedyny toytoy, jaki napotkałem był zajęty - nie chcąc tracić czasu pobiegłem dalej. Niestety zanim dotarłem do następnego potrzeba stała się naprawdę pilna i trochę wstyd się przyznać, ale musiałem ją załatwić publicznie (kryjąc się tak bardzo jak było to możliwe na całkowicie otwartym terenie).

Gdy byłem już na trasie ponad dwie godziny, czyli biegłem już dłużej niż kiedykolwiek przedtem, zaczęły się moje kolejne kłopoty, również związane z potrzebą, ale tym razem, jak mawiał Dobry Wojak Szwejk, dużą. Nie pomogły łyknięte przed biegiem tabletki węgla - tym razem musiałem bezwzględnie skorzystać ze wspominanego już toytoya. Niestety udało mi się to dopiero przy trzecim napotkanym (a zdążyłem w tym czasie przebiec prawie dziesięć kilometrów, minąłem m.in. 30-ty kilometr, na którym odnotowałem czas poniżej trzech godzin), przy którym postanowiłem czekać do skutku (również był zajęty), co ostatecznie kosztowało mnie ok. pięciu minut.

Wkrótce po tym, jak uporałem się wreszcie z kłopotami układu pokarmowego, wybiegliśmy na Bulwar Inflancki (czyli nadwiślany). Tam dopiero zaczęły się moje kłopoty. Zacząłem wyraźnie słabnąć i kilkakrotnie musiałem przejść do marszu. Gdy wyprzedziła mnie grupa pacemakerów, z którymi zaczynałem bieg, pomyślałem po raz pierwszy, że nie jest dobrze. Tu niestety muszę wytknąć jeszcze jedno niedociągnięcie organizatorom - bieg po bulwarze momentami niestety był uciążliwiy gdy trzeba było mijać rowerzystów lub spacerowiczów. Ten odcinek dostarczał też ciekawych widoków - przykład: opalająca się młoda dziewczyna a kilka metrów dalej śpiący jegomość (ze stroju wnioskuję, że nie był to wycieńczony biegiem maratończyk, chociaż kilkaset metrów dalej takiego też widziałem). Na tym odcinku zapłaciłem również kolejne frycowe - nie posłuchałem niestety rad starszych biegaczy i nie zakleiłem sutków plastrami. Na szczęście na pomoc pośpieszyli maltańscy medycy i dowiozłem sutki do mety w nienaruszonym (a przynajmniej przyzwoitym stanie).

Ostatnie pięć kilometrów to była już prawdziwa męczarnia. O biegu nie mogło być mowy - co najwyżej o marszobiegu. To, że nie skończyło się żadnym poważnym skurczem, zawdzięczam tylko temu, że szybko wyczuwałem ich nadejście i zwalniałem lub wręcz zatrzymywałem się by się rozciągnąć i rozmasować nogi. Z bólem, bo z bólem ale na szczęście do linii mety dotrzeć się udało. Pierwszy raz minąłem ją bokiem, bo Cracovia Maraton charakteryzuje się tym, że na koniec są dwie pętle wokół błoni - szczerze mówiąc mnie również nie przypadło to do gustu. Zegar wskazywał wtedy czas niewiele poniżej czterech godzin. Jakieś dwadzieścia minut później (dwadzieścia minut ponawiania prób biegnięcia) minąłem ją już ostatecznie. Mój stoper wskazał czas 4:21:41. Dostałem medal i inne suweniry, i... prawie popłakałem się ze szczęścia.

Mogę powiedzieć o sobie z dumą "Maratończyk". Teraz czas na lizanie ran, po którym będę mógł snuć plany na kolejne maratony.

22 kwietnia 2010

GP Poznania - bieg 4

Jaki jest największy paradoks (uwaga, będzie naturalistycznie)? Rozwolnienie - bo i często, i rzadko! Drugi z największych paradoksów to mój wczorajszy start w czwartym biegu I Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Totalny blamaż - a jednak życiówka! A było to tak...

Z uwagi na nietypowe jak na rozgrywanie zawodów biegowych dzień i godzinę ułożyłem swój dzień tak by obiad zjeść trochę wcześniej (udało mi się to na trzy godziny przed startem, czyli ok. godziny piętnastej), jak się później okazało, nie dość wcześnie (lub też zbyt obficie lub zbyt ciężkostrawnie). W drodze nad Rusałkę nie przewidziałem też obciążeń w ruchu, przez co oczywiście dotarłem później niż planowałem, co z kolei zaowocowało krótszą rozgrzewką.
Na starcie powitała nas przenikająca swym zimnem wichura i opady gradu. Chwilę później zaświeciło słońce, ale wiatr wciąż dawał się we znaki swym zimnem. Może z tego zimna ruszyłem szybko (choć zrazu wcale mi się nie wydawało, żebym biegł aż tak szybko) i chyba właśnie to (obok wspomnianego obiadu nie do końca widać strawionego oraz zbyt krótkiej rozgrzewki) mnie później zgubiło. Dobre, szybkie tempo (ok. 4:15) utrzymywałem przez ok pół trasy, potem zauważyłem, że słabnę. Gdzieś na trzecim kilometrze musiałem stanąć, bo w dolnej warstwie brzucha zamiast wnętrzności pojawił się ogromny kamień. Próbowałem biec dalej, ale po kilku chwilach musiałem znów przechodzić do marszu - chciałem być "twardy", jakoś to "rozbiegać" ale nie dało się, po prostu się nie dało - kolka gigant. Ostanie dwa kilometry pokonałem tzw. marszo-biegiem z bólem (rozumianym w dwójnasób) dając się wyprzedzać kolejnym zawodnikom. Gdy na horyzoncie pojawiła się meta, ku mojemu zdziwieniu na stoperze wciąż widniał całkiem przyzwoity czas - dotarło do mnie, że (o dziwo) poprawienie życiówki wciąż jest jeszcze możliwe. Ostatnie metry pokonywałem z hasłem na ustach (dosłownie i w przenośni): jak rzygać, to z dobrym wynikiem. Po minięciu mety rzut okiem na stoper: 22:56 - o całe dziewięć sekund lepiej! Oficjalny czas (brutto) biegu wyniósł 22:59. Kolejna okazja na życiówkę na "piątce" za trzy tygodnie.

Jako, ze była to próba generalna przed niedzielnym debiutem na królewskim dystansie, dla samego siebie dwa wnioski (kolejne wnioski tzw. osób trzecich mile widziane):
- nie jest najgorzej,
- tylko się nie szarp!

20 kwietnia 2010

#045 i #046

Chodzenie po bagnach wciąga... a rodzinne weekendy nie sprzyjają treningom biegowym. Ale po kolei...

W środę (zeszłą) miałem w planie ostatnie przed Krakowem bieganie w drugim zakresie. Właściwie to miałem w planach start w czwartym biegu I GP Poznania w biegach przełajowych, ale (jak już wspominałem) z uwagi na żałobę narodową bieg został przesunięty o tydzień.  Zacząłem od dziesięciu minut spokojnego biegu a po trzech minutach odpoczynku ruszyłem na swoje osiem w miarę (pamiętajmy, że wciąż jeszcze jednak jestem początkującym biegaczem) osiem kilometrów. Na końcu ósmego kilometra mój stoper pokazał czas 39:57, co dało tempo 5:00 min/km, czyli dosyć szybko - wciąż biegam bez pulsometru (co zamierzam zmienić w najbliższym czasie) ale wydaje mi się, że wszedłem już trzeci zakres. Może dlatego na kolejne dziesięć minut truchtu nie wystarczyło mi już siły i poczłapałem do domu.

Weekend miał stać pod znakiem próby generalnej przed maratonem - z przyczyn oczywistych stało się inaczej. Rodzinna atmosfera na pewno świetnie posłużyłaby zawodom, z "prostym" wyjściem na trening nie było już tak wesoło. W sobotę w ogóle się nie dało. A w niedzielę - a to tu pojedziemy na chwilę, a to obiad, a to odwieźć siostrę i gdy w końcu około osiemnastej zacząłem się zbierać usłyszałem jeszcze zapytanie od mojej Nie-Sportowej-Żony, czy nie mógłbym wrócić trochę wcześniej. Oczywiście uległem... Stanęło na sześćdziesięciu spokojnych minutach (z których większość to okrążenia wokół leźnickiego zalewu, nad którym upłynęła spora część mojego dzieciństwa, zwłaszcza w okresach okołowakacyjnych), które pozwoliły pokonać dystans ok. 10,5 km.

Następne przebieranie nogami jutro nad Rusałką...

13 kwietnia 2010

#043, #044 i ...

Sobota nie była dobrym dniem na trening. Pierwsze wiadomości o wydarzeniach w Smoleńsku dotarły do mnie gdy jechałem do Kielc na targi. Oprócz przygnębiającego samopoczucia, które już mnie nie opuściło, musiałem uporać się z koszmarnym bólem głowy (dopiero druga tabletka pomogła). Na domiar złego obiad zjadłem dosyć wcześnie (później byłem dosyć zajęty), więc gdy nadszedł czas, gdy mogłem wyjść pobiegać, zacząłem odczuwać "dyskomfort głodowy". Nie mogłem sobie jednak pozwolić na poważniejszy posiłek, bo... nie starczyło by mi już czasu na jego wstępne chociaż przetrawienie. Zdecydowałem się zatem posilić dwoma batonami musli i mimo wspomnianego wcześniej nieciekawego nastroju wyjść na trening. Miejsce do bieganie polecił mi kolega-autochton - niewielki zalew znajdujący się około trzech kilometrów od hotelu, w którym się zatrzymałem (pętla ok.2 km). Tego dnia nawet zrealizowanie w 100% dosyć ambitnych planów treningowych (120 min spokojnego biegu, co przełożyło się na ok. 21,5 km) nie cieszyło aż tak bardzo.
Wczorajszy trening odbył się już w normalnych warunkach i miejscu. Z uwagi na to, że to ostatnie dwa tygodnie przygotowań do maratonu i wszedłem w fazę "łapania głodu biegania", stracił nieco na intensywności - trzy kwadranse i nieco ponad osiem przebiegniętych kilometrów.
A co do samych przygotowań - planowana próba generalna nie odbędzie się. Dziś ogłoszono, że z uwagi na uroczystości pogrzebowe Pary Prezydenckiej, 2 Bieg Częstochowski został odwołany (de facto jak najbardziej słusznie). W tym wypadku za próbę generalną posłuży krótszy bieg na dystansie 5 kilometrów, czyli czwarty bieg I GP Poznania w biegach przełajowych, również przełożony z 14 na 21 kwietnia.
W kontekście pogrzebu Prezydenta i Pierwszej Damy - również bieganie w okolicach Wawelu nabierze innego znaczenia...

9 kwietnia 2010

#042

Z młodej piersi się wyrwało...
Wczoraj wciąż jeszcze nie czułem się całkiem dobrze, choć już lepiej niż przedwczoraj, gdy po raz kolejny powiedziałem sobie "jeszcze nie dojrzałeś (czytaj nie wyzdrowiałeś) do kolejnego treningu. Wczoraj jednak jakiś wewnętrzny głos kazał mi wyjść bez względu na samopoczucie. I wyszedłem, wciąż jeszcze zaopatrzony w paczkę tzw. smarkotek, pałający rządzą zaspokojenia swojego głodu biegania. I chyba własnie z powodu owego głodu "wyrwałem"ostro do przodu...
Przed wyjściem założyłem sobie, że będę biegł nie krócej niż pół, a nie dłużej niż godzinę. Po trzydziestu minutach było mi mało, ale kwadrans później, zapewne częściowo przez dosyć szybkie tempo a częściowo przez (jednak) osłabienie spowodowane katarem i okolicami, zabrakło mi energii. Skończyło się zatem na trzech kwadransach i ok. 8,3 km. Skończyłem z tętnem wyższym niż 160, więc można uznać, że "zrobiłem" wczoraj drugi zakres (mimo, że zapewne perypetie związane z wiosennym przesileniem miały zapewne na poziom tętna pewien wpływ).

Na weekend planuję długie wybieganie - długie na tyle, na ile pozwolą wciąż nadwątlone siły witalne.

5 kwietnia 2010

Wiosenne przesilenie

Jest lepiej. Co niestety nie znaczy, że jest dobrze. Plany na poniedziałkowe bieganie wylądowały w koszu na śmieci razem z zasmarkanymi chusteczkami. Wciąż łudzę się nadzieją, że uda mi się wyjść w środę. A termin mojego planowanego debiutu w maratonie coraz bliżej (pozostało 20 dni). Wygląda na to, że jeśli uda mi się uzyskać formę, jaką miałem podczas poznańskiej połówki, będzie dobrze. Ale myślę też, że w tej formie poradzę sobie z dystansem 42,195 km. A zatem, mimo przeciwności na samym finiszu moich przygotowań, pozostaję dobrej myśli...

A propos przeciwności - oto co dziś wyczytałem w "Biegiem przez życie". Jerzy Skarżyński pisze: Tych kilka tygodni końca zimy i początku wiosny w szczególny sposób odciska bowiem swe piętno na biegaczach (...) Jeżeli tradycyjnie podjąłeś przygotowania do nowego sezonu w listopadzie (...) to do przesilenia wiosennego masz w nogach cztery i pół miesiąca biegania jesienno-zimowego. (...) Jednak gdy tylko dotrą do nas pierwsze, cieplejsze promienie słoneczne, zaczynają się fizyczne problemy, "doły", których typowymi objawami są: (m.in. - przypis BM) skłonność do zachorowań. Organizm osłabiony monotonnym, kilkumiesięcznym treningiem akumulacyjnym, wyjałowiony brakiem części naturalnych witamin w pożywieniu, ma znacznie obniżony próg odporności na infekcje. Bywa, że "łapie" wtedy jakąś chorobę. I jest problem.

No właśnie, problem...

2 kwietnia 2010

#041

No i masz... Tzn mam. Katar. Od wczoraj... Moje Dziewczyny (w skrócie MD) stwierdziły, że nie może być tak, że tylko ja nie smarkam. I mnie zaraziły (jedna zwala na drugą, a druga nie zwala, bo jeszcze mówić nie potrafi, ale też robi minę niewiniątka).
Mimo to wyszedłem wczoraj na trening, tyle że zabrałem ze sobą zapas chusteczek higienicznych (zużyłem ze cztery). Już po rozpoczęciu zdecydowałem, że nie ma się co pchać w drugi zakres. W końcu wyszło (wybiegało) mi jedynie 30 minut truchtu i 5,3 km, czyli takie absolutne minimum (w pamięci zasada 3x30x130).

Sęk w tym, że dziś obudziłem się w dużo gorszym samopoczuciu. Już nie tylko smarkam ale i kaszlę, i czuję się jak przejechany walcem. Snuję się po domu i denerwuję Moją-Nie-Sportową-Żonę (a propos, po półmaratonie stwierdziłem, że rolki można by jej kupić) swoim użalaniem się nad sobą (taka przypadłość charakterystyczna dla osobników płci męskiej). Powtarzam sobie tylko, że co mnie nie zabiję, to mnie wzmocni i chowam nadzieję, że najbliższa niedziela będzie nie tylko Niedzielą Zmartwychwstania Pańskiego ale, że (w pewnej przenośni oczywiście) obejmie i mnie oraz że drugi dzień świąt dane mi będzie uczcić również aktywnością fizyczną (choćby delikatną).
A zatem sobie i Wam życzę Błogosławionych Świąt!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...