31 lipca 2014

O tym co czasem słychać uwag kilka

Dzisiaj post z cyklu muszę, inaczej się uduszę. Chociaż z tym duszeniem to nie do końca, bo zbieram się do pisania od niedzieli (a przypomnę, że mamy już czwartek), gdyż w niedzielę właśnie miały miejsce wydarzenia, które chciałbym opisać. Na pewno każdemu (albo prawie każdemu) z braci biegającej zdarzyło się usłyszeć pod swoim adresem różnego rodzaju (że tak to określę) odzywki (klasykiem jest tutaj Gdzie ci się tak spieszy i wszelkie tego pochodne), względnie stać się adresatem mniej lub bardziej wyszukanych gestów. Ja miałem to szczęście (jakkolwiek to rozumieć), by w takim położeniu znaleźć się aż cztery razy podczas jednego tylko treningu. Właśnie tego, który miał miejsce wczesnym rankiem minionej niedzieli.
Czasem na treningu trzeba mieć ucho z kamienia (źródło: wikipedia.org)
Krótkie wprowadzenie. Jak wspomniałem powyżej, rzecz się działa w niedzielny poranek (między piątą z minutami a siódmą z minutami). Z racji podróży służbowej biegałem po Bielanach Wrocławskich i okolicach a konkretnie to po dwunastokilometrowej pętli prowadzącej z Bielan przez Tyniec Mały, Domasław i z powrotem do Bielan. Jako że miałem do przebiegnięcia dwadzieścia pięć kilometrów pokonałem ową pętlę dwukrotnie z małym wąsem.

Sytuacja pierwsza. Właśnie rozpoczynam piaty kilometr biegu. Ponieważ biegnę szosą bez chodnika, poruszam się oczywiście lewą stroną, niemniej gdy natrafiam na małe rondo muszę przebiec w poprzek jednego ze zjazdów. Pech chce (prawa Murphy’ego są bezwzględne), że akurat na rondo wjeżdża samochód i chce je opuścić akurat tym zjazdem, który ja właśnie przebiegam. Samochód siłą rzeczy musiał zwolnić. I co robi kierowca? Wymownie puka się w czoło. Co podmiot liryczny miał na myśli nie jestem pewien. Może dziwił się, że poruszam się pieszo, zamiast samochodem. Może to, że normalni ludzie o tej porze (zwłaszcza w niedzielę) śpią (chociaż sam nie spał). A najpewniej wyraził w ten sposób niewątpliwie święte oburzenie, że on musi zwolnić, bo ja mam czelność przebiegać przez jezdnie. Cokolwiek miał na myśli moją pierwszą reakcją był wybuch śmiechu. I jak nie mam tego w zwyczaju, ani występując w charakterze pieszego, ani kierowcy, to miałem wielką ochotę pokazać mu środkowy palec.

Sytuacja druga: Końcówka szóstego, a może początek siódmego kilometra biegu. Biegnę przez niewielką, acz malowniczą miejscowość Tyniec Mały. W okolicach przystanku autobusowego natrafiam na poruszających się w tym samym kierunku dwóch młodych mężczyzn wyglądających (sposób prowadzenia przez nich rozmowy również na to wskazywał) na nieco zmęczonych, acz cieszących się życiem (przypomnę, że była niedziela rano). Mówiąc wprost, byli w stanie wskazującym na spożycie. Gdy ich mijam, słyszę za plecami:
- O! My na***ani, a on sobie biega!
Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna:
- Każdy ma jakiegoś bzika...

Sytuacja trzecia. Zapewne jeden z klasyków, choć w nietypowym wydaniu. Piętnasty kilometr biegu. Przemierzam właśnie remontowany odcinek ulicy Czekoladowej w Bielanach zbliżając się po raz drugi do budowy ogromnego centrum logistycznego Amazon. Mija mnie bus, dosyć typowy, wiozący robotników (jak widać, ta niedziela była pracująca nie tylko dla mnie). Ponieważ droga również jest w przebudowie, ustawiono na niej tymczasową sygnalizację świetlną, na której bus się zatrzymuje. Gdy mijamy się po raz drugi (tym razem to ja wyprzedzam, a dokładnie to wymijam), od kierowcy słyszę wypowiedzianą łamaną polszczyzną (akcent wydawał się wskazywać, ze kierowca pochodzi zza wschodniej granicy naszego pięknego kraju) propozycję podwózki, Końcówka brzmiała mniej więcej jak Dawaj z nami! Z akcentem na na. Choć nie mam żadnej pewności, że kierowca na co dzień mówi po rosyjsku, w odpowiedzi użyłem jednego z niewielu słów, jakie zapamiętałem z niemal siedmioletniej nauki języka Puszkina: Spakojna.

I wreszcie sytuacja czwarta – najzabawniejsza. Dwudziesty czwarty kilometr biegu. Godzina siódma jedenaście. Właśnie po raz drugi w biegam do Bielan, gdy mija mnie starszy jegomość jadący z naprzeciwka na nieco sfatygowanym rowerze. Spogląda na mnie i pyta (uwaga, zapis fonetyczny):
- Ssspszyjemności szy za karę?
Udało mi się zachować fason i odpowiedzieć (chociaż łatwo nie było). Oczywiście zgodnie z prawdą, że z przyjemności. Chociaż dwa kroki dalej stwierdziłem, ze trzeba było powiedzieć, że przyjemność to dopiero będzie.

I tak sobie myślę, że jeśli chciałbym ułożyć Listę Przebojów Tekstów i Odzywek Zasłyszanych na Treningu (w skrócie LPTiOZnT), co najmniej dwa z powyższych tekstów znalazły by się w ścisłej czołówce. A Wy, co słyszycie na treningach? Lista przebojów już jest?

26 lipca 2014

Halo Panie Jacku: O zamachu z pętelką uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Ledwie kilkanaście minut temu (gdy słowa te doczekają się opublikowania na blogu, będzie tych minut zapewne kilkaset, a na pewno kilkadziesiąt), zajadając się porcją lodów, która była nagrodą za całkiem udany biegowo dzień, przeczytałem po raz kolejny Pański ostatni felieton. Przy okazji - niech Pan sobie wyobrazi, że w końcu (no w końcu) zebrałem się w sobie i odnowiłem prenumeratę Runner's World (bliźniaczego periodyku o polskim tytule zresztą też). Dzięki temu w ostatni piątek, zamiast Mahomet do góry (względnie, ktoś w zastępstwie Mahometa, żona na przykład - ciekawe ile ich miał), góra przyszła do Mahometa. Nie musiałem organizować wycieczki do sklepu, ani nic. Oczywiście, jak to w takich wypadkach zazwyczaj się dzieje (patrz: prawa Murphy'ego), tego dnia akurat trafiłem do sklepu z zupełnie innego powodu i przejrzałem sobie najnowszy numer, zanim ten mój do mnie dotarł. Niemniej wracając do meritum (pisałem już, ze jest Pan moim wzorem jeśli chodzi o dygresje i dygresje do dygresji?), po lekturze naszły mnie (jak zawsze) pewne refleksje.
A propos Po trzecie (źródło: endomondo.pl)
Po pierwsze, zgadzam się, że przebywanie biegacza w zasięgu wzroku staje się zjawiskiem powszechnym. Z moich obserwacji wynika jednak, że fenomen ów nasila się w okresie, gdy ja na ten przykład przez dzień, dwa lub trzy z jakiegoś powodu biegać nie mogę. Tak działo się na przykład gdy Moja Hanka trafiła na kilka dni do szpitala, a ja z MONBŻ na zmianę między tym szpitalem a domem kursowaliśmy (bynajmniej nie biegiem). No wszędzie, byli po prostu wszędzie.

Po drugie - w kwestii pozdrowień. Zwykłem ostatnio żartować, że ja biegałem zanim to stało się modne. Precyzyjniej byłoby powiedzieć, że zaczynałem biegać, gdy owa moda na bieganie, która ostatnimi mięsięcmi (sic!) rozbuchała się niczym jelenie na rykowisku, dopiero kiełkowała. Tak czy inaczej, było nas znacznie mniej niż jest nas teraz i wciąż było to normą, że należy się pozdrowić. Ale to chyba jest, że tak to określę, cecha osobnicza. Małżonka ma uważa na ten przykład jest zdania, że pozdrawianie nieznajomej osoby jest nie do końca na miejscu. I gdy raz jeden zdarzyło nam się biegać razem a ja zamachnałem się na mijanego biegacza płci męskiej, od razu mi przypomniała swoje na ten temat zdanie. Musiałem jej wytłumaczyć, że ja tego chłopaka znam - on tu czasem biega (widziałem go wówczas po raz pierwszy i jak do tej pory ostatni, ale skoro tamtędy biegł, to przytrafiło mu się to co najmniej raz). Pozdrawiam i zaprzestać nie zamierzam, choć wraz ze wzrostem mijanych biegaczy zauważam również coraz bardziej różnorodne na pozdrowienia reakcje. Od tej, nazwijmy to normalnej, czyli odwzajemnienia. Przez odwzajemnienie, choć z wymalowanym na twarzy zdziwieniem (w tym również zdziwieniem typu: Ojej ale fajnie, ktoś mi pomachał!). Po reakcje z cyklu: Nie widzę cię, nie patrzę, biegam sobie i nic ci do tego. Ale zawsze będę pamiętał ten jeden raz, gdy pewnemu biegaczowi nie pomachałem. Do dziś nie wiem, czy było to wynik zaskoczenia, czy po prostu zabrakło mi śmiałości (jednak). A było to wówczas, gdy mijałem Pana na Polach Mokotowskich w stolicy naszego pięknego kraju.

Po trzecie – co dobiegania wzdłuż drogi o ruchu samochodowym – trochę mnie Pan zmartwił. To znaczy nie tyle Pan, co fakt uświadomienia sobie, że i ja być może wdycham więcej szkodliwych substancji niż bym chciał. Od jakiegoś już bowiem czasu odszedłem zupełnie od biegania po parku (ten najbliżej mojego domu można obiec nie przeciągnąwszy nawet pełnego kilometra) i niemal zupełnie od biegania po lesie, w stronę koncepcji by, kiedy to tylko możliwe, biegać po trasie jednopętlowej. Nawet, jesli przychodzi mi biegać w nieznanej okolicy - obcym mieście na przykład. Ale takie postępowanie jest niemal niemożliwe bez biegania wzdłuż mniej lub bardziej ruchliwych ulic. Powrotu do starej koncepcji kręcenia się w kółko i, jak Pan to zgrabnie określił, umierania z nudów jakoś sobie wyobrazić nie mogę. Na szczęście, gdy biegam wcześnie rano, a ostatnio biegam niemal wyłącznie wcześnie rano, ruch samochodowy jest jeszcze niewielki. I tym się pocieszam.

I tylko z jednym się z Panem nie zgodzę – z tym zawsze znajdowaniem się jakiegoś biegu w okolicy. Jak ja akurat chciałbym się pościgać, i to najlepiej na atestowanej trasie o typowym (w sensie, że na dziesięć kaemów na przykład) dystansie, to w okolicy albo nic w ogóle, albo owszem coś, ale w na tyle odległej okolicy, że musiałbym to po raz kolejny okupić poczuciem, że znowu zostawiam moje trzy panny na pół dnia same. Zapewne dzieje się tak dlatego, że mieszkam w stolicy, ale jedynie Wielkopolski.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

18 lipca 2014

O energii dla aktywnych uwag kilka

Energia dla aktywnych - tak sami o sobie piszą producenci wyrobów ukrywających się pod marką ALE (Active Life Energy). Piszą też, iż owa marka  została stworzona, z myślą zarówno o amatorach, jak i profesjonalnych sportowcach, aby dostarczyć gamę suplementów, które wspomogą i uzupełnią dietę osób uprawiających wszelkie aktywności sportowe, przechodzących rekonwalescencję lub po prostu chcących uzupełnić niedobory witamin i minerałów w organizmie. Wygląda na to, że można do tej grupy (przynajmniej do pierwszej) zaliczyć i mnie. Wszystkie ALE-Produkty wytwarzane są w rodzimym laboratorium (a kot... znaczy się firma z miasta Łodzi pochodzi), co ma dać możliwość zagwarantowania najwyższej jakości w przystępnej dla konsumenta cenie.

Krótko przed moim startem w Pradze dotarła do mnie paczka, w której znalazłem:
  • ALE Gel – dostępny w dwóch smakach żel energetyczny nowej generacji, o wysokiej kaloryczności i optymalnej konsystencji;
  • ALE Thunder Gel – błyskawicznie działający żel energetyczny, wzbogacony w kofeinę;
  • ALE Race – dostępny w dwóch smakach izotoniczny napój węglowodanowy w proszku, wzbogacony w kluczowe elektrolity;
  • ALE MagneUp – kapsułki uzupełniające niedobory magnezu i witamin;
  • ALE HemoUp – kapsułki o wysokiej przyswajalności, wspierające funkcjonowanie układu krwionośnego oraz uzupełniające niedobory żelaza i witamin z grupy B;
  • ALE D-Vit 1000 – nowoczesny preparat w kapsułkach o wysokiej przyswajalności, uzupełniający dietę w witaminę D.
Jak się zapewne domyślacie, ostatnie dni przed startem w maratonie to nie jest dobry moment na próbowanie nowych rzeczy, szczególnie żeli czy izotoników, niemniej gdy tylko ochłonąłem z praskich i popraskich emocji przystąpiłem do (nazwijmy to szumnie testów).

Na pierwszy ogień poszły żele, a zatem ALE Gel oraz ALE Thunder Gel. Ten pierwszy dostępny jest w dwóch smakach - truskawkowo-bananowym oraz zielonego jabłka - oraz zalecany jest do stosowania przed i/lub podczas treningów. Posiadający smak coli (koli?) ALE Thunder Gel, z uwagi na zawartość kofeiny, powinien być stosowany (spożywany) podczas trwania wysiłku fizycznego. Jako że dłuższe niż dziesięć kilometrów treningi dopiero zaczynają (na powrót) pojawiać się w moim planie treningowym testowanie przyszło mi prowadzić raczej kosztując żele przed rozpoczęciem wysiłku - przed porannymi treningami odbywanymi na czczo ale także przed startem w XLPL Ekiden (co jest istotne o tyle, że biegłem na ostatniej zmianie i o ostatnim posiłku zdążyłem już zapomnieć). Jeden podwójny zestaw zabrałem też ze sobą na trasę Półmaratonu Słowaka.
Zastrzyku energii żelom odmówić nie sposób, ale odnoszę wrażenie, że nieco inne aspekty decydują zazwyczaj o wyborze biegowego dopalacza. Po pierwsze smak. Ten truskawkowo-bananowy jak i zielone jabłko określiłbym może nie jako neutralny, lecz jako łagodny. Z kolei żel o smaku coli opisałbym jako mdły - być może dlatego, że po czymś co ma smakować jak cola (nadmienię, że nie zaliczam się do fanów tego typu napoi) podświadomie oczekiwałem intensywności w smaku właśnie. W ramach ciekawostki dodam, iż żel nie posiada koloru charakterystycznego dla tego smaku. Po drugie konsystencja - żele posiadają konsystencję ni to gęstą ni to rzadką, ale taką, która najbardziej przypomina mi kisiel. Mnie osobiście (że tak użyję kolokwializmu) ani grzeje, ani ziębi, ale na ten przykład MONBŻ, gdy dałem jej spróbować, krzywiła się niemiłosiernie. Także jest to tzw. rzecz gustu jak widać. Po trzecie coś co określiłbym jako pochodną smaku czyli słodkość. Zwykle z żelami energetycznymi jest tak, że są niczym przysłowiowy ulepek i albo trzeba mieć ze sobą coś do popicia, albo (przede wszystkim na zawodach) czekać ze spożyciem do momentu aż możliwe będzie popicie. Tutaj tego problemu nie ma - żele po prostu nie są przesłodzone i można je, jak to się ładnie określa, spożyć na sucho.

Mnie osobiście do używania bądź nie używania danego żelu przekonuje coś jeszcze. Coś co określiłbym jako merytoryczną wartość dodaną, czyli podpowiedź jak stosować. W przypadku produktów ALE ową wartość otrzymujemy. Dzięki specjalnym tabelom możemy na przykład opracować strategię na bieg maratoński i określić ile, kiedy i którymi żelami uzupełniać energię podczas biegu.
Jak widać, w moim przypadku musiałbym zabrać ze sobą trzy lub cztery żele...

... z czego dwa lub trzy powinny być z kofeiną i w zależności od przyjętej kombinacji powinienem je przyjąć na dziesiątym, piętnastym, dwudziestym piątym, trzydziestym, względnie trzydziestym piątym kilometrze.

Przejdźmy od żeli do pozostałych produktów... chciałoby się napisać. Nie za bardzo jest to jednak możliwe. Napoju węglowodanowego ALE Race (trafił do mnie smak czerwonego jabłka) spróbowałem raz. Okazał się dla mnie niepijalny. Napisać, że smak mi nie odpowiada, byłoby daleko posuniętym eufemizmem. Ale to w sumie rzecz gustu (jeśli ktoś chciałby przekonać się osobiście, to trochę mi zostało). Co do suplementów w formie tabletek, to tabletek akurat unikam jak ognia (nie połykam dopóki nie muszę) i duża w tym zasługa producentów (a właściwie reklam) suplementów właśnie. Poza tym musiałbym podeprzeć się co najmniej kilkukrotnymi badaniami krwi (przed w trakcie i po). Chociaż wcale nie wykluczone, że z ALE MagneUp jeszcze się bliżej poznamy, bowiem Trenejro, przesyłając trening na lipiec, zalecił suplementację magnezem. Nie jest zatem jeszcze powiedziane, że post niniejszy nie będzie mieć ciągu dalszego.

15 lipca 2014

Kwestionariusz Blogacza - Matka Ruszająca Się

Miesiąc temu (z tzw. wąsem) było o człowieku, który przyczynił się do złamania przez Blogaczy trzech ha w sztafecie maratońskiej. Dziś będzie o kimś, kto (poniekąd) próbę łamania tychże trzech ha w ogóle umożliwił, biorąc na siebie trudy organizacji tegorocznego startu Blogaczy na warszawskim ekidenie, jak również zorganizował dla nich stroje (warto także dodać, że w takich samych, przez tę samą osobę zorganizowanych, koszulkach pobiegł skład poznańskiej sztafety). W sumie zamiast umożliwił i zorganizował powinienem był napisać umożliwiła i zorganizowała, jako że osobą, o której mowa to Kasia, autorka bloga Rusz się... Gdy zawiązywał się pierwszy skład Blogaczy, Kasia była już gwiazdą Runner's World i choć dołączyła do naszego grona jakiś czas później, jest w nim na tyle aktywna, że w mojej głowie funkcjonuje jako członkini-założycielka.
Zanim poznamy Kasię bliżej, tradycyjnie już przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
21 km, ale tylko kiedy jestem w stanie tyle zaliczyć ;) Teraz już raczej nie jestem, albo JESZCZE* nie.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Siła biegowa i trening zastępczy ;) Serio, nie przepadam za bieganiem. Jedyne, jakie mnie nie męczy psychicznie to biegowa wycieczka górska. A że słabo z tym w Warszawie, więc moje bieganie wygląda tak, a nie inaczej.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Ostatnio nic. Ewentualnie chęć podtrzymania resztek formy. Kiedy mam chwilę, odpoczywam. Podziwiam młode matki, które realizują jakiś plan.
4. Twoje pierwsze zawody?
Biegnij Warszawo 2009
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
36km w Krynicy. Kiedyś. Albo coś w tym stylu.
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Niczyim. Nie mam takiej potrzeby.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Muszę sobie przypomnieć, co czytałam. Biegiem przez życie, Murakami, Biegać mądrze, Bieganie dla początkujących, Biegać zdrowo, Urodzeni biegacze, Jedz i biegaj, Dogonić Kenijczyków, Ukryta siła, Bez ograniczeń, Bieganie metodą dr. Romanova, Bieganie bez wysiłku, Mo Farah. Chyba najciekawsze to Murakami, Urodzeni, Scott Jurek i Farah. Ale też Ukryta siła była w jakiś sposób motywująca. Nie mam ulubionej.
8. Dlaczego biegasz?
To się zmieniało na przestrzeni czasu. Tak mi się wydaje. Zaczęłam, kiedy kapnęłam się, że po piciu cały wieczór mieszanki wina i wódki oraz wypaleniu paczki fajek nie mam kaca. Tego samego dnia kolega z pracy pojechał ze mną po pierwsze buty. Potem zaczęłam poznawać coraz więcej biegaczy i sprawia mi przyjemność spotykanie ich na biegach. Chyba właśnie po to dalej ciągnę coś, za czym nie przepadam – bo przepadam za innymi ludźmi, którzy to robią ;)
9. Dlaczego blogujesz?
Jestem blogerem z przypadku :) Ofeminin.pl szukał dziewczyny, która by opisała swoje przygotowania do półmaratonu. Kolega zaproponował im mnie. Po jakimś czasie przeniosłam się na swoje. Gdyby nie to, zapewne nie wpadłabym na pomysł pisania. I tak prowadzę go od 4,5 roku. Wiele razy chciałam go zamknąć, ale włożyłam w niego w sumie tyle serca i czasu, że mi szkoda. Poza tym z przyjemnością czytam wczesne wpisy.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Rower, albo rower, albo rower. Tylko MTB. Pływanie. Biegówki i crossfit. Reszta może nie istnieć.

Na koniec jeszcze dedykacja muzyczna...
... i pytanie od Kasi do kolejnych uczestników zabawy:

11. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?

Jak zawsze macie szanse na pytania dodatkowe. Kto ten chętny, kto się zgłasza?

*Patrz punkt 3 - przypisek BM

5 lipca 2014

O tym, że trzeba się odbić, uwag kilka

Jaki czerwiec Anno Domini 2014 był każdy widzi. To znaczy widział. I wie. Nie było aż tak ciepło jak to czasem w czerwcu bywa. Pomijając oczywiście weekend, na który przypadał półmaraton w Grodzisku. Tylko że oni tam temperaturę trzydzieści plus mają w pakiecie startowym. Ale, ale – ja tu schodzę na wątek pogodowy, a o bieganiu miałem pisać. Konkretnie o moim bieganiu. A konkretnie to o moim bieganiu w czerwcu.
Nieregularność. Nieregularność widzę. To normalne po roztrenowaniu...
Biegania w czerwcu było niewiele. Ale co się dziwić. Jego (tego czerwca) pierwsza połowa to końcówka wiosennego rotrenowania. Niemniej na ten właśnie okres miałem zaplanowane dwa starty - Półmaraton Słowaka oraz XLPL Ekiden. Druga to z kolei spokojne wprowadzenie w to, co treningowo ma się wydarzyć aż do momentu, gdy stanę na starcie swojego kolejnego maratonu. Naprawdę spokojnie, bo dzienny kilometraż nie przekraczał dwunastu a tygodniowy kilometrów trzydziestu sześciu. Przynajmniej z założenia tak miało być, bo w partktyce porobiło się tak, że po ekidenie cztery dni nie biegałem wcale i potem próbowałem trochę nadrabiać. I ostatecznie wyszło tak, że w ostatnim tygodniu biegałem aż pięć razy (zrobiwszy w poniedziałek trening zaplanowany na poprzedzającą go niedzielę). W każdym bądź razie przez owe dwa tygodnie biegałem sobie pierwszy zakres i raz w tygodniu kilka przewietrzających (sic!) przebieżek. Laba normalnie. Uwzględniając to wszystko nabiegane przez cały miesiąc sto czterdzieści sześć kilometrów (najmniej od listopada 2013) ani nie szokuje, ani nie dołuje.
Przyjmujemy optymistycznie tendencję wzrostową od lipca
Ale w czerwcu były jeszcze dwa wyzwania. Pierwsze budzikowe. Niewiele z tego wyszło, ale walczę dalej. Drugie żywieniowe. Tu poszło nieco o niebo lepiej. Dzielnie trzymałem się swoich postanowień. Może nawet trochę za bardzo (ale chciałem sprawdzić swoją silną wolę) - odmówiłem Mojej Od Niedawna Biegającej Żonie nawet lodów domowej roboty (MONBŻ zaszalała i nabyła drogą kupna maszynę do lodów) i placka na pełnoziarnistej mące, upieczonego na Dzień Mamy i Taty w przedszkolu. Sześciopaka wprawdzie wciąż nie widać, ale osobiście nie łudziłem się i nie spodziewałem takich efektów zaledwie po miesiącu. Ale za to (tadam) waga poszła w dół o kilogram, a zawartość tkanki tłuszczowej w organiźmie również w dół i również o jeden, tyle że procent. I w tym wypadku walczę dzielnie dalej.

Nie zapominajmy o jeszcze jednym wąznym wydarzeniu czerwca. O niedzielnym (a mamy tu na mysli ostatnią niedzielę czerwca) kibicowaniu nad Maltą. Ale co się tam działo przeczytacie na blogach Krasusa, Błażeja, Wybieganego i oczywiście Biegającej Matki. To oni tam biegali - ja się tylko przygladałem.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...