30 czerwca 2014

Halo Panie Jacku: O (za)bieganiu w pracy uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Przede wszystkim muszę (a raczej chcę) pogratulować Panu jubileuszu! Pięćdziesiąt felietonów to jest coś. Fiu fiu, jakby powiedział Wróbel Ćwirek. Pierwszą moją myślą było by życzyć Panu kolejnych pięćdziesięciu. Ale to mogłoby zostać w dwójnasób interpretowane. Niczym najpopularniejsza polska piosenka śpiewana jubilatom. W interpretacji mojej Córki Starszej mówi ona mniej więcej tyle, że gdy skończę sto lat, to umrę. I już mnie nie będzie. Na nic zdają się tłumaczenia, że planuję pobić rekord świata w maratonie w kategorii wiekowej 100+. Zatem pozwolę sobie życzyć Panu co najmniej tylu pomysłów na tekst, co tekstów do napisania.

Tak w ogóle, to gdy w trakcie długiego weekendu do kiosków i salonów prasowych - a także delikatesów spożywczych, bo zazwyczaj tam (konkretnej nazwy nie podam, ale pozwolę sobie wspomnieć, że w Poznaniu jest bieg organizowany przez ową sieć) zaopatruję się w połowę dostępnych na polskim rynku wydawniczym periodyków dla biegaczy - trafił najnowszy numer RW, poprosiłem Moją Od Niedawna Biegającą Żonę, by go dla mnie nabyła (akurat wybrała się do miasta do księgarni). MONBŻ po powrocie do domu zapytała po co ja w ogóle tą gazetę (miesięcznik w zasadzie, ale kto tak mówi w normalnej rozmowie?) kupuję. Że to niby niczym czasopisma dla matek w ciąży - w kółko o tym samym. Być może - odparłem - ale co miesiąc jest zupełnie nowy felieton Pana Jacka. Drogi ten felieton – skonkludowała MONBŻ.
Praca w domu pozwala zaoszczedzić czas... który mozna poświęcić na bieganie (źródło: dilbert.com)
A skoro już o samym felietonie mowa, to poruszył Pan temat, który na pewien sposób dotyka mnie, odkąd bieganie postrzegam w kategoriach pasji: bieganie do i/lub z pracy. Dotyka mnie o tyle, że leży poza zasięgiem moich możliwości realizacji. Jako tzw. pracownik terenowy pracuję tam, gdzie akurat jestem i de facto dotarcie na miejsce wykonywania danego zadania również jest moją pracą. Gdy pracowałem w poprzedniej firmie, charakter pracy miałem bardzo podobny, choć określiłbym go jako stacjonarno-terenowy. Dysponowałem podówczas pomieszczeniem biurowym w siedzibie firmy, sęk w tym, że owa siedziba oddalona była od mojego miejsca zamieszkania o dystans zbliżony do tego, który dzieli miejscowości Ateny i Maraton w państwie znanym jako Grecja. Chodziło mi po głowie, że ewentualnie, jeśli kiedyś zajmę się na poważniej triatlonem, będę mógł na odcinku dom-biuro (względnie odwrotnie) wykonywać treningi kolarskie. Łatwo się domyślić, że nic z tego nie wyszło.
Wykonywanie zadań pracownika terenowego ma jednakże swoje zalety (ale i wady, jak wszystko - a może, jak mawiał mój wykładowca od materiałów budowlanych, zady i walety), również pod kątem bycia biegaczem-amatorem. Szczególnie jeśli ów teren jest (lub bywa) na tyle rozległy, ze przytrafia się nocować poza domem. Domyślam się, że Pan, jako artysta estradowy, domyśla się już do czego zmierzam. Pewnie, że lepiej spać we własnym łóżku, ale skoro już i tak czasu nie wypełnionego pracą nie da się spędzić z najbliższymi, to można poświęcić go na bieganie. A i nowe ścieżki (niekoniecznie te wybudowane ze środków miłościwie nam panującej nas finansującej Unii Europejskiej) można biegiem przemierzyć. Jak to często powtarzam, przy wyborze miejsca na nocleg kieruję się przede wszystkim dwoma kryteriami: jakością śniadania (dobre śniadanie po porannym treningu, to jest to co tygrysy lubią najbardziej) i bliskością atrakcyjnych miejsc do biegania.

Do pracy zatem nie biegam. Do szkoły też nie biegałem. Nawet nie dlatego że, choć było to relatywnie niedawno, mało kto (albo nikt) by te kilkanaście (w porywach do dwudziestu kilku) lat temu mógł w ogóle o tym pomyśleć. Zupełnie tak jak z tą pracą. Albo miałem za blisko albo za daleko. Do podstawówki miałem około osiemset metrów, więc i tak wszyscy chodzili pieszo. Do liceum dojeżdżałem autobusem (tzw. Bryką, nie mylić z pekaesem) na trasie liczącej bądź to około dziesięciu, bądź siedemnastu kilometrów (ta rozbieżność to temat na oddzielne opowiadanie). Na studiach za to musiałem jedynie przejść przez jezdnie. Ale za to, będąc dzieckiem w podstawówce (a miałem wówczas pierwsze symptomy mojego dzisiejszego hobby) nie musiałem przejmować tym, że mogę być postrzegany jako dziwak. Wynikało to trochę z tego, że i tak byłem tak postrzegany (powiedzmy, że byłem dzieckiem nieco innym niż moi rówieśnicy), a trochę ze specyfiki miejscowości, w której się wychowywałem. Chociaż raz, gdy zapuściłem się w okoliczne wioski, jakieś dziecko wybiegło za mną z wiejskiej zagrody, niczym za wozem cyrkowym.

Co ciekawe, gdy ktoś w internetach pisze, że ma za blisko z domu do pracy na biegowy trening, zwykłem zauważać, że nikt nikomu nie każe biec najkrótszą drogą. Tylko jak tu kluczyć na drodze do zaparkowanego niemal pod samymi drzwiami samochodu. No niby można, ale trzeba jeszcze wziąć prysznic i coś zjeść. Czyli wrócić do domu.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

24 czerwca 2014

O sensacjach XLPL Ekidena uwag kilka

Był czerwcowy poniedziałek. Podczas krótkiej służbowej wizyty warszawie dwie, z pozoru nie mające z nim nic wspólnego osoby, zagadnęły Bartka o ekidena. Jednakże obie miały na myśli tego warszawskiego - tego, podczas którego drużyna Blogaczy Szybkich rozmieniła (jak to się pieszczotliwie mówi) trzy godziny. W obu przypadkach Bartek powiedział jedno kluczowe zdanie:
- Wczoraj biegłem w Poznaniu.
Cofnijmy się zatem do wydarzeń niedzieli pietnastego czerwca.

Dla wydarzeń niedzielnego przedpołudnia kluczowe jednak okazało się to, co nastąpiło poprzedniego dnia wieczorem. Już wtedy Poznania, wraz z obstawą czterech mężczyzn (czyli małżonka oraz trójki latorośli) zawitała Warszawska Część sztafety, czyli Agnieszka. Niemal w tym samym momencie przyszła krótka wiadomość tekstowa (czyli popularny esemes) od Ali. Problemy zdrowotne z dzieckiem - Ala najprawdopodobniej nie zdoła dotrzeć do Poznania. Wzrok Bartka od razu pada na Tibora (męża Agnieszki):
- Masz buty?
- A wiesz, że wziąłem - pada odpowiedź.
Sobotni wieczór kończy się dosyć późno. Głownie za sprawą rozochoconych nowymi towarzyszami zabaw dzieci, które udaje się zagonić do łóżek dopiero w okolicach godziny dwudziestej trzeciej.
Drużyna Blgaczy na XLPL Ekiden w pełnym składzie plus jedno dziecko (zdjęcie: MONBŻ)
Niedzielny poranek to spore zamieszanie i pewna niedoorganizacja (żeby nie powiedzieć braki w organizacji). Bartek wpada do biura zawodów, odbiera pakiety oraz pałeczkę, którą natychmiast przekazuje (przypomnijmy, że bieg się jeszcze nie zaczął) Krzyśkowi oraz Marii (nazywanej również Marysią lub po prostu Mari, jak później ustalono) i wraca do domu po resztę ekipy - czyli Piątkę ze Stolycy (sic!), jak również Kobiety Jego Życia (ONBŻ+CS+CM). Wszyscy meldują się nad Maltą nie za pięć dwunasta (choż w sensie metaforycznym jak najbardziej), lecz za pięć dziesiąta, bowiem na dziesiątą właśnie zaplanowano start pierwszej zmiany. Zanim to nastąpiło, udało się jeszcze uświadomić Krzyśka, komu przekazuje pałeczkę. Gdy Krzysiek był już na trasie, na pobliskim placu zabaw założono obóz, do którego szczęśliwie dotarły wszyscy pozostali członkowie drużyny biegającej w niebieskich koszulkach, w tym nie wspomniana dotychczas Kasia.

Krzysiek dystans pierwszej zmiany, czyli cztery tysiące trzysta dziewięćdziesiąt pięć metrów, pokonuje w dwadzieścia dwie minuty i cztery sekundy. Gdy po przekazaniu pałeczki Agnieszcze dotarł do obozu, tam toczyła się już w najlepsze zabawa (piątka dzieci, co się dziwić) oraz rozmowy okołodzieciowe (trzy matki - nalezy dodać wszystkie biegające - co się dziwić). Był też czas na kibicowanie, szczególnie, gdy obok przebiegali poszczególni Blogacze. Od razu, co wspólnie zaobserwowali Bartek i Krzysiek, dało się odczuć subtelną różnice atmosfery, w porównaniu do tej, którą zapamiętali z warszawskich sztafet maratońskich. Choć nad Maltą nie brakowało miejsca i biegacze bez problemu dzielili ścieżkę z rowerzystami, rolkarzami czy spacerowiczami, skutkowało to tym, ze i atmosfera biegowego święta rozkładała się na większej powierzchni, przez co była również mniej odczuwalna.
Tymczasem Agnieszka miała już do pokonania dwa pełne okrążenia wokół poznańskiego sztucznego akwenu znanego jako Malta, czyli dziesięć tysięcy osiemset metrów. Po pięćdziesięciu dwóch minutach i pięćdziesięciu dwóch sekundach (przypadek?) dotarła po raz drugi do strefy zmian by na kolejne dwa okrążenia mogła wyruszyć Maria. Ona z kolei dystans dziesięciu koma okiem kilometrów pokonała w pięćdziesiąt cztery minuty i trzydzieści jeden sekund, ba na trasię po raz kolejny mogła pokazać się ta sama niebieska koszulka. Startujący w zastępstwie Ale Tibor, postanowił bowiem dzielnie reprezentować barwy bloga prowadzonego przez matke jego trojga dzieci i pobiec w koszulce żony. Oprócz adresu uerel bloga na plecach niósł również (co zrozumiałe) imię jego autorki. Start z tzw. biegu okazał się bogosławiony w skutkach - Tibor boeiem pobiegł najszybciej z całego składu sztafety, pokonując dystans pięciu tysięcy czterystu metrów (czyli jednego okrążenia jeziora) w zaledwie dwadzieścia jeden minut i czterdzieści jeden sekund, ustanawiając tym samym nieoficjalną życiówkę na pięć kilometrów. Tego samego, czyli poprawienia rekordu życiowego, dokonała Kasia, która z kolei na jedno okrążenie potrzebowała minut dwudziestu ośmiu i sekund szesnastu. Z bojowym okrzykiem przekazała pałeczkę Bartkowi, który wyruszył na ostatnią już, również długości pięciu koma czterech kilometrów, zmianę.
Zabawa w przerwach od kibicowania i kreatywne wykorzystanie zawartości pakietu startowego (zdjęcie: MONBŻ)
Bartek, choć poprzedniego wieczora otrzymał mejlem od Trenejro całkiem ambitne założenia na bieg, nie zamierzał trzymać się ich kurczowo. Od początku nastawiał się na miłe spędzenie czasu ze zmajomymi. To, że biegł jako ostatni oraz niezbyt przyjazna dla biegaczy (za to dla kibiców jak najbardziej) pogoda również nie mogło byc kwalifikowane jako elementy motywujące. Biegło mu się jednak dobrze - pozwolił wyprzedzić się tylko jednej osobie. Żałował jedynie, że mógł tylko raz przebiec obok swoich. Na metę, która w Poznaniu była bardzo szeroka, co wykorzystało wiele sztafet (Blogacze wpadli na ten sam pomysł, niestety poniewczasie) finiszując pełnym składem, dotarł po dwudziestu dwóch minutach i trzydziestu pięciu sekundach co pozoliło całej sztafecie na pokonanie dystansu czterdziestu dwóch tysięcy stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów w czasie trzech godzin i dwudziestu dwóch minut, co z kolei przełożyło się na osiemdziesiąte ósme miejsce na dwieście pięć sztafet, które dotarły do mety.
Medali niby sześć, a jednak jeden (zdjęcie: MONBŻ)
Po zakończeniu biegania pozostał już tylko czas na kilka wspólnych zdjęć (zjawisko to ostatnio znane jest jako gruppenfoto) oraz wykorzystanie kuponów na posiłek regeneracyjny i wszyscy rozjechali się do blizej lub dalej umiejscowionych domów, obiecując sobie jednocześnie (jak to w tego typu opowieściach zawsze ma miejsce), że spotkają się za rok.

Czytał dla Państwa Bogusław Wołoszański*.

*Autor bloga wyrażą cichą nadzieję, że tytuł posta oraz sposób narracji (zdając sobie jednocześnie sprawę, że jest to jedynie nieudolna próba naśladowania Mistrza) sprawiły, że w swej głowie czytelnik słyszał właśnie charakterystyczny głos pana Bogusława.

17 czerwca 2014

O tym jak biegać i żyć uwag kilka

Jest takie powiedzenie, zagadka w zasadzie: Czym się różni człowiek inteligentny od mądrego? Otóż człowiek inteligentny znajdzie wyjście z sytuacji, w którą człowiek mądry nigdy by się nie wpakował. Czy to samo dotyczy się mądrego/inteligentnego biegacza? Odpowiedzi na to pytanie możemy poszukać w książce, która ostatnio trafiła w moje ręce, o wiele mówiącym tytule Biegać mądrze.
Książka nie jest może nowością wydawniczą, bowiem w naszym ojczystym języku, za sprawą wydawnictwa Inne Spacery, dostępna jest już od roku 2011. Niemniej jako że wcześniej nie miałem okazji zapoznać się z jej treścią, ostatnio nadrobiłem tę zaległość i w kilku kolejnych akapitach podzielę się swoimi wrażeniami.
Nie zdradziłem jeszcze jednej istotnej informacji. Autorem książki jest Richard Beynyo, redaktor Runner's World oraz autor szesnastu innych książek traktujących o bieganiu i okolicach (nie mylić z bieganiem po okolicach). Choć nie pisał tej książki sam - do współpracy zaprosił takie nazwiska (oczywiście mam na myśli osoby noszące te nazwiska) jak Amby Burfoot czy Kathrine Switzer. W ten sposób w dwudziestu pięciu rozdziałach, na dwustu dwunastu stronach tekstu zgromadzono (jak czytamy już w słowie wstępnym) olśnienia, których doznali inni zawodnicy, dzięki czemu nie musisz tych prawd w bólach odkrywać sam.

Skoro już mowa o rozdziałach, już szybki przegląd spisu treści (jak często w takich przypadkach się dzieje) wiele mówi o tym, czego można szukać w treści. Choć z drugiej strony spis wprowadza małe zamieszanie. Tytuły niektórych rozdziałów wydają się bowiem wzajemnie sobie przeczyć. Z jednej strony Ścigaj się (rozdział 5), z drugiej Nie ścigaj się (rozdział 6). Biegaj więcej (rozdział 11), a za kilka stron dalej Biegaj mniej (rozdział 12). Zdradzę wam jednak tajemnicę (to nie Gra o tron, więc nie powinno mi to grozić wizytą jegomości z widłami i pochodniami): to tylko pozorne sprzeczności. Co ciekawe rozdział o tym by biegać mniej kończy się jakże intrygującym zdaniem: Przyjmij, że być może zbędne kilometry nie istnieją. To dopiero jest sprzeczność.

Tytuł i pierwsze zdania wstępu wcale nie są mylące. Książka to naprawdę zbiór zbieranych latami doświadczeń i przemyśleń ludzi, którzy na własnych nogach przemierzyli setki tysięcy kilometrów i na bieganiu (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) zęby zjedli. Niektóre z tych reflekscji pisane są jednak z dużym przymrużeniem oka - oto moje ulubione (wytłuszczenie moje):
Moja konkluzja jest taka, że regularne ćwiczenia aerobowe, takie jak bieganie, są pozytywne na wielu poziomach, dają wiele korzyści: wzmacniają wytrzymałość fizyczną, dają energię, pozwalają kontrolować wagę, obniżają ciśnienie, zmniejszają stres, poprawiają nastój, wzmacniają pewność siebie i poprawiają postrzeganie własnego ciała, podnoszą wydajność mózgu, dostarczają mu dodatkowego tlenu i składników odżywczych oraz powiększają kolekcję koszulek.

Książkę na pewno należy (przynajmniej moim zdaniem, ale większość z tego, co tu właśnie piszę do tego przecież się sprowadza) uznać za inspirującą. Obok kształtowania zdrowego (nie tylko pod kątem medycznym) podejścia i spojrzenia na bieganie zachęca do takich działań jak organizacja tzw. biegów przygodowych (przykładem takiego biegu może być moje zeszłoroczne trzydzieści cztery kilometry na trzydzieste czwarte urodziny), włączenie się w organizację biegu jako wolontariusz (muszę w końcu spróbować), czy po prostu stanięcia nie na, a obok tresy zawodów, czyli wcielenie się w rolę kibica. Zamykający książkę, dwudziesty piąty rozdział jest z kolei inny niż wszystkie - to po prostu dwadzieścia pięć doskonałych biegowych cytatów.

A gdyby ktoś zapytał mnie co z  całej tej książki najbardziej wbiło mi się w pamięć, to oprócz tego, że lepiej czytać książki o bieganiu niż strony internetowe (jako autor bloga może nie powinienem tego przytaczać, ale przecież mam dystans do samego siebie, czyż nie?), wspomniałbym o dwóch prostych zasadach, które co najmniej kilkokrotnie powracają w tekście. Pierwsza z nich mówi, że za każde 1,5 km na wyścigu należy zapłacić jednym spokojnym dniem. Druga, by stosować naprzemienność treningów - intensywny/spokojny. Jeśli więc nie czytaliście jeszcze Biegać mądrze, a mnie nie udało się was do tego zachęcić, zapamiętanie tych dwóch prawidłowości na pewno pozwoli wam biegać lepiej, dłużej i z większą radością. A przecież właśnie tego (oprócz nowej pary butów) my biegacze pragniemy, czyż nie?

12 czerwca 2014

O wchodzeniu do tej samej rzeki uwag kilka

Było ciepłe czerwcowe popołudnie. Razem z MONBŻ, obiema córkami oraz bratem, świeżo upieczonym półmaratończykiem zmierzaliśmy w stronę samochodu, który zawieść nas miał w miejsce, gdzie zdecydowaną większość niedzielnego czasu (jaki nam jeszcze pozostał) spędzić na relaksie i chłodzeniu się (na wszelkie możliwe sposoby).
- Ale skwar – zagaiła MONBŻ
- Nieee, teraz jest przyjemnie – odpowiedziałem
Nic dziwnego, że było mi przyjemnie. Ostatnie niemal dwie godziny spędziłem biegając w pełnym słońcu, przy temperaturze przekraczającej trzydzieści stopni niejakiego Celsjusza, żebrząc o każdą kroplę wody, którą próbowałem zwilżać i schładzać zarówno organy wewnętrzne, jak i zewnętrzne. W tym samym czasie próbowałem pełnić rolę prywatnego zająca dla brata, który (jak już się powyżej wspomniało) debiutował (i to z sukcesem, choć ja sam jako zając nie do końca się sprawdziłem – ale o tym za chwilę) na dystansie dwudziestu jeden tysięcy dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra.
Jak samo***ka to i mina normalna być nie może, nie?
Założenia na ten start pierwotnie były takie, aby pomóc Sebastianowi przebiec połówke w czasie ok. 1:42-1:44 (taki czas wyszedł nam z analizy dokonań S. na krótszych dystansach). Biorąc pod uwagę upał, postanowiliśmy… nie zmieniać założeń i to zapewne był pierwszy z naszych błędów. Stwierdziłem, że pierwsze kilometry pobiegniemy w okolicach 5:00/km, a potem się zobaczy (w sensie przyspieszy).
Na początku szło nieźle. Słońce przygrzewało dziarsko, ale nam udawało się trzymać tempo. Nawet musiałem Sebastiana nieco hamować. Na każdym możliwym punkcie (oficjalnym i nieoficjalnym – bo trzeba zaznaczyć, że oprócz organizatorów również okoliczni mieszkańcy podawali oraz polewali nas wodą) staraliśmy się pić i schładzać się. Gdzieś pod koniec pierwszej pętli (pierwszej z dwóch), gdy mieliśmy za sobą jej najtrudniejszy odcinek (poza miastem, totalna pustka, prawie żadnych kibiców – normalnie patelnia) brat zaczął mi odjeżdżać (względnie ja jemu). Wtedy też wyprzedziła nas grupa prowadzona przez (oficjalnych) zajęcy na 1:45. Na początku drugiej pętli zacząłem zagrzewać Sebastiana do walki – wiedziałem, że 1:45 wciąż jeszcze jest w naszym zasięgu, nawet bez mocnego podkręcania tempa. Przejąłem też od niego tzw. nerkę, która (jak mi sam przyznał) razem z bidonem przeszkadzały mu w biegu. Tu trzeba zaznaczyć, że była to klasyczna torebka na pasku, nie zaś taka przeznaczona dla biegaczy. Faktycznie strasznie była niewygodna, ale to nie ja miałem tego dnia robić wynik, więc wziąłem to brzemię na siebie (i to jest przyjęta przeze mnie oraz oficjalnie obowiązująca przyczyna tego co się stanie za chwilę). Bidonu pozbyliśmy się w ogóle. Sebastianowi od razu poprawił się humor a w okolicach piętnastego kilometra złapał wiatr w żagle. I tempo też. A mnie… odcięło zupełnie. Przez ostatnie kilometry męczyłem się niemiłosiernie by utrzymać jako takie tempo i z przerażeniem obserwowałem tętno, które za chwilę przekroczy HRmax przy tempie wolniejszym niż trening w pierwszym zakresie. Nawet nie próbowałem już gonić brata. Wiem, że jako zając powinienem doprowadzić go do samej mety, ale uznałem, że skoro pomogłem mu przetrwać kryzys, to choć w połowie wypełniłem powierzone mi (nawiasem mówiąc, przez samego siebie) zadanie.

Jakoś dotarłem do mety, gdzie odnotowałem wynik, który okazał się lepszy jedynie od tego w moim półmaratońskim debiucie. Za to za metą, oj, co się działo za metą! Paróweczki, bułeczki, piwo (tego akurat sobie odmówiłem), swojskie jadło (czytaj: ogórki kiszone i chleb ze smalcem) ciasta drożdżowe. I tego wszystkiego ile dusza zapragnie. Aż żałowałem (ale tylko trochę), że tym razem przyjechałem z obstawą i nie mogłem tam posiedzieć dłużej.
Przeważnie słonecznie - bardzo zabawne. A tak w ogóle to moje szacowane HRmax do niedzieli wynosiło 185.
Poza pogodą, która już tradycyjnie (wprawdzie z ośmiu edycji pobiegłem tylko w dwóch, ale o pozostałych co nieco słyszałem) była nie do biegania, niemal nie było się do czego przyczepić. Organizacja perfekcyjna. Obsługa w biurze zawodów i depozytach szybka, sprawna i miła. Coś, z czym nie spotkałem się nigdzie indziej, a co widziałbym chętnie (z racji tego, że często na miejsce zawodów przybywam samotnie), czyli depozyt na rzeczy wartościowe. I atmosfera, nie zapominajmy o atmosferze, kształtowanej głownie przez mieszkańców miasta. To chyba jest specyfiką biegów w tych mniejszych miejscowościach. Nikt tu nie psioczy na zakorkowane miasto (zapewne również dlatego, że taki Grodzisk trudniej zakorkować, ale również widziałem samochody czekające na swoją kolej w uliczce przecinającej trasę biegu), za to kto żyw wspomaga biegaczy, a to podając kubek (tak tak, widziałem stoliki z parasolkami ustawione na podjeździe domku, gdzie mieszkańcy uwijali się jak w ukropie napełniając plastikowe kubki) czy butelkę wody, a to kostkę cukru, polewając wodą z węża (a nawet najzwyklejszego zraszacza do kwiatów). I doping, momentami ogłuszający doping – chwilami było tak głośno, że Sebastian stwierdził, że aż za głośno (mnie tam nie przeszkadzało, ale ja pamiętam taki doping z maratonu w Berlinie na ten przykład). Była tylko jedna łyżka dziegciu w tej beczce miodu – błąd interpunkcyjny w dacie na medalu (8.V.2014 zamiast 8 V 2014). Nie przesłania mi to jednak rewelacyjnej całości.

Na koniec dodam, że bart mój przyrodni zadebiutował na dystansie 21,097 km z czasem 1:49:21.

W najbliższą niedzielę jeszcze jeden start w kategorii Integracja i Zabawa (wynik rzecz trzeciorzędna), a potem skupiamy się (to znaczy ja się skupiam, choć pod czujnym wirtualnym okiem Trenejro) już na przygotowaniach do tego, co się wydarzy w pierwszy weekend października.

5 czerwca 2014

O tym co w maju, przed i po, uwag kilka

I jak tu podsumować miesiąc niedawno miniony, pytam sam siebie. I od razu (sam) sobie odpowiadam: krótko. A jak jeszcze uda się to zrobić zgrabnie, sukces będzie pełen.
Najbardziej cieszy ten znaczek pod jedenstką
Pierwsze dwa tygodnie przebiegły zgodnie z planem. Ostatnie szlify przed głównym startem wiosny, aż wreszcie wyjazd do Pragi i start w maratonie na czeskiej ziemi. A po maratonie? Po raz pierwszy od dawna, a właściwe to w ogóle pierwszy raz, w tygodniu pomaratońskim nie planowałem nie biegać. Ale to oczywiście była zasługa Trenejro, który pierwsze bieganie zaplanował mi już na wtorek. Nie udało się, chociaż wcale nie dlatego, żeby mi jakoś szczególnie doskwierały skutki niedzielnego bicia życiówki (stopa wciąż dawała do zrozumienia, że jeszcze pamięta wielokrotne lądowanie na praskim bruku). Ot, organizacyjnie nie wszystko się zgrało.
Tak w ogóle to na weekend w dwa tygodnie po Pradze (czyli na weekend Polska Biega) Trenejro zaplanował start na tzw. maratońskim rozpędzie. Tutaj dopiero organizacyjnie się nie zgrało. Ostatecznie cały weekend byłem sam z dziewczynkami, więc plany startowe trzeba było odłożyć na inne okazje.
W sumie z sześciu zaplanowanych na te czternaście pomaratońskich dni treningów udało mi się zrealizować całe pięćdziesiąt procent (prawda, że brzmi to lepiej niż banalne trzy). Uznałem więc, a wraz ze mną Trenejro, że okres roztrenowania wiosennego zaczął się samoistnie, tylko nieco wcześniej niż to było w planie. W ostatnim tygodniu maja wyszedłem biegać (ale pomachałem też nieco żeglarstwem jak również kończynami w basenie) już tylko raz - bez planu i tzw. spiny. Po prostu w sobotni poranek pobiegłem przed siebie.

W całym minionym miesiącu udało mi się pokonać biegiem 170 km. Co ciekawe to raptem trzy mniej niż w lutym, kiedy przygotowania do maratonu nabierały tempa, ale również miałem nieco organizacyjno-logistycznych zawirowań.
A teraz powoli zabieramy się za przygotowania do maratonu jesiennego, na który się już zapisałem i opłaciłem startowe nawet. W czerwcu będzie jeszcze na spokojnie. Pomijając dwa starty - w grodziskiej Połówce Słowaka oraz w wielkopolskim ekidenie - bardzo spokojnie. Ale za to w lipcu...

Acha, cel treningowy na lipiec jest nieco... nietypowy. Wstawać wcześnie, by przestawić się znowu (i ostatecznie) na bieganie przed pracą. Jest tez jeszcze wyzwanie żywieniowe, ale o tym to już pół fejsbuka wie.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...