30 kwietnia 2013

Małe podsumowanie i jeszcze mniejsza korekta

Mam za sobą mini-rozbieganie. W pewnym sensie ciągnęło się ono przez ostatnie trzy tygodnie. Najpierw był tydzień składający się z maratonu i nic-poza-tym (przed startem odpoczywałem z powodu bólu pleców niewiadomego pochodzenia). W kolejnym odpoczywałem po maratonie, więc przetruchtałem w czwartek sześć kilometrów, a w niedzielę przebiegłem swoją średniej długości zmianę w sztafecie maratońskiej. Za to ostatni tydzień folgowałem sobie po tzw. całości. Aktywności fizycznej żadnej, za to kulinarnie... Pozwalałem sobie na wiele (miałem przez to nieopisany wręcz apetyt na słodycze). Na szczęście obyło się bez szaleństw typu Big Mac z kolą i frytami w zestawie powiększonym. Ku zgryzocie mojej żony (wczoraj, gdy dzieci posnęły a ja zacząłem szykować się by pobiegać, stwierdziła: A tak było fajnie, nigdzie nie wychodziłeś...) powoli wracam do regularnej aktywności fizycznej.
Ale skoro było to mini-rozbieganie znak to nieuchronny, że mam za sobą pewien ważny etap, którego zwieńczeniem był przecież maraton w Łodzi. Postanowiłem zatem rzucić okiem (nie to, żebym wcześniej o nich nie pamiętał) na cele jakie sobie wytyczyłem pół roku temu. I cóż się okazuje? Z celów na sezon zrealizowałem tylko jeden i to z pewny przymrużeniem oka. Trójki wprawdzie w sztafecie nie złamaliśmy, ale ja swoją zmianę pobiegłem w czasie o wiele lepszym niż 43,5 minuty. Tyle, że zapisując ten cel sądziłem, że pobiegnę 10 km, a nie 7,195 km. A jest to jedyny z trzech celów, którego zrealizować w tym sezonie już okazji mieć nie będę. Pozostałe dwa jeszcze są w zasięgu.
Za to cele treningowe - kompletna klapa. Cztery z pięciu określone są datami, które już minęły. Trzech z tych pięciu zrealizować się nie udało. Trzygodzinny trening był tylko jeden - drugiego choroba zrobić nie pozwoliła. Wystartować w biegu na 5 km po prostu nie miałem okazji. A co do redukcji wagi - całkowita zasłona milczenia.
Czwartego celu - poprawienia tempa na kilometr w strefie 5a - nawet nie wiem czy mi się udało, czy nie udało osiągnąć Musiałbym przeanalizować swoje tempa w piątej strefie, ale coś ostatnio nie mam do tego motywacji. I nawet nie wiem, czy ma to sens, biorąc pod uwagę, że z uwagi na warunki pogodowe panujące w okresie, gdy zwykle przychodzi przedwiośnie (czytaj: głęboką zimą), piątą strefę biegałem za każdym razem w innych warunkach. Jest zatem sens porównywać jabłka z gruszkami?
Pozostał jeszcze cel treningowy z datą realizacji na 19 maja. Trzy tygodnie zostały niby, ale ja już wiem, że i z tego będą nici.

Co ciekawe, patrząc na te minione sześć miesięcy nie mam poczucia porażki, czy zmarnowanego czasu. Poprawiłem dwie życiówki i postępy widzę wyraźne. A jednak patrząc na cele, wyłania się obraz porażki na całej (może i cienkiej i czerwonej, ale jednak) linii. Gdzie zatem leży problem? Zapewne w określaniu sobie celów. W tej materii też muszę jeszcze trochę poćwiczyć.

No nic, na razie zastanowimy się nad nowymi terminami dla nieosiągniętych celów (co się odwlecze, to nie uciecze). Postanowiłem jednak zmodyfikować swoje dalsze plany jeszcze pod innym kątem. Pierwotnie zakładałem, że po wiosennym maratonie, zacznę przygotowania ukierunkowane na debiut w triathlonie. Doszedłem jednak kilka dni temu do wniosku, że jednak chcę się skupić na jesiennym maratonie, i już teraz zacząć trenować stricte pod jego kątem. Z triathlonu zupełnie nie rezygnuję, ale nie będę go traktował jako zawody o najwyższym priorytecie (w końcu moim celem jest go jedynie ukończyć). Pewnikiem skończy się na tym, że wystartuję w nim w ogóle z treningu (bez żadnego luzowania kilka dni wstecz).

Moją głowę zaprząta jeszcze jak układać swój tydzień treningowy. Ale o tym to już innym razem. Miłego weekendu (długiego lub nie)!

28 kwietnia 2013

Mogliwsobotę

To już było trzecie spotkanie blogujących biegaczy, czyli Blogaczy, na sztafecie maratońskiej w mieście stołecznym Warszawa. Drugie w parku Kępa Potocka i drugie zarazem podejście do złamania magicznej bariery trzech godzin - wiadomo, w kupie (pardon) siła. Niestety, w tym roku, w odróżnieniu do poprzedniego, nie udało nam się odnotować przyrostu osobowego. Dwa zespoły wprawdzie się zebrały, ale tylko dlatego, że, po pierwsze, zaangażowaliśmy dwóch biegaczy zaprzyjaźnionych z nami, acz nie spełniających de facto definicji blogacza (czyli nie blogujących). A po drugie Wojtek zgodził się pobiec dwa razy, czyli obsadził zmiany w obu sztafetach (wykręcając przy okazji dwa czasy, o których pozostałym członkom drużyny pozostaje jak na razie jedynie pomarzyć). Warto tu od razu wspomnieć, że pierwotnie to Artur zgodził się pobiec da razy, ale ostatecznie kontuzja wykluczyła go kompletnie i nie dane nam było spotkać się w ogóle.

Zamykając temat kompletowania drużyny, proszę się nie spodziewać, że winę zrzucę na rozgrywany tego samego dnia, w tym samym mieście duży bieg maratoński. Kłopoty wynikły (moim zdaniem) z tego, że ktoś się z kimś nie potrafił dogadać i obie imprezy zaplanowano na ten sam dzień, stawiając wiele osób przed trudnym wyborem.
Piękna część drużyny
A jeśli już o organizacji mowa, muszę z przykrością zauważyć, że organizacja właśnie w tym roku wyraźnie (że tak użyję kolokwializmu i eufemizmu zarazem) siadła. Nie będę rozwijał tu historii z błędnym i (co tu dużo mówić) niechlujnym wyczytywaniem drużyn, które miały przygotowywać się do zmiany, bo zrobiły to już Hania i Emilia. Ale odsyłanie mnie od Annasza do Kajfasza, zamiast po prostu zając się zgłoszonym problemem doprawdy trudno utożsamiać z zachowaniem profesjonalnym. Organizatorom zdarzyło się jeszcze kilka szeroko rozumianych niedociągnięć, które jednak przemilczę by nie pozostawiać czytelnika z poczuciem zniesmaczenia. Zamiast tego przejdźmy do spraw przyjemniejszych.
Pierwsza zmiana
Niedzielę w Warszawie zacząłem (a właściwie zaczęliśmy) od swego rodzaju eksperymentu. Razem z Wojtkiem (tym nie blogującym) nocowaliśmy w hostelu i w związku z tym o śniadanie musieliśmy się zatroszczyć sami. Postanowiliśmy zatem sprawdzić, jak będzie się biegać po śniadaniu zjedzonym w... MC-Donald'sie. Na temat gustów (smaków) się nie dyskutuje, ale ja po tortilli z jajecznicą, małym placku ziemniaczanym i kawie z mlekiem czułem się (o dziwo) nienajedzony. Być może z tego wynikał generalni niski poziom energii jaki byłem w stanie wykrzesać z siebie na trasie biegu (potem mi to minęło) W każdym bądź razie przeeksperymentowałem i... więcej tego nie powtórzę.
Duch w narodzie nie ginie czyli konsekrowana wolontariuszka
Zanim w ogóle wystartowałem na swoją zmianę, stwierdziłem, że poważnym błędem było połączenie roli kapitana z biegiem na pierwszej zmianie. Wyruszałem bowiem na trasę bez pewności czy wszyscy zainteresowani dotrą na czas (bo po prostu jeszcze ich nie było). De facto biegłem z perspektywą pokonania jeszcze jednej zmiany tego dnia, bowiem o dziewiątej wciąż jeszcze nie było jednej z osób, która miała biec drugą zmianę. Na szczęście summa summarum wszyscy dotarli na czas.
Wojtek-Ratownik
Przed swoją zmianą pewien byłem jednego. Ustanowię nową życiówkę, bowiem na okrągłym dystansie 7,195 km jeszcze nie startowałem. Ale jak już wspomniałem wcześniej, energią nie kipiałem. Choć początkowo udawało mi się utrzymać tempo jaki sobie założyłem, to przyspieszanie gdy zamierzałem przyspieszyć już mi za bardzo nie poszło. Dopiero na ostatnich kilkuset metrach udało mi się znacząco zwiększyć prędkość. Jadąc do Warszawy marzyłem o czasie w okolicach trzydziestu minut. Skończyło się na... W sumie do końca nie wiadomo na czym. Mój własny pomiar dał wynik 31:48. Oficjalny 31:29. Czy to możliwe, aby różnica wynosiła prawie dwadzieścia sekund, biorąc pod uwagę dosyć szybki start i to, że stałem jakieś trzy metry za linią startu. Wychodzi mi z obliczeń, że wyniki oficjalne pochodzą z pomiaru z jednej tylko maty - tej z linii mety (tu wyjaśniam, że linia startu znajdowała się kilkadziesiąt metrów przed dmuchaną bramką z napisem Meta, która jednocześnie stanowiła linię startu dla każdej następnej zmiany). Kolejna pomyłka organizatora?
Po ukończeniu swojej zmiany pozostało mi już tylko dopingowanie koleżanek i kolegów z drużyny i (oczywiście) rzecz najprzyjemniejsza - tzw. integracja.
Medale czy medal?
Ostatecznie możemy się pochwalić następującymi wynikami:
Blogacze I dobiegli jako trzydziesta czwarta sztafeta z czasem 3:06:20
Bartek 7,195 km 0:31:29
Wojtek 10 km 0:39:39
Leszek 10 km 0:42:05
Emilia 5 km 0:26:29
Hanka 5 km 0:24:06
Staś 5 km 0:22:09
Blogacze II przybiegli zajmując miejsce sto siedemdziesiąte ósme z czasem 3:32:26
Michał 7,195 km 0:40:29
Paweł 10 km 0:45:29
Wojtek 10 km 0:52:33
Wiola 5 km 0:28:23
Ala 5 km 0:23:54
Wojtek 5 km 0:20:23

I na sam koniec ciekawostka!
Blogacze I uzyskali (oficjalnie) dokładnie ten sam czas, zajmując dokładnie to samo miejsce (tyle, że w tym roku sztafet było o wiele więcej) co skład debiutujący na ekidenie dwa lata temu. Przypadek?

PS. Obsługę fotograficzną zapewniła nie biegnąca tym razem Kasia.

23 kwietnia 2013

Alma Mater - cześć 3: Plan minimum

W związku z moim startem na dystansie 42 km i 195 m w mieście Łodzi (tak, to to miasto, które zaopatrywało w koty Ziemie Odzyskane), wydarzyło się tyle wartych opisania rzeczy, że zajęło mi to już aż dwa posty. Ale jeszcze nie było ani słowa (poza wynikiem) o tym co najważniejsze - czyli o samym starcie. Ale już sama rozgrzewka była ciekawa. Udało mi się zamienić dwa słowa z moim imiennikiem, który startował na dystansie 10 km, a tuż przed startem zauważyłem w tłumie osobę w sutannie. Że to nie przebieraniec (tak, tak - Łódź bierze przykład z Poznania) utwierdził mnie napis na plecach: Wyspowiadaj się. Wygrasz życie wieczne! Do spowiedzi nie poszedłem (nie zwykłem robić tego w biegu - tzn. tak bez odpowiedniego przygotowania się, bo podczas spokojnego rozbiegania to bardzo chętnie), ale o błogosławieństwo poprosiłem. Otrzymałem. Tak przygotowany - rozgrzany zarówno fizycznie, jak i duchowo - po dwukrotnym odliczaniu (pierwsze było dla zawodników na wózkach, którzy wystartowali kilka chwil wcześniej) ruszyłem wraz różnobarwnym tłumem na trasę.
Żródło: maratonczyk.pl
Pierwszy kilometr
Na początku tłoczno. Mimo, iż organizatorzy dokładnie oznaczyli strefy startowe, zarówno dla maratończyków, jak i startujących w biegu towarzyszącym na 10 km, wielu biegaczy ustawiło się zbyt blisko linii startu i mimo, iż zacząłem wolno, musiałem biec niemal slalomem. Na wysokości obiektu sportowego znanego szerzej jako Estadio da Gruz jeden z kibiców wybił mnie nieco z rytmu stwierdzeniem O, o, o, sto dziewięć (to mój numer startowy był). Gdzieś tu musi być sto pięć!
Piąty kilometr
Biegniemy wokół terenów parkowych. Staram się trzymać wewnętrznej, co niestety utrudnia nieco bieg, bo nocnych opadach (a dudniło o parapet zdrowo) przy krawężnikach utworzyły się spore kałuże. Pluje sobie w brodę, że na starcie ustawiłem się przed zającami na 3:30. Wprawdzie celowałem w nieco lepszy wynik, ale na pierwsze kilometry założyłem wolniejsze tempo, więc nic dziwnego, że po tych kilku kilometrach grupa mnie łyknęła. A w tłumie nie biegnie się przyjemnie. Zresztą przez to właśnie nie udało mi się skorzystać z pierwszego punktu nawadniania.
Dziewiąty kilometr
Dziesięciokilometrowcy zbiegają w kierunku Atlas Areny, my ruszmy w miasto. Niektórzy z kończących już swój bieg wykrzykują w naszą stronę życzenia powodzenia, co było bardzo miłe.
Jedenasty kilometr
Pierwsza przerwa fizjologiczna - w odróżnieniu od Krasusa nie potrafię przebiec tak długiego dystansu bez przerwy na tzw. jedyneczkę (może warto do programu treningowego włączyć też ćwiczenia wytrzymałościowe o nieco innym charakterze?), a wiem, że jeśli będę wstrzymywał się na pierwszych kilometrach, to po trzydziesty o wiele skuteczniej wybije mnie to z rytmu (wrażliwych przepraszam za wchodzenie w szczegóły, ale to też element maratonu).
Trzynasty kilometr
Na jednej ze ścian zrujnowanej kamienicy (niestety wiele takich w centrum Łodzi) widzę dwie ogromne huby. Musiały mieć promień dochodzący do metra. Czy to możliwe, żebym tak wcześnie (o ile w ogóle) miał halucynacje?
Piętnasty kilometr
Jeden ze współmaratończyków daje dowód, że wbrew temu, co sami o sobie sądzimy, my biegacze też mamy swoje za uszami. Biegniemy wokół małego parku. W przeciwnym kierunku alejką truchta chłopak ze sporą nadwagą. Z uśmiechem krzyczę w jego stronę Kolego, nie w tą stronę! Chodź z nami! A jegomość biegnący obok dorzuca (tak, aby ten truchtający usłyszał) Chyba o kilka kilogramów za wcześnie... Ręce mi opadły. Nie omieszkałem jednak powiedzieć koledze co myślę o jego uwadze. Na szczęście zreflektował się i przyznał mi rację.
Siedemnasty kilometr
Przebiegamy przez Plac Wolności  rzucając tęsknym okiem w stronę Pietryny. Mówię sobie w myślach, ze wrócę na ten maraton, gdy trasa wróci na Aleję Politechniki, a przede wszystkim na Piotrkowską właśnie.
Dwudziesty kilometr
Kolejny z biegnących próbuje wybić mnie z rytmu błysnąwszy przeświadczeniem o własnej wyjątkowości. Niemal połowę dystansu mamy już w nogach, więc peleton znacznie się już rozciągnął. A jednak pewien pan biegnący podówczas przede mną poskarżył się (dosłownie) policjantom pilnującym trasy, że... piesi przez nią przebiegają. Idąc tym tokiem rozumowania w dniu maratonu powinno się wydawać przepustki dla biegaczy oraz kibicujących, a całą resztę odszczepieńców objąć ustawowym obowiązkiem pozostania w miejscu zamieszkania. Na szczęście zagadnięty policjant zareagował w najlepszy moim zdaniem sposób - (u)śmiechem. Dodam tylko, że nikomu z pieszych nie wpadło na szczęście do głowy by wtargnąć biegaczom pod nogi (od razu na usta ciśnie się apel - szanujmy się nawzajem, a będzie nam się lepiej żyło!).
Dwudziesty pierwszy kilometr
Obiegamy Teatr Wielki i przy akompaniamencie orkiestry dętej (z tego co zauważyłem, była z Uniejowa, więc raczej nie górniczo-hutnicza) mijamy półmetek.
Dwudziesty trzeci kilometr
Wybiegamy na pierwszy z dwóch odcinków, gdzie maratończycy biegną w dwóch kierunkach. Z naprzeciwka biegnie kolega z Drużyny Szpiku. Przybijamy piątkę, ale z takim impetem, że ręka boli mnie aż do nawrotu.
Dwudziesty piąty kilometr
Orientuję się, że zgubiłem jedną z węglowodanowo-mineralnych tabletek do ssania. Szybko zastanawiam się czy odpuścić teraz, czy tą zaplanowaną na trzydziesty piąty kilometr. Zatrzymuję tą ostatnią na potem.
Dwudziesty szósty kilometr
Wracamy w okolice Atlas Areny. Wyglądam swoich kibiców. Nie ma ich, ale poza tym wszystko idzie jak po sznurku. Trzymam się planu.
Dwudziesty ósmy kilometr
Mijamy biegnącą w przeciwnym kierunku Karolinę Jarzyńską. Ona już dobiega do swojej nowej, bliskiej rekordowi Polski życiówki. Na nas wciąż jeszcze czeka to najgorsze.
Trzydziesty drugi kilometr
Ktoś krzyczy, ze teraz zaczyna się maraton. I ma racje. Zaczyna boleć.
Trzydziesty trzeci kilometr
Po raz trzeci już mijamy linię startu. Spiker życzliwie informuje nas, że biegnący w przeciwną stronę mają już tylko trzy kilometry do mety.
Trzydziesty czwarty kilometr
Mijam swoich kibiców. Dziewczyny krzyczą. Wojtek rzuca Musisz przyspieszyć! Chciałbym i pewnie mógłbym, ale nie udaje mi się.
Źródło: ŁÓDŹrunningTEAM Galeria
Trzydziesty piąty kilometr
Przeklinana przez wszystkich startujących w Łodzi ulica Maratońska. Wiatr w twarz. Odszczekuje swoje myśli z siedemnastego kilometra. Wrócę tu, ale tylko wtedy, gdy nie będzie Maratońskiej! Nawrót na trzydziestym szóstym kilometrze niemal w miejscu. Bolą mnie wszystkie mięśnie.
Trzydziesty ósmy kilometr
Po raz kolejny mijam swoich kibiców, choć ledwo to rejestruję.
Trzydziesty dziewiąty kilometr
Kontroluję czas i szybko liczę, że gdyby udało mi się wykrzesać resztkę sił i podnieść tempo do poziomu  min/km, złamanie 3 h 30 byłoby jeszcze w moim zasięgu. Niemniej pozostaje to tylko w strefie życzeń.
Czterdziesty drugi kilometr
Choć tempo na ostatnich kilometrach spadło dramatycznie, wiem już, że uda mi się przebiec cały dystans. Zaczynam zbiegać ku mecie umiejscowionej w Atlas Arenie.
Sto dziewięćdziesiąt pięć metrów
Wbiegam do hali i... ogrania mnie tzw. pomroczność jasna. Ktoś mądry wymyślił, żeby maratończycy po czterdziestu dwóch kilometrach walki z sobą finiszowali niemal po ciemku - jedyne źródła światła w hali stanowił zegar, telebimy i nieco odpustowe (kojarzące mi się raczej z koncertem disco polo niż z maratonem) lasery. Tak się cieszyłem na finisz w hali. Marzyło mi się, że wezmę córkę (lub córki) za (lub na) ręce i z nimi przekroczę linię mety (o super wyśrubowaną życiówkę już nie walczyłem, więc mógłbym pozwolić sobie na małą ekstrawagancję, a co?). Co zamiast tego? Biegnę niemal na oślep. Kieruję się na zegar. Ostatkiem sił przyspieszam i by wydobyć ich jeszcze więcej wydaję z siebie okrzyk walki (tak, zdarza mi się to czasem na finiszu). Patrze na stoper. Jest! Jednak jest! Rekord życiowy poprawiony o równe sto sekund - nowy od dzisiaj to 3:32:12 (słownie: trzy godziny trzydzieści dwie minuty i dwanaście sekund).

Patrząc na to wszystko na chłodno dochodzę do wniosku, że bieg miał podobny przebieg, jak ten w Berlinie jesienią zeszłego roku. Choć tam, w odróżnieniu od Łodzi, profil trasy odpowiadał deklaracjom organizatorów i był płaski jak stół. Nie udało się osiągnąć 3:27:29. pod które ustawiłem taktykę biegu. Nie udało się też złamać 3:30. Ale udało się osiągnąć plan minimum - życiówkę poprawiłem. A 3:30 złamię jesienią na własnym podwórku. I to z zapasem. Całe lato ciężkiej pracy przede mną. Więc odpocznę teraz kilka dni...

20 kwietnia 2013

Alma Mater - Cześć 2: Traktor

Pakiet startowy odebrany. Myślę już o tym, aby udać się na spoczynek przed kolejnym maratonem. Tak naprawdę to sztafetą maratońską, a mnie czeka jedynie 7,195 km biegu. Ale to jutro - już jutro, a ja wciąż mam zaległości z poprzedniego maratonu, tego w całości, sprzed tygodnia. Zaległości kronikarskie oczywiście. Nadróbmy zatem co nieco.

Wyjechaliśmy z Poznania. Droga, pomijając dwudziestominutowe oczekiwanie w kolejce do kasy na stacji benzynowej - pikanterii być może doda fakt, że stacji marki zaangażowanej od niedawna maratońsko (proszę nie traktować tej uwagi, ani jako reklamę, ani jako antyreklamę - ot, ciekawostka) - bez rewelacji. Ale do czasu. Będąc już niemal na miejscu, na ostatnich kilometrach dosłownie, Bartek skręcił za wcześnie i nagle skończył się asfalt. Droga gruntowa, a tu dopiero co śniegi odtajały, a przypomnę, że śniegi mieliśmy tej zimy głębokie. Pierwsze ostrzeżenia żony Bartek wziął do serca i zawrócił. Ale nie do końca. Nie do końca zawrócił i nie do końca wziął do serca, bo - zamienił stryjek siekierkę na kijek - wkrótce znaleźliśmy się na innej drodze, która choć nadal gruntowa, przecież miała tym razem do celu zaprowadzić. Mówiąc wprost, Bartek zachował się jak typowy facet, i zamiast szybko wyciągnąć wnioski, brnął w swoje błędy. Samochód też brnął i pomijając fakt, że po efektach niedawnej wizyty w myjni (w końcu zmyliśmy zimę, bo jak wiemy jedną z oznak wiosny jest refleksja, że brudny to nie jest określenie na kolor samochodu) nie zostało ani śladu, po prostu ugrzązł w błocie, aż po progi. Kobiety i dzieci z pokładu ewakuowano a mocno niezadowolony z siebie kierujący podjął ostateczną próbę ratunku. Choć przez chwilę nadzieja błysła, niestety nieudaną - ot, zakopałem się pół metra dalej. Na szczęście odsiecz nadeszła, kobiety i dzieci przetransportowano na kwatery (tu należy nadmienić, że z całej załogi jedna Córka Starsza posiadała w wyposażeniu kalosze - na szczęście Córka Młodsza do transportu polowego mogła użyć Mamy), a męska część towarzystwa ruszyła na poszukiwanie posiłków by i strat w sprzęcie uniknąć. Szczęśliwie ludność okoliczność okazała się uczynna i nadesłano wsparcie w postaci pojazdu terenowego typu traktor. Z trzygodzinnym w stosunku do planowanego (z czego połowę można było od razu przyjąć jako pewnik, ale ja łudziłem się, że z dwójką dzieci uda nam się być na miejscu już około osiemnastej) czasu przybycia, udało nam się dotrzeć - jak to określili nasi Gospodarze, dotrzeć z przytupem.

Kluczowym elementem dnia kolejnego, czyli soboty, była wizyta w Atlas Arenie celem odebrania pakietów startowych i zwiedzenia przedmaratońskiego Expo. Zwiedzania to bardzo duże słowo, bo obejście wszystkich stoisk zajęło nam jakieś... pięć minut. Ale zanim do tego doszło, ja doszedłem do (niestety, z całym szacunkiem do wszystkich znanych mi osobiście architektów, powtarzanego przeze mnie zbyt często) postulatu zastrzelić architekta. Dotarcie na miejsce wymagało bowiem taszczenia po schodach (zewnętrznych i wewnętrznych) spacerówki z zawartością w postaci (jaka tam postać, skoro ona w tym wózku siedziała) Córki Młodszej. A dodać należy, że jeden z taszczących, czyli Wujek Wojtek dzierżył jednocześnie w swej dłoni inną dłoń, która należał do jego dwuletniego synka. I jak tu pałać miłością do architekta. Inna kwestia, że i inżynierowie się nie popisali, bo schody się (że tak użyję kolokwializmu) sypią.
Ale wracając do samego Expo. Małe bo małe (choć organizatorzy chcą uważać, że to już maraton światowej klasy, nie równać się jeszcze Łodzi z Warszawą i Poznaniem, że o Berlinie czy Paryżu nie wspomnę), to raptem jedno stoisko przykuło moją uwagę (inna rzecz, że wiele z obecnych tam stoisk, mogłem sobie obejrzeć raptem tydzień wcześniej w Poznaniu) - stoisko Akademii Triatlonu. Asekuracyjnie nie zaopatrywałem się wcześniej w większą ilość gotówki, by jej za dużo na Expo nie zostawić i tak całe trzydzieści złotych wydałem na książkę, której treść już znam. Ale dla bibliofila treść książki to jeszcze nie książka. A że książka z autografem, a jeszcze do tego udało się zdobyć dedykację, sfotografować z autorem i jeszcze dwa słowa zamienić, to pozostawionych wszystkich posiadanych na daną chwilę banknotów, w ilości trzech, o nominałach po dziesięć złotych polskich każdy, nie było mi żal.
W gronie triathlonistów - obecnych i przyszłych
A wspomnieć jeszcze należy o tym, że skoro było nas tam dwóch przemieszczających się razem przedstawicieli płci nie-pięknej i to przemieszczających się z towarzystwie dwójki małych dzieci (przedstawicielki płci zdecydowanie pięknej w towarzystwie dwójki pozostałych dzieci przebywały wówczas bliżej lub dalej, ale w innym miejscu), więc oczywiście wzięto nas za przedstawicieli orientacji wiadomej. Wszystko to oczywiście (że niby) w żartach, ale czy dwóch facetów z dziećmi to naprawdę tak nietypowy widok?

Na zupełne zakończenie warto jeszcze zauważyć, że tzw. pakiet startowy składał się głównie z leków. Ale co się dziwić - sponsorem tytularnym sieć aptek. Aż by się chciało wystartować w maratonie, którego sponsorem tytularnym będzie mennica państwowa.
Więcej rewelacji w sobotę nie stwierdzono. Pasta party odpuściliśmy na rzecz urządzonego kameralnie u naszych Gospodarzy. A o tym co się działo w niedzielę, zwłaszcza między godziną dziewiątą zero zero a dwunastą trzydzieści dwie, będzie można poczytać za dzień lub dwa. O ile mnie od internetów nie odetną.

17 kwietnia 2013

Alma Mater - Część 1: Oj boli

Szczerze mówiąc (pisząc) po tym co się wydarzyło w poniedziałek jakoś nie mam inwencji by opisać to co się wydarzyło dzień wcześniej i jeszcze trochę wcześniej też. Lecz z kronikarskiego obowiązku po prostu się zmuszę. A wokół maratonu w mieście Łodzi wydarzyło się tyle, że w jednym wpisie raczej się nie zmieszczę (będą ze trzy). Ale od razu zdradzę pointę, którą i tak już wszyscy znają - wykonałem plan minimum i poprawiłem życiówkę. Na mecie pojawiłem się po trzech godzinach, trzydziestu dwóch minutach i dwunastu sekundach.

Ale zanim w ogóle dotarłem do Łodzi, wydarzyło się też niemało. A trzeba tu też zaznaczyć, że zostały mi do zrelacjonowania dwa ostatnie tygodnie przed maratonem. A w zasadzie jeden. Dlaczego jeden? A o tym za chwilę.
Przedostatni tydzień przed powrotem na stare śmieci zaczął się czymś, co miało być ostatnim akcentem poprzedniego. Miało być dwadzieścia jeden kilometrów w tempie maratońskim. Z tym że trzymanie tempa na ubitym śniegu graniczyło z cudem. Poza tym po dziesięciu kilometrach zaczął mnie obcierać but i wiedziałem, że jeśli nie chcę sobie załatwić nogi tuż przed kluczowym startem sezonu, trzeba odpuścić. Wróciłem zatem do domu mając w nogach zaledwie nieco ponad jedenaście z zaplanowanych dwudziestu jeden kaemów i postanowiłem to potraktować już jako trening z bieżącego tygodnia a weekendowe wybieganie spisać na straty.
Kolejny raz udało mi się wyjść dopiero w sobotę o poranku. Była technika szybkości czyli pięć kilometrówek z kadencją powyżej 85 rpm z czterystumetrowymi przerwami w truchcie. Razem z rozgrzewką i schłodzeniem wyszło 10,16 km.
A tydzień zakończyłem (a jakże) w poniedziałek rano. Szesnaście kilometrów w tempie maratońskim. Z tym że też nie do końca, bo na maratonie miałem w planie przyspieszać, więc i podczas symulacji (symulacja słaba pod tym względem, że jeszcze mróz trzymał a ja w dodatku ubrałem się na kilka stopni ale powyżej zera) przyspieszałem. Pierwsze dwa kilometry po 5:04/km, cztery po 4:59 i wreszcie dwie piątki odpowiednio w tempie 4:55 i 4:50. To wszystko dało mi średnie tempo 4:55/km, czyli takie jak trzeba. A tydzień zamknięty z kilometrażem 37,43 km.

Ale ledwie się skończył poniedziałkowym porankiem tydzień miniony, a zaczęły się moje kłopoty. W poniedziałek po południu zaczęły mnie boleć plecy. Moja interpretacja była oczywiście taka, że organizm wiedząc jaka harówka czeka go w niedzielę, zaczyna kombinować (ZNP czyli), ale może po prostu mnie przewiało. Niemniej przez dwa dni miałem poważne kłopoty, żeby się schylić. O ostatnich szlifach biegowych czy relaksie na basenie w ogóle być mowy nie było. Od środy zaczęło się poprawiać, ale na tyle powoli, że jeszcze pakując się w piątek rano na wyjazd, nie byłem pewny czy dam radę pobiec. Wiedziałem jednak jedno - jeśli zostanę w Poznaniu, w niedzielę rano obudzę się zdrów i rześki niczym młody bóg i... będę sobie pluł w brodę przez następne pół roku.
Wszystko zabrałem?
A zatem w piątek po południu pojechaliśmy (w pełnym składzie, czyli maratończyk właściwy plus troje kibiców płci odmiennej o znacznie zróżnicowanym poziomie chęci kibicowania) na wschód autostradą A2. Co się jednak działo przez półtora dnia przed maratonem, napiszę już następnym razem...

9 kwietnia 2013

Rozstrzygamy

Gdybym ja wiedział. Gdybym jak wiedział jak trudny będzie wybór, jak będzie trzeba sobie łamać głowę i że trzeba się będzie zmierzyć z dylematem niczym z potemowskiej interpretacji "Małego Księcia": I jak tu wybrać spośród tysiąca? Gdybym ja to wszystko wiedział, dwa razy bym się zastanowił przed ogłoszeniem konkursu.
Mój blog nie jest jeszcze (na szczęście?) aż tak popularny, i nie nadesłano wspomnianych tysiąca zgłoszeń. Nadesłano ich kilkanaście i wszystkie czytałem z niemałą przyjemnością. Problem tylko w tym, że niemal wszystkie zasługiwały na nagrodę, a nagród raptem trzy. Na szczęście nie byłem w podejmowaniu tej trudnej decyzji osamotniony i przy wsparciu współorganizatora, a fundatora nagród zarazem, czyli portalu CupoNation.pl, w końcu wspomniana decyzja zapadła. Lecz zanim podam ją do szerszej wiadomości, wczujmy się jeszcze przez chwilę w atmosferę konkursu - zapraszam do lektury wybranych fragmentów zgłoszonych do konkursu wspomnień (kolejność alfabetyczna wg autora):
Od tego czasu, bieganie bardziej lub mniej, ale jest obecne w moim życiu. Parą idealną pewnie nigdy nie będziemy, mamy swoje wzloty i upadki, ale jestem z moim bieganiem szczęśliwa i już.
- Aaaaa, nadwaga? - sąsiad ze zrozumieniem pokiwał głową po tym, jak zlustrował mnie wzrokiem od góry do dołu.
- Nie, ja tak dla przyjemności! - skłamałam.
Medalu nie było, wygrała Rosjanka, ja dotarłam chyba piąta, ale na szczęście nie ostatnia, w każdym razie zaznaczyłam obecność Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w środku stawki biegu na 1000 m.
Dochodząc do siebie powiedziałam mężowi, że kiedyś chciałabym biegać tak dobrze, żeby obiec cały kwartał, bez zatrzymywania. Dodając jednocześnie, że jednak nienawidzę biegania.
Urodziłam się, aby biegać i umrę, będąc pewna, że przebiegłam życie z uśmiechem na twarzy, mniej lub bardziej świadomie.
Dystans kojarzący się dzisiaj z treningiem tempowym, w piątej klasie podstawówki oznaczał dla mnie powolne zdychanie na trasie. Cały kilometr zdychania. (...) Skończyło się na tym, że do mety dotarłem w ogonie i stwierdziłem, że to całe bieganie nie jest dla mnie. Wcale nie na długo.
Wolę nie myśleć jak tego dnia pachniałem w szkole :)
Nie ma tu szczęśliwego zakończenia, ponieważ bieganie pokochałem dużo później i teraz towarzyszą mi jedynie miłe wspomnienia.
Do dzisiaj pluję sobie w brodę, że nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jaka z tego może być… frajda ;-)
Tak rozsypani wpadliśmy na "wymalowaną" nogą linię mety.
Może ja po prostu nie lubiłam słuchać innych i na polecenie "biegnij" ustawiał mi się program anty. A może po prostu ograniczająca się do jazdy na rowerze aktywność fizyczna, nie pozwalała na więcej. Nieważne, ważne, że biegam, a dawny nauczyciel nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdy zobaczył mnie biegnącą na ulicy. Nie dziwię się jego reakcji. Sama bym była sobą zaskoczona.
Pierwszy bieg ... pamiętam go doskonale. To drugie wspomnienie, po wybiciu górnych jedynek w wieku lat czterech, trwale wyryte w mojej pamięci.
No dobrze przejdźmy do meritum, czyli do ogłoszenia laureatów (poproszę o tusz).

III miejsce i książkę wydawnictwa Inne Spacery, Bieganie dla początkujących otrzymuje Krzysiek.

II miejsce i wielofunkcyjny dodatek do garderoby, Buff Original Buff OBSESSION trafia do Ewy.

Natomiast I miejsce oraz plecak biegowy z bukłakiem o pojemności 1,5 l Asics Lightweight Running Backpack otrzymuje (the Camelbak goes to...) uzyskuje Karolina!

Zwycięzcom się serdecznie gratuluje i się ich uprasza o kontakt celem ustalenia sposobu odbioru nagrody. Pozostałym uczestnikom serdecznie dziękuję i... naprawdę przepraszam, że nie mogę wynagrodzić was wszystkich...

4 kwietnia 2013

Nie odpuszczam treningów w święta

Chciałbym tak powiedzieć, powtarzając za Łukaszem Grassem. Niestety nie mogę, przynajmniej nie w te święta. No wiecie, te co były kilka dni temu. Te ze śniegiem. I choć nie wierzę w przeznaczenie, muszę stwierdzić, iż ten świąteczny trening po prostu nie był mi pisany. Ale przed świętami był jeszcze Wielki Tydzień, choć całkiem normalny treningowo. No może nie całkiem, bo to w końcu już tappering, czyli okres zwany również szczytem formy.

Zacząłem we wtorkowy wieczór w Krakowie. Nieznana okolica, niezbyt przyjazna aura i szybki trening (osiemsetki z naciskiem na kadencję) mogły oznaczać tylko jedno - chomikowanie bieganie pod dachem. Nie będę oryginalny, jeśli stwierdzę, że nie lubię biegać na bieżni elektrycznej. Rzadko mi wychodzi, tak jak bym chciał. A z drugiej strony brak tego poczucia wolności jakie się czuje biegając na dworze (biegając w Krakowie, musiałbym napisać na polu - a propos, wiecie czemu w całej Polsce wychodzą na dwór, a w Małopolsce na pole?). Do tego doszło i to, że (nie wiem czy z powodu bieżni właśnie, czy wilgotności, czy temperatury) ostatniego, ósmego interwału nie dałem już rady.
W środę (wciąż w Krakowie) był basen. Dwa razy po sto metrów żabą i dziesięć razy po sto metrów kraulem. Pod koniec było ciężko, ale dałem radę. Niespodzianka przyszła przy schłodzeniu - skurcz. Bolało jak diabli. Dowlokłem jakoś jedną setkę i zamknąłem trening sumą pięćdziesięciu dwóch basenów.

Że ze świątecznym wybieganiem będą kłopociki (sic!) przeczuwałem już w piątkowy wieczór, gdy prace domowe nie pozwoliły wyjść na osiem kilometrów w tempie maratonu (plus rozgrzewka i schłodzenie). Wyszedłem w sobotę o świcie, ale to automatycznie oznaczało przesunięcie symulacji fragmentu wyścigu (na dystansie o połowę krótszym) na Wielkanocny Poniedziałek. A poniedziałek wszystko szło prawie jak po maśle. Przyjmując, że dziewczyny (dwie najmłodsze) obudzą się około siódmej, wyliczyłem wszystko tak, by o tej godzinie być już z powrotem w domu, aby ta najstarsza mogła się wyspać. Budzik zadzwonił, wstałem, wszedłem do kuchni, spojrzałem na zegarek... i usiadłem. Okazało się, że w mojej komórce starego typu zegarek sam się nie reguluje przy zmianie czasu. Cały plan wylądował... I ja też - ale nie na treningu a w wannie. Ostateczną próbę pokonania tych dwudziestu jeden kilometrów podjąłem w poranek wtorkowy. Udało się zacząć, ale wydarzenia podczas biegu sprawiły, że musiałem skończyć wcześniej i summa summarum zaliczyłem to wyjście jako jednostkę zaplanowaną na początek nowego tygodnia. Ale o tym już przy podsumowaniu tegoż kolejnego.
A że tydzień zamknąłem z trzema i pół godziny treningowymi (1300 m w basenie, 22,1 km biegu) - w końcu to już luzowanie. A poza tym podobno najgorszy plan to ten zrealizowany w stu procentach...

Na koniec dwa ogłoszenia parafialne.
Pierwsze. Do maratonu zostało okrągłe dziesięć dni. Znamy ostateczny przebieg trasy. Nie czarujmy się rewelacyjna to ona nie jest. Nie ma Alei Politechniki (w minionych latach była). Pietryna (tak łodzianie mawiają na reprezentatywną ulicę miasta, czyli Piotrkowską) niby jest, ale tylko kawałeczek i to ten najmniej przyjemny. Ale i tak się cieszę, że pobiegam po starych okolicach. Ech, wrócą wspomnienia, człowiek znów poczuje się młody młodszy. Będzie fajnie!
Drugie. Konkurs się zakończył. Obrady jury trwają (dyskusje oczywiście burzliwe), jeśli jednak komuś zdarzy się dosłać swoją historię jeszcze przed ogłoszeniem rezultatów (a te najpóźniej w dniu Półmaratonu Hankowego*, jak go nazywa moja Ślubna), powiedzmy, że przymknę oko na bezduszne zasady...

PS. Pomyliłem się. Piotrkowskiej nie będzie w ogóle. Przez chwilę obejrzymy sobie jej kawałek obiegając pomnik Tadeusza Kościuszki na Placu Wolności.

*Przypomnę, że w zeszłym roku odpuściłem start w Półmaratonie Poznańskim, gdyż dwa dni wcześniej zostałem tatą po raz wtóry

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...