20 października 2014

O weekndowych załamaniach pogody uwag kilka

Gdy zapisywałem się na półmaraton w Szamotułach, zasadniczo nie myślałem o niczym innym, jako o kolejnym biegu do Korony Półmaratonów Polskich. Inaczej rzecz ujmując, natenczas nie nastawiałem się na nic innego, jak po prostu pokonanie trasy. Przebiegnięcie od punktu A do punktu B. Po nie do końca udanym (nazwijmy rzeczy po imieniu: po nieudanym) starcie w Gnieźnie obudziła się we mnie żądza zemsty na dystansie 21 097,5 m. Żądzę tą osłabiło nieco moje poczucie po maratonie, który mnie sponiewierał w pierwszy weekend października. Stanęło więc na formie pośredniej. Nie oszczędzam się, ale lecę na tzw. czuja. Trenejro na taką strategię (a w zasadzie jej brak) przystał, dodając jedynie założenie, bym nie zaczynał wolniej niż 4:25/km.

Tych, którzy jeszcze nie wiedzą jak się to wszystko skończyło (nie mają fejsbuka, czy jak?) potrzymam jeszcze w niepewności. Nadmienię jednak, że w kwestii dotarcia na miejsce zawodów oraz z tegoż miejsca powrotu, był to bez wątpienia najszybszy półmaraton w mojej tzw. karierze. Z domu wypadłem jak z procy, do biura zawodów dotarłem (jak na moje standardy) na ostatnią chwilę (czyli piętnaście minut przed oficjalnym zamknięciem). A po przekroczeniu mety, szybki posiłek, bluza na się i w drogę. A wszystko to z powodu prostego faktu, że bieganie w krótkich gaciach po Szamotułach i okolicznych wioskach nie było jedynym ważnym wydarzeniem tego dnia. Celebracji Święta Biegowego (sic!) raczej nie było.

Jeszcze słówko o pogodzie. No taka piękna była przez cały tydzień. Przyjemny chłód, a czasem nawet trochę deszczu. i wszystko się musiało na niedzielę popsuć - niemal bezchmurne niebo i ponad dwadzieścia stopni. A dziś znowu tak przyjemnie pada...
Jakże ja jestem niefotogeniczny w biegu. Szczególnie na finiszu (foto: Marek Bramborski)
Natomiast co do biegu. Zacząłem bardzo dobrze. Pierwszy kilometr w 4:19. Jeszcze ponad dwadzieścia kaemów do mety, a już wszystkie założenia taktyczne spełnione. No może nie do końca, bo choć się tego ani nie powiedziało, ani nie napisało, gdzieś tam małym wirtualnym druczkiem stało przecież, że kolejne kilometry co najmniej nie wolniej. Niemniej pierwsze pięć biegło się naprawdę dobrze. Piaty to nawet w cztery minuty i dziewięć sekund (zbieg jaki czy co?). Dobrze, to znaczy całkiem szybko. A i przyjemni się biegło. Przyjemnie, chociaż jednak chyba ciut za szybko. Bowiem w okolicach siódmego kilometra przyszedł pierwszy kryzys. Uczepiwszy się jednak grupki biegaczy (momentami uczepiony byłem wirtualnie, bo raz czy dwa odeszli mi na kilka metrów) jakoś ten pierwszy moment słabości przetrwałem. Drugi przyszedł gdzieś tak między kilometrem dwunastym a trzynastym, gdzie znajdował się niezbyt stromy ale całkiem długi podbieg (kurczę, gdybym go nie wypatrzył wcześniej na profilu trasy, w czasie samego biegu mógłbym go nawet nie zarejestrować). I gdy już się wydawało, że dalej będzie już tylko z górki (dosłownie iw przenośni), na czternastym kilometrze wybiegliśmy na otwartą przestrzeń i dostaliśmy wiatr prosto w twarz.

Jeszcze przez kilometr biegłem razem z grupą (tą samą, której uczepiłem się przy pierwszej fali kryzysu). A wiadomo, w grupie z wiatrem walczyć lżej. Niemniej w okolicach kilometra piętnastego, mimo przeciwnego wiatru postanowiłem zostawić dotychczasowych towarzyszy nieco za swoimi plecami. Zacząłem też wyprzedzać kolejne osoby, więc wydawało mi się, że przyspieszyłem. Teraz, gdy patrzę na wykresy tempa, okazuję się, że to nie ja przyspieszyłem, tylko najwyraźniej pozostali zwolnili jeszcze bardziej. Bo gdyby nie to, że po osiemnastym kilometrze nieco docisnąłem i tempo wzrosło do ok. 4:20/km, czwarta piątka była by wolniejsza niż trzy poprzednie. W każdym bądź razie, wyprzedziwszy jeszcze kilka osób, a bardziej zmagając się z samym sobą, do mety dotarłem z czasem 1:33:23. Wynikiem, który uznaję za całkowicie mnie zadowalający. Tak, to był dobry bieg!
A mój kolega z pracy Rafał, który pofatygował się do Szamotuł aż z Bydgoszczy, w swoim drugim starcie na dystansie półmaratonu ustanowił nową życiówkę i nabiegał 2:11:51. To był dopiero dobry bieg, o!
Źródło: endomondo.com
A teraz mam ochotę nieco odpocząć.

16 października 2014

O najbardziej górskim z asfaltowych maratonów uwag kilka

Podobno są dwa sposoby pisania relacji z jakiegoś wydarzenia. Pierwszy to oczywiście tzw. sposób na świeżo (względnie na gorąco). Póki jeszcze wspomnienia są żywe a i emocje nierzadko trzymają się jeszcze na wysokim albo bardzo wysokim poziomie. Drugi sposób to na zimno, czyli gdy emocje i przysłowiowy kurz po bitwie opadną, a każdy krok (w tym wypadku biegowy) zostanie gruntownie przemyślany. Można jeszcze pisać relację po latach (choćby i dziesięciu – względnie po dziesięciu maratonach), ale w takiej sytuacji należałoby raczej mówić o wspomnieniach.
Te kilka powyższych zdań, ze szczególnym uwzględnieniem słowa otwierającego pierwsze zdanie, to oczywiście mój wymysł, choć pewnie za bardzo z prawdą się nie minąłem. Musiałem jednak jakoś sobie uargumentować fakt, że zabieram się za relację z Silesia Marathon 2014 po ponad dziesięciu dniach od przekroczenia linii mety. A zatem do dzieła.

Kilometry 0-10; czas: 0:46:07; średnie tempo: 4:37/km
Foto: Maciek Koziarski
Stając na starcie wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Monika i Maciek, którzy udzielili mi gościny pod swoim dachem podczas mojego pobytu w Katowicach, w sobotę zabrali mnie na przejażdżkę po większej części trasy. Wciąż się jeszcze zastanawiam czy dobrze zrobili(śmy). Czasem ignorancja to skarb. Może lepiej zniósłbym te wszystkie podbiegi, gdybym po raz pierwszy zobaczył je dopiero na trasie? Powtarzałem sobie jednak, że jestem przygotowany – biegałem przecież i podbiegi, i krosy. Grunt to nie szarżować z tempem na podbiegach, mówiłem sobie, i nadrabiać (choć bez szaleństw) straty na zbiegach.
Pierwszy kilometr lekko w dół. Nogi niosą tak, że próbuje się hamować. A może trzeba było tego nie robić? Wysiłek niewielki, ale kilka cennych sekund byłbym urwał. Tym bardziej, że na drugim kilometrze zaczyna się aleja Korfantego, która prowadzi nas przez niemal całe następne cztery kilometry. Dodajmy, że prowadzi cały czas pod górę. Na piątym kilometrze, jeśli wierzyć wskazaniom Endomondo, osiągamy najwyższy punkt trasy, położony trzydzieści sześć metrów wyżej niż linia startu. Potem jest już nieco z górki. Czasem mocno z górki. Zaczynam uświadamiać sobie, że to zbiegi, wbrew pozorom, mogą swą stromizną najbardziej dać mi się w kość. Skupiam się zatem na technice biegu, aby uniknąć tego, co słyszę wokół siebie – tłuczenia nogami o asfalt. Gdzieś w okolicach szóstego-siódmego kilometra dochodzę do wniosku, że dobrym rozwiązaniem będzie praca zespołowa i podłączam się do małej grupki biegaczy. Kolejne kilometry pokonujemy wspólnie. Po pierwszej dyszce strata w stosunku do założonej strategii wynosi ok. czterdziestu sekund. Dużo to czy mało? Jedno i drugie.

Kilometry 10-20; czas: 0:45:12; średnie tempo: 4:31/km
Foto: Maciek Koziarski
Druga dycha jest względnie płaska. Jak na przebieg całej trasy oczywiście, bo naprawdę płaskich odcinków przyszłoby ze świeczką szukać (ciężko by się biegło z tą świeczką). Skoro piałem o najwyższym punkcie trasy, warto zauważyć, że najniższy (tak jak poprzednio, wg wskazań Endomondo) znajdował się w okolicy kilometra piętnastego – trzydzieści metrów niżej niż linia mety oraz sześćdziesiąt sześć niż punkt najwyższy. Pierwsze dwa kilometry dychy numer dwa trzymam się wciąż grupy. Później jednak, zauważywszy, że nie nadrabiam poniesionych wcześniej strat, postanawiam nieco przyspieszyć. Przyspieszam i zaczynam odrabiać straty. Mniej więcej na piętnastym kilometrze jestem już w czasie. Biegnie się super. Wprawdzie trasa prowadzi przez te mniej malownicze tereny Aglomeracji Śląskiej, a kibiców jak na lekarstwo, ale jest dobrze. Ale co się dziwić, na drugiej dyszcze maratonu zazwyczaj jest dobrze. Dwudziesty kilometr, a na nim sporą grupkę kibiców (która mnie nieco zaskoczyła, bowiem było to miejsce raczej odludne, w dodatku wiadukt na dwupasmowej drodze) mijam po godzinie, trzydziestu jeden minutach i dziewiętnastu sekundach. Niektórzy kibice on-line (którym za zdalny doping serdecznie dziękuję) zasugerowali się nawet, że idę na złamanie trzech godzin. Ale to był dopiero dwudziesty kilometr (nawiasem mówiąc, maty pomiarowej na półmetku nie było w ogóle – oznaczeń półmetka też nie, bądź je przegapiłem).

Kilometry 20-30; czas 0:46:08; średnie tempo: 4:37/km
Foto: Maciek Koziarski
Trzecia dycha to chyba najbardziej pofałdowana część trasy. Podbiegi krótsze, acz strome, dają się we znaki. Na zbiegach nogi wprawdzie niosą, ale pozostała część ciała pracuje mocno, by nie dać się zupełnie ponieść działaniu siły grawitacji i nie zmienić położenia ciała z pionowego na inny. W tej częśći trasy było chyba najwięcej kibiców (pomijając oczywiście strefę startu i mety). Ich doping pomaga walczyć z profilem trasy i własnymi słabościami. Najbardziej niesie w okolicach dwudziestego siódmego kilometra, czyli na niezwykle klimatycznym Nikiszowcu, gdzie kibiców jest najwięcej (na przykład grupka pięciu, może sześciu, nastolatek siędząca na schodkach, wyczytujących i wykrzykujących imiona biegaczy – dodawała skrzydeł). Tutaj też po raz kolejny spotykam Maćka. Powoli zaczynam odczuwać zmęczenie – zastanawiam się czy nie za wcześnie. Po wybiegnięciu z Nikiszowca czeka nas kolejny długi podbieg. Trzydziesty kilometr mijam po dwóch godzinach, siedemnastu minutach i dwudziestu ośmiu minutach od startu. Trzecia dycha w czasie niemal identycznym jak pierwsza. Pierwsza była za wolna, ale nadrobiłem. Z tym, że na trzeciej miałem przyspieszyć. Nadrobię i tym razem?

Kilometry 30-42,195; czas 1:01:31; średnie tempo: 5:03/km
Foto: Maciek Koziarski
Powiedzenie, że maraton to bieg na dziesięć kilometrów z trzydziestodwukilometrową rozgrzewką sprawdza się w pełnej rozciągłości. W Dolinie Trzech Stawów, na trzydziestym czwartym kilometrze raz jeszcze czeka na mnie Maciek. Tam właśnie zaczyna być naprawdę ciężko. Kibice zagrzewają do walki, zagrzewam się i ja. Krzyczę do Maćka, że (przepraszam wrażliwych) będę rzygał (przez chwilę naprawdę myślałem, że tym się skończy). Ale zaraz dodaję, że dopiero na mecie. Jakieś młode dziewczę z dobroci serca podaje mi butelkę wody. Potrzebowałem tego tak bardzo, że miałem wrażenie, iż właśnie spotkałem anioła (ciekawe czy była faktycznie tak urodziwa, jak ją zapamiętałem?). Miałem ochotę sprawdzić czy aby na pewno nie ma skrzydeł, ale nie miałem siły się odwrócić. Od piątego kilometra mógłbym na palcach jednej ręki policzyć osoby, które mnie wyprzedziły. Teraz to się zmienia. Walczę jednak i pokonuję kolejne kilometry oraz kolejne podbiegi. Największy moment słabości przychodzi na czterdziestym kilometrze, gdzie był chyba najbardziej stromy podbieg na trasie. Walczę by w ogóle biec i z zazdrością patrzę na biegacza, który akurat w tym momencie zaczyna przyspieszać. Ostatnie dwa kilometry to już walka o jedno. O dotarcie do mety. Nawet na ostatnich metrach, gdy widok mety oraz doping kibiców pozwalają zazwyczaj wydobyć ukryte gdzieś dotąd pokłady dodatkowej energii, biegnę z grymasem bólu na twarzy. Za metą nie mam już siły na nic. Cieszę się tylko, że dobiegłem. Maciek musi mnie niemal zmusić bym pokazał zęby (dosłownie) do zdjęcia.
Źródło: endomondo.com
Na koniec warto dopowiedzieć sobie na ważne (ale to… bardzo ważne) pytanie. Szczególnie w kontekście dyskusji, jaka przez tzw. inetrnety przetoczyła się w dniach poprzedzających mój start w Katowicach. Czy jestem zwycięzcą czy pokonanym? Zwycięzcą na pewno nie. Nawet mimo tego, że nabiegałem vice-życiówkę. A jak bym chciał poprawić sobie humor, mógłbym napisać, że to mój najlepszy wynik na polskiej ziemi. A jednak wynik dużo gorszy, od tego, w który celowałem. Pokonanym jednak również się nie czuję. No dobrze, pokonanym tak, ale nie przegranym. Maraton wprawdzie mnie sponiewierał jak nigdy dotąd. Ale, że po raz kolejny ostatnio pozwolę sobie na analogię piłkarską, przegrałem po walce. I tak sobie myślę, że to może nawet dobrze. Przecież nie może mi tak ciągle wszystko wychodzić – życiówka za życiówką. Jest z czego wyciągać wnioski. Teraz moje myśli biegną już ku wiośnie. Pora zdecydować gdzie pobiegnę maraton numer jedenaście!

PS. jeśli ktoś przegapił rozwiązanie jednego konkursu, a zarazem ogłoszenie drugiego, to szybciutko na lajkpejdża, szybciutko

12 października 2014

O miesiącu szlifów ostatnich uwag kilka

Ale czymże byłby rycerz, bez swojego wiernego rumaka... A nie, przepraszam, to nie ta bajka Chciałem oczywiście napisać, że czym byłaby relacja z maratonu bez podsumowania ostatniego etapu przygotowań. Po prostu z poczucia kronikarskiego obowiązku (prowadzenie tego bloga ma przecież jakiś, choć nie jeden, cel) muszę o jeszcze dzień lub dwa odwlec opis moich maratońskich katuszy i ten ostatni raz pochylić się na wrześniem Roku Pańskiego 2014.
Źródło: endomondo.com
A wrzesień ów można podzielić na dwa okresy - przed oraz po Biegu Lechitów (ten drugi można by też nazwać między połówką a maratonem, jak się ktoś uprze). W tych pierwszych dwóch tygodniach były podbiegi, było tempo (drugi zakres, jak kto woli) i były także (w tygodniu kończącym się startem) dwusetki. Generalnie jednak bez tłuczenia większej ilości kilometrów, bo najdłuższy trening miał ich szesnaście. Po połówce (a propos, wczoraj złapałem się na czymś już niemal oczywistym - że już od bardzo dawna, słowo połówka nie kojarzy mi się bynajmniej z alkoholem), choć wydawać by się mogło, że może być już tylko wyostrzenie (zwane także z angieska tapperingiem), było jeszcze całkiem intensywnie. Kolejny tydzień zakończył się bowiem dwudziestoma pięcioma kilometrami, w których trzeba było zawrzeć dziesięć, a potem dołożyć jeszcze pięć kilometrów tempa. Cztery dni później trzeba było znowu zaliczyć piętnaście kilometrów tempa, choć tym razem w jednym ciągu. A na niecały tydzień przed maratonem zrobić jeszcze dziesięć tysiączków. Żaden z tych trzech treningów nie dał się zaliczyć do tych rekreacyjnych. Dodajmy jeszcze podbiegi, które na moje własne życzenie zamieniliśmy na kros (nie mogłem sobie odmówić, przy okazji wizyty w (s)portowym mieście Szczecinie, odmówić przyjemności biegania po Lasku Arkońskim) i osiemnastokilometrowy pierwszy zakres w samym środku tygodnia (między krosem a piętnastką tempa) a zyskamy jako taki pogląd tego, jak wyglądały ostatnie szlify przed maratonem. I tylko ten ostatni tydzień (nie licząc tysiączków oraz samego maratonu oczywiście) był całkiem na luzie). Ale tu już wkraczamy na pola październikowe.
Źródło: endomondo.com
Generalnie jednak przez cały wrzesień miałem lekkie wrażenie, że biegam gdzieś jakby obok planów. Kilka korekt i przesunięć trzeba było zrobić. Niemniej, jak spojrzeć na to z pewnej perspektywy, wygląda to całkiem dobrze. Siedemnaście (jeśli wliczyć w to start w połówce) treningów biegowych, a także jedna wizyta na basenie. Prawie dwadzieścia pięć godzin czystego ruchu. I dwieście siedemdziesiąt - o dwadzieścia siedem więcej niż w sierpniu - przebiegniętych kilometrów.

Jak to wszystko przełożyło się na jubileuszowy start na królewskim dystansie, częściowo na pewno już wiecie. Ale na szczegóły trzeba jeszcze ten dzień lub dwa poczekać. A może i trzy lub cztery? No dobra spróbuję ograniczyć się do jak najmniejszej liczby. Niemniej poczekać trzeba. Dobra, kończę posta, bo zaczynam się zapętlać...

7 października 2014

Halo Panie Jacku: O bieganiu w kółko uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Chciałem do Pana napisać jeszcze przed moim kolejnym moim startem na dystansie maratońskim, ale... No jakoś w tej, tzw. przedmaratońskiej gorączce nie miałem absolutnie weny do pisania i w sumie kilka rzeczy, które powinienem był napisać jeszcze przed niedzielą piątego października, zostanie w plecione w cykl pomaratońskich podsumowań. A na pierwszy ogień idzie te kilka słów kierowanych do Pana.

Po lekturze Pańskiego ostatniego felietonu chciałem najpierw naszły mnie refleksje na temat moich ścieżek treningowych (tych u siebie i tych wyjazdowych - z racji wykonywanego zawodu również nieco podróżuję, o czym już zapewne wspominałem). Ale już po ukończeniu tego jubileuszowego, dziesiątego biegu na królewskim dystansie postanowiłem nawiązać właśnie to tegoż dystansu i przelać na papier (w wirtualną, rezo-jedynkową rzeczywistość raczej) swoje przemyślenia na temat przebiegu tras maratonów, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które sam pokonałem. Pozwoliłem sobie zatem na małą retrospekcje (to ten moment w filmach, gdy obraz zaczyna charakterystycznie falować) i tak powstała ta oto Subiektywna Klasyfikacja Tras Biegów Maratońskich - w skrócie SKTBM
Biegi w kółko kojarzą mi się z lekcjami wuefu w podstawówce i tzw. pętelką. Na zdjęciu guzik z pętelką
(źródło: Wikimedia)
Typ 1, zwany także klasykiem - Trasa Jędnopętlowa
Dlaczego klasyk? Bo aż połowa (czyli pięć: Warszawki, Wrocławski, Berliński, Poznański w swej czternastej edycji oraz Silesia Marathon) przebiegniętych ukończonych przeze mnie maratonów miały właśnie taki przebieg. Ot, wybiega się z linii startu i biegnie by wrócić mniej więcej (nie zawsze dokładnie) w to samo miejsce. Czasem ani razu nie stawało się na tym samym kawałku asfaltu, jak na przykład w Berlinie, gdzie trasa miała kształt niedomkniętej pętli. Innym zaś razem mała część trasy pokrywała się, gdy na przykład finiszowało się w przeciwnym kierunku niż zaczynało bieg. A czasem trasa krzyżowała się sama ze sobą - taka pętelka na pętli.

Typ 2 - Trasa dwupętlowa
Przypadek niezbyt często spotykany, ale np. maraton w mieście, w którym obecnie mieszkam, przez długie lata miał taki właśnie przebieg. Na linie startu wracało się po przebiegnięciu mniej więcej połowy dystansu, by drugą połowę przebiec tą samą trasą. Niewątpliwą zaletą (niemniej ja osobiście i tak wolę trasy jędnopętlowe) takiego układu jest fakt, że nawet gdy biegniemy w obcym mieście, na tym zdecydowanie trudniejszym odcinku maratonu, wiemy już mniej więcej czego się o trasie spodziewać (choć czasem ignorancja to błogosławieństwo).

Typ 3 - Trasa trzypętlowa
Taki przebieg od lat ma trasa maratonu w Dębnie, która de facto w niewielkim jedynie stopniu przez owo Dębno prowadzi. Taka trasa, oprócz tego, że za trzecim razem czujemy się niemal jak u siebie, ma jeszcze jedną niewątpliwą zaletę. Wystarczy, że mieszkańcy takiego Dębna, jak i jego okolic, wyjdą przed dom (co zresztą mieszkańcy Dębna i okolic chętnie czynią), a już pojedynczy maratończyk może liczyć na trzykrotne wsparcie.

Typ 4 - Trasa udziwniona
Taką nazwę nadałem trasom takich maratonów jak ten w w Krakowie (edycja 2010), Łodzi (2013), czy Pradze (2014). Owo udziwnienie polega na tym, że przez niektóre fragmenty trasy przebiega się tylko raz, przez inne dwa (czasem w tym samym, a czasem w przeciwnych kierunkach), a przez niektóre nawet i trzy. Niemniej najbardziej zapadła mi w pamięć (w formie swego rodzaju traumy) trasa Cracovia Marathon A.D. 2010. Najpierw musieliśmy pokonać pętlę woków Błoni Krakowskich, potem pobiec do Nowej Huty i z powrotem, by na koniec jeszcze (nie raz, lecz) dwa razy obiec Błonie. Czemu to takie straszne? Bo trzeba było przebiec obok mety, mając do niej zarazem jeszcze pięć kilometrów. Gdyby nie to, że ludzie zasadniczo z własnej nieprzymuszonej woli na coś takiego się decydują, nadawało by się to na interwencję ONZ, Amnesty International, a co najmniej Rzecznika Praw Obywatelskich.

Zdefiniowałbym jeszcze trzy typy, z którymi zetknąłem się w biegach na krótszych dystansach (lub osobiście jeszcze się nie zetknąłem, niemniej wiem, że takowe bywają), ale występują również w wersji maratońskiej.

Typ 5 - Trasa czteropętlowa
Przed swoim drugim maratonem biegłem dystans o połowę krótszy w ramach maratonu w Lesznie. Tam właśnie wytyczono pętlę, którą trzeba było pokonać cztery razy by zaliczyć dystans królewski, dwa, aby mieć w nogach połówkę, a jak ktoś chciał, biegł raz i pokonywał ćwierćmaraton.

Typ 6 - Trasa wielopętlowa
Taką formę najczęściej przyjmują rozgrywane na niewielkim obszarze maratony koleżeńskie. Ilość pętli zależy najczęściej od dostępności powyższego obszaru

Typ 7 - Trasa z punktu A do punktu B
Taki przebieg ma chociażby Maraton Bostoński, a na naszym podwórku miał przez jakiś czas maraton, który również przez jakiś czas nazywał się Maratonem Metropolii i prowadził albo z Torunia do Bydgoszczy, albo zgoła odwrotnie.

Nie słyszałem jednak jak do tej pory o maratonie, który miałby trasę, którą ja nazywam na hobbita, czyli tam i z powrotem.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

4 października 2014

O zmywaniu i gotowaniu uwag kilka

Gdyby ktoś dziesięć (a nawet pięć lat temu) powiedział mi, że pewno dnia otrzymam do recenzji książkę kucharską, powiedziałbym mu, że ma urojenia. To luźna parafraza słów współautora (obok Georgie Fear) Książki Kucharskiej dla aktywnych*, Matta Fitzgeralda, ze wstępu do tejże książki. Generalnie do moich największych osiągnięć kulinarnych (jak do tej pory) można zaliczyć usmażenie jajecznicy, omleta, względnie przygotowanie spagetti pod czujnym okiem MONBŻ. A jednak, dzięki uprzejmości wydawnictwa Inne Spacery, kilka (no może kilkanaście) dni temu trafił do mnie egzemplarz sygnalny tejże publikacji. Do lektury przystąpiłem z pewną taką nieśmiałością, ale że na pierwszej stronie wstępu przeczytałem, że ideą książki jest, aby nadawała się ona dla tych, którzy wolą zmywać po obiedzie niż go gotować (To ja! - wykrzyknąłem w duchu), zabrałem się do dalszej lektury.
Zacznijmy może od tego, że Książka kucharska dla aktywnych, jest kontynuacją, a może raczej rozwinięciem, wcześniejszej publikacji Matta Fitzgeralda, Waga Startowa**, w której autor opisał stworzony przez siebie program nie tyle odchudzania, co dążenia do tytułowej wagi startowej. Dodajmy, że opisał bardzo dokładnie (miałem okazję czytać tą książkę, również wydaną przez Inne Spacery, dwa lata temu), wielokrotnie popierając swoje wywody wynikami badań naukowych. Uspokajam jednak, że nie trzeba bezwzględnie (chociaż moim skromnym zdaniem na pewno warto) sięgać po tę wcześniejszą publikację, zanim otworzy się Książkę kucharską. Zaraz za wstępem do tej drugiej znajdziemy bowiem wprowadzenie do programu wagi startowej - poznamy o zestaw sześciu wskazówek związanych z dietą, zrachowaniami i ćwiczeniami, czy też dowiemy się co to jest WJD (Wskaźnik Jakości Diety). Ale właśnie - co to jest ta waga startowa. Otóż jak twierdzi autor obu publikacji, każdy sportowiec wytrzymałościowy posiada swoją indywidualną wagę startową, tj. taką masę (z uwzględnieniem zawartości tłuszczu), przy której waga ciała jest na tyle niska, a wydolność na tyle wysoka, że osiągane wyniki są najlepsze (mam nadzieję, że nie zagmatwałem). Obie książki mają za zadanie pomóc ową wagę startową osiągnąć.

Książka kucharska to oczywiście przepisy. Ale nie tylko. Przede wszystkim, oprócz wspomnianego powyżej wprowadzenia, znajdziemy garść, a nawet pełne garści, praktycznych porad. Takich jak gdzie i jak kupować żywność, gdzie i jak ją przechowywać, czy też jak właściwie powinny wyglądać nawyki żywieniowe sportowca wytrzymałościowego (również sportowca amatora). A już w samym dziale przepisów znajdziemy praktyczne pomysły i porady, np. jak przygotować jajka na trzy sposoby, czy też (tę chyba sobie skseruję i będę nosił w portfelu) jak rozpoznać pieczywo pełnoziarniste (ostatnio pani w piekarni - tak, w piekarni - nie potrafiła mi wskazać, które to).

A jeśli już chodzi o sam dział przepisów, ten podzielony jest na trzy działy:
1. Przepisy dla sportowców początkujących w kuchni
2. Przepisy dla sportowca z pewnym doświadczeniem w kuchni
3. Przepisy dla sportowca, który uwielbia gotować
Jak łatwo się domyślić, poszczególne działy to kolejne poziomy trudności (a może lepiej zabrzmi wtajemniczenia). Autor zastrzega jednak, że ci, którzy zechcą od razu sięgnąć do działu numer trzy, nie będą się nudzić korzystając z dwóch poprzednich. Przepisy w każdym z trzech działów podzielony jest jeszcze na dania śniadaniowe i te przeznaczone na obiat i kolację. A jeśli chodzi o przepisy, to cóż - przyznam szczerze, że trudno mi się wypowiedzieć. Tak bardzo wolę zmywać niż gotować, że nawet niektóre przepisy z działu dla początkujących przyprawiają mnie o zawrót głowy. Nie to, żeby były aż tak skomplikowane. Po prostu co do niektórych składników musiałbym się najpierw mocno zastanowić, gdzie to kupić, a czasem najpierw sprawdzić, co to w ogóle jest i czym to się je. Niemniej sumiennie z tego miejsca chciałem obiecać i się zobowiązać, że się przełamię i wypróbuję kilka, nawet tych bardziej wyszukanych przepisów.

Warto na koniec dodać, że książka jest bogato ilustrowana i niektóre fotografie od razu powodują wzmożoną produkcję enzymów trawiennych. Nie napiszę, że jest to pozycja obowiązkowa, bo nie lubię wyświechtanych haseł, ale moim zdaniem jeśli tylko myślisz o tym by jeść nie tylko zdrowo, ale po prostu dobrze (jak dla mnie pierwsze jest immanentną częścią drugiego), warto to książkę mieć nie tyle w swojej biblioteczce, co w kuchni.

A propos mieć. Książka pojawi się w sprzedaży dosłownie na dniach. Będzie jednak szansa, by otrzymać egzemplarz bezpłatny. Jak tylko rozwiążę konkurs poprzedni, ogłosi się kolejny, w którym nagrodą będą właśnie egzemplarze Książki kucharskiej ufundowane przez wydawcę. Także w najbliższych dniach śledźcie lajkpejdża (w ogóle śledźcie).

*Pełny tytuł to Książka kucharska dla aktywnych. Waga startowa. Przepisy dla sportowców i osób aktywnych
**W tym przypadku z kolei pełny tytuł brzmi Waga Startowa. Jak zeszczupleć by poprawić wyniki sportowe. Plan pięciu kroków dla sportowców wytrzymałościowych

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...