31 marca 2011

Jak tu się nazwać? - Etap 3 i pół

Już jutro ruszają zapisy do maratonu sztafet - pora zatem najwyższa podjąć decyzję ostateczną co do nazwy drużyny. Wyniki przeprowadzonej w etapie trzecim ankiety przedstawiają się następująco:
To co rzuca się w oczy, to fakt, że przygniatająca większość (z grupy być może o nie oszałamiającej liczebności czyli dziesięciu osób, ale zawsze), bo aż 80% opowiedziało się za którąś z form Blogaczy (z "małpką" lub bez). Zacząłem się zatem zastanawiać, czy da się znaleźć kompromis który zadowoli obie podgrupy. I chyba znalazłem: Oficjalna nazwa: Blogacze - a w logo: Blog@cze. I co wy na to?

25 marca 2011

Podsumowanie tygodnia - 4tdMD

Blisko, coraz bliżej... do celu jakim jest kolejny maraton. W kolejnym tygodniu przygotowań, który nieco się przeciągnął (bo "treningowo" skończył się w kolejny poniedziałek) nie udało się zrealizować planu w 100% ale dzięki Maniackiej generalnie można uznać tydzień za w pełni udany.

Wtorek
13 km @ MP
Kolejny z serii treningów w docelowym tempie maratonu (im bliżej końca planu, tym tego typu treningów coraz więcej - ciekawe dlaczego?). Nie był to trening łatwy, bo wciąż czułem się lekko ociężały. Ale zmobilizowałem się na tyle by pokonać te 13 km ze średnim tempem 5:39/km.

Czwartek
10 x 400m (400 m RI)
Tak miało być. Ale ulewa, a przede wszystkim pilna praca umysłowa na wieczór sprawiły, że zostałem w domu. Za trening "szybkościowy" musiał mi zatem wystarczyć (szybki w końcu) start w Maniackiej Dziesiątce.

Poniedziałek
32 km @ MP + (19 sec/km)
To dopiero była przysłowiowa "masakra". Prawdopodobnie gdy wychodziłem pobiegać minęło już zbyt dużo czasu od ostatniego posiłku. Bo mimo, że przed wyjściem zjadłem jeszcze banana i pół batona muesli, już na pierwszych kilometrach poczułem się głodny. Miałem wprawdzie ze sobą żel energetyczny, ale też szybko zorientowałem się, że energii z niego może być mało na ukończenie treningu zgodnie z założeniami. Stoczyłem zatem heroiczną walkę z głodem i samym sobą i nawet udało mi się dobiec w założonym czasie (czyli ze średnim tempem 5:59/km). A po powrocie rzuciłem się na lodówkę - ale do końca dnia już nie udało mi się najeść do końca...

Reasumując, zamykam tydzień z 55 km na "liczniku". Mimo małych perturbacji, uwzględniając bardzo udany start (i test zarazem) na 10 km, nie mogę powiedzieć, że nie jestem z siebie zadowolony. Ale końcowe efekty ocenimy w Dębnie.

21 marca 2011

Udało się!

Po pierwsze udało się w końcu usiąść do komputera w celach nie związanych ani z pracą, ani ze studiami (ale i tak będzie krótko, bom zmęczony srodze).
Po drugie, udało się i w końcu zainaugurowałem sezon startowy 2011.
I wreszcie po trzecie, udało się zrealizować z nawiązką plan na siódmą już, a drugą z moim udziałem, Maniacką Dziesiątkę. Ale po kolei może...

W tym roku również biegł ze mną mój ojciec, zapalony kaliski cyklista, okazjonalnie biegacz. W biurze zawodów stawiliśmy się odpowiednio wcześnie, niestety i w tym roku bez obstawy kibiców, albowiem Moje Dziewczyny miały w tym czasie zajęcia na basenie. Przy okazji odbierania pakietów "kazaliśmy" dziewczynie nam je wydającej zgadywać, który Bartłomiej, który Bogusław - sądziłem, że od razu zerknie na daty urodzenia, a ona (skubana) od razu po prostu zgadła. A potem jak to przed biegiem, pogaduchy z innymi biegaczami, przebieranie, przypinanie numeru (agrafki w pakiecie startowym były tak ogromne, że szybko odszukałem w torbie mniejszy zestaw z innej imprezy), kawa-herbata-płaszczyk (sic!) i o pół dwunastej na rozgrzewkę. Jeszcze tylko drużynowo-szpikowe zdjęcie...
a potem już tylko oczekiwanie na wystrzał startera, którego de facto wcale nie słyszałem (jakieś zamokłe kapiszony mieli, czy co?).

Moim planem minimum było poprawienie życiówki (0:49:24), ale zależało mi, żeby złamać barierę 48 minut, co przy założeniu "dycha razy pięć" pozwoliło by mi celować w 4 h na maratonie.
Pierwsze dwa kilometry pobiegłem, jak to mi się często zdarza, nieco za szybko (4:24, 4:33/km), zwolniłem więc nieco i na kolejnych trzech utrzymywałem tempo zbliżone do 4:40/ km (4:43, 4: 32 i 4 :39) i już wiedziałem, że jeśli uda mi się utrzymać takie tempo, a biegło mi się naprawdę nieźle (nie to, żebym w wysiłku w to nie wkładał, ale byłem na granicy tzw. strefy komfortu) będzie dobrze a nawet bardzo dobrze. Kolejne kilometry minęły w 4:35 (o dziwo nie zwolniłem - a wręcz przeciwnie - na odcinku z punktem pojenia biegaczy), 4:42 i znowu 4:42. Na ósmym, gdy poczułem już zapach finiszu zacząłem przyspieszać (4:24/km) by na ostatnim kilometrze dać siebie jak najwięcej (nie jestem pewien czy wszystko: 4:07/km). Wynik końcowy to 0:45:40. Życiówka poprawiona o prawie cztery minuty a bariera "48" złamana o ponad dwie. Żałuję tylko, że nie udało mi się "załapać" na srebrny medal, ale wyprzedziło mnie o 23 osoby za dużo. Ale spokojnie - o srebro powalczę za rok.
Reasumując jestem bardzo zadowolony z wyniku, który pozwala wysnuć wniosek, że mimo perturbacji w realizacji planów treningowych, jestem w dobrej formie, która z kolei nieźle wróży na maraton. Teraz już tylko dobrze przepracować "wyostrzenie" i szykować głowę do biegu w Dębnie.

PS. Tata dotarł na metę z wynikiem 1:10:13

16 marca 2011

Podsumowanie tygodnia - 5tdMD

Po grypie żołądkowej i katarze przyszedł czas na przesilenie wiosenne ogólną niemoc, ciąg niefortunnych zdarzeń oraz wynikające z tegoż ciągu przemęczenie. To wszystko doprowadziło do kolejnego tygodnia quasi-wymuszonego odpoczynku.

Pierwszy trening planowałem wstępnie na środę, po powrocie z podróży służbowej do Krakowa. Niestety dotarłem do domu po 23, jak się łatwo domyślić - wykończony. W czwartek z kolei organizm wysłał mi wyraźny sygnał, że jest zmęczony i żebym odpuścił. Posłuchałem. Oznaczało to dla mnie, że zostały mi trzy dni i trzy treningi do końca tygodnia. Ale pomyślałem, że w piątek zrobię tempo, w sobotę pojadę na Grand Prix Poznania (doskonały trening szybkości) a na niedzielę zostawię wybieganie. Niezła kumulacja, ale do zrobienia.

Piątek
16 km @MP

A tu w piątek organizm znowu mówi mi: "Bartek, jesteś przemęczony odpuść!" Tym razem nie posłuchałem i to był mój błąd. Miało być16 km ale po wymęczonych sześciu wróciłem do domu. Nie pamiętam już kiedy ostatnio przerwałem trening (no dobrze, pamiętam, ale to naprawdę bardzo dawno było). Wtedy dotarło do mnie, że naprawdę jestem przemęczony.

Weekend nie przyniósł poprawy. Mało tego, musiałem w sobotę wieczorem "przysiąść fałdów", późno poszedłem spać i niedzielne wybiegania również poszło w niebyt. Tak oto dwa pozostałe zaplanowane na ten tydzień treningi:
3 x 1600 m (400 m RI)
20 km @MP + (6 sec/km)
nie odbyły się, a z zaplanowanych 41,6 km przebiegłem raptem sześć (całe 14% - szaleństwo). Miałem jeszcze pokusy, żeby w kolejnym tygodniu trochę nadrobić stracone kilometry. Ale po raz kolejny stwierdziłem, że po prostu biegnę dalej. Na 19 marca i tak planuję udział w Maniackiej Dziesiątce, więc (o ile pozostałe plany uda się zrealizować) wpadnie bonusowe 10K.

14 marca 2011

Jak tu się nazwać? - Etap 2 i 3

Z dużej chmury mała burza... Dotychczas proponowane nazwy tak wszystkim przypadły do gustu, że nowych propozycji jak na lekarstwo. A nawet mniej. Tete wprawdzie zgłosił jedną propozycję, jak sam napisał, poza konkursem, ale i tak wciągniemy ją na listę do głosowania. Tak czy owak, selekcja nie ma większego sensu, zatem z pominięciem etapu drugiego przechodzimy do trzeciego. Do ankiety trafiają następujące propozycje:
  1. RunBloger Team
  2. Drużyna Blogujących Biegaczy (w skrócie Drużyna BB)
  3. Blogacze (bez "małpki")
  4. Blog@cze
  5. Blogasławieni
Czyli dokładnie pięć możliwości. Głosujmy zatem!

9 marca 2011

Jak tu się nazwać?

Zapisy do Accreo Ekiden ruszą za ok. trzy tygodnie, pora więc najwyższa "zabrać się" za ustalanie nazwy dla drużyny. Kilka propozycji już padło (np. RunBloger Team, Drużyna Blogujących Biegaczy czy Blog@cze), ale przecież nie oznacza to, że nie da się wymyślić już nic innego (a przede wszystkim lepszego). Koncepcję na "proces twórczy" mam następującą:

Etap 1 - Burza mózgów
Do końca obecnego tygodnia, czyli do 13 marca, wszyscy czytelnicy bloga mogą zgłaszać swoje propozycję w komentarzach poniżej niniejszego posta. Burza mózgów, czyli na tym etapie nie oceniamy propozycji, po prostu zgłaszamy. Nie ma też żadnych ograniczeń, kto ile propozycji może zgłosić.

Etap 2 - Selekcja
Członkowie drużyny - zarówno ci, którzy już zgłosili swój akces, jak i potencjalni (czyli wszyscy pozostali właściciele runblogów) w głosowaniu nie-tajnym, ale też nie-jawnym wybiorą pięć (ich subiektywnym zdaniem) najlepszych propozycji.
Runblogerzy, którzy nie zgłosili dotychczas akcesu do drużyny, a chcieliby wziąć udział w głosowaniu proszeni są o kontakt mailowy: bartlomiej[małpa]monczynski[kropka]pl

Etap 3 - Demokracja
Ponownie pozwolimy się wypowiedzieć czytelnikom nie tylko tego, ale także (na co liczę, dzięki "promocji" tejże akcji) innych blogów biegowych. Demokracja przybierze formę ankiety - głosowanie potrwa do 27 marca. Wynik ankiety będzie miał wpływ na ostateczny wybór nazwy, nie będzie miał jednak charakteru wiążącego.

Etap 4 - Decyzja
Uwzględniając wyniki ankiety, członkowie drużyny wybiorą szyld, pod którym będą później biegać.

A zatem burzę czasz zacząć. Do dzieła!

8 marca 2011

Podsumowanie tygodnia - 6tdMD

Jak nie urok to... A jak nie grypa żołądkowa to katar. Pod znakiem tego drugiego upłynął zeszły tydzień, a on wciąż nie odpuszcza (katar, nie tydzień).

Wtorek
1K, 2K, 1K, 1K (400 m RI)
Wtorek jeszcze bez kataru. Ale trening i tak był ciężki. Po sensacjach żołądkowych z poprzedniego tygodnia czułem się osłabiony – ale jakoś dałem radę (jak to się mówi, co cię nie zabije, to cię wzmocni).
Pierwszy odcinek wyszedł w tempie 4:45/km, drugi (dwukilometrowy) 5:00/km, trzeci 4:53, a czwarty 4:57/km. Jak widać, mimo osłabienia udało się trzymać założonego tempa (udało też się nie pędzić za bardzo, ale w tym wypadku mała niemoc bywa pomocna). Mała rzecz a cieszy.

Piątek
10 km run: 2 km easy, 8 km @MT pace
Ten trening pierwotnie zaplanowałem na czwartek. Ale to właśnie w czwartek przyszedł katar (chociaż pierwsze symptomy widać było już w środę, ale wtedy tłumaczyłem to sobie na swój sposób). Łudziłem się wciąż, że to się dalej nie rozwinie i postanowiłem tego dnia dać organizmowi wolne, by miał siły na zwalczenie infekcji w zarodku. Nie udało się. A że nie było mi jakoś szczególnie źle, w piątek wybrałem się na trening z dodatkową porcją chusteczek (z dodatkową, bo zimą i tak zawsze smarkam podczas wysiłku fizycznego na świeżym powietrzu) z założeniem, że „hiperwentylacja” może mi tylko pomóc. „Regularny” katar utrudnia jednak bieganie dużo bardziej niż takie normalne posmarkiwanie, także ten trening również nie należał do najłatwiejszych. Najtrudniejsze były pierwsze cztery kilometry, podczas których nie byłem pewien czy dobiegnę do dziesiątego. Ale później jakoś się rozkręciłem. W sumie na ośmiokilometrowym odcinku średnie tempo wyszło mi w granicach 5:20/km.

Niedziela
30 km @MP + (19-28 sec/km)
W niedzielę oprócz cieknącego nosa doszło dodatkowe utrudnienie. Mianowicie Gremlin odmówił posłuszeństwa. Podłączyłem go na noc do ładowania, żeby wytrzymał trzy godziny, a on mi rano nie włącza się w ogóle. Już raz mi się to kiedyś zdarzyło. Wówczas po jakimś czasie odżył (tym razem też), ale po tym drugim razie jestem już pewien, że trzeba się będzie pofatygować z reklamacją.
W każdym bądź razie uznałem, że nie będę zachowywał się jak uzależniony od nowinek technicznych, założyłem standardowy stoper i ruszyłem w trasę. Na szczęście ścieżki w Lesie Marcelińskim znam już na tyle dobrze, że wiedziałem jak biec, by przebiec (mniej więcej) założony dystans. Tempo też musiałem „wyczuwać”. Oprócz wymienionych już kataru i awarii osprzętu, dodatkowe utrudnienia z jakimi przyszło mi się zmierzyć to zimny wiatr na początku treningu, mały kryzys gastryczny w jego połowie oraz goniący mnie jamnik (i właściciel krzyczący za mną „nie ugryzie” – dobra dobra, wszyscy Niemcy tak mówią). Mimo tych wszystkich udało mi się w końcu przebiec dystans (wg wstępnych szacunków) 29,8 km w średnim tempie 6:00/km. Czyli sukces jest pełen!

Reasumując, kłopotów zdrowotnych ciąg dalszy (na szczęście dużo mniejszy kaliber, więc proszę nie odbierać moich wywodów jako narzekania) ale plan zrealizowany praktycznie w 100%. Poza tym, że wciąż nie staje czasu i energii na planowane aktywności pozabiegowe...

PS. Najlepsze i najszczersze życzenia dla biegających i niebiegających Czytelniczek mego niegodnego bloga. Życzę Wam (i sobie) parytetów (realnych, a nie wymuszonych) na ścieżkach i imprezach biegowych!

7 marca 2011

Lud przemówił

I znowu nadrabianie zaległości. Jakiś czas temu pozwoliłem sobie zapytać czytelników o zdanie w pewnej, dosyć ważnej dla mnie kwestii. Jeśli by ktoś zapomniał (albo po prostu nie wiedział) chodziło o strategię na półmaraton, który będzie miał miejsce w moim mieście już za niespełna miesiąc.
Siedemnaście osób postanowiło podzielić się ze mną swoją opinią, w mniej lub bardziej rozbudowany sposób. Ale finał tego jest taki, jakiego na początku w ogóle nie brałem pod uwagę i szczerze mówiąc wcale mi nie odpowiada - prawie połowa głosujących w ankiecie była zdania, że nie powinienem biec w ogóle.
Z drugiej strony opcja, która od początku najbardziej mi odpowiadała, zajęła drugą pozycję. Mogę też sobie tłumaczyć, że więcej niż połowa uważa, że powinienem biec... Ale przecież nie o to chodzi w tzw. demokracji (jakąkolwiek formę przyjmie).
W demokracji występuje jednak coś jeszcze. Prawo weta przysługujące prezydentowi - dla jasności: w tej bajce prezydent to ja;)

5 marca 2011

Podsumowanie tygodnia - 8(7)tdMD

Tak oto po raz kolejny muszę nadrabiać zaległości. Ale w natłoku zobowiązań różnej maści (praca, rodzina, studia i takie tam) gdy mam do wyboru pisać o bieganiu lub wyjść pobiegać, wybór staje się dosyć oczywisty. Tym razem jednak wyjątkowo pozwolę sobie opisać dwa tygodnie za jednym zamachem, ale to tylko dlatego, że w tym drugim, w obojętnie jakiej rubryce (przebiegnięte kilometry, aktywne minuty i co tam jeszcze dusza zapragnie) mogę wpisać jedynie „zero”. Za to gdybym stworzył rubrykę „czas spędzony w łóżku z grypą żołądkową” miałbym dopiero co pisać. Ale nie będę nikogo w szczegóły wprowadzał, bo to naprawdę nic przyjemnego (dla upartych: link). Fakt jedynie jest taki, że przez cały tydzień moje buty do biegania były permanentnie (sic!) bezrobotne.

Ale za to tydzień wcześniej – realizacja planu: 100%. Choć wcześniej niewiele na to wskazywało.

Środa
1600 m (400 m RI), 3200 m (800 m RI), 2 x 800 m (400 m RI)
Pierwszy odcinek wyjątkowo udało mi się pobiec bardzo blisko zakładanego tempa – średnio wyszło jedynie sekundę szybciej niż dolny zakres tempa dla odcinków 1600/2000 m (4:55/km). W kolejnym wstrzeliłem się już idealnie w sam środek przyjętego dla dystansu Short Tempa. Natomiast kończące trening dwa odcinki 800-metrowe pokonałem na tej wolnej granicy (4:55/km) ale wciąż w założonym tempie (wychodzi z tego, że zarówno odcinki 800 m, jak i ten dwa razy dłuższy biegłem w takim samym średnim tempie, a jednak zgodnie z planem). Reasumując, całkiem przyjemny trening interwałowy – tylko chmara piesków w parku nieco przeszkadzała się nim w pełni cieszyć. Dziękować Opatrzności pieski (szczególnie taki jeden, który stojąc na czterech łapach miał z metr-dwadzieścia wysokości) miały mądrych właścicieli i mogłem się nim w ogóle cieszyć.

Piątek
10 km run: 1,5 km easy, 7 km @MT pace, 1,5 km easy
Trening, który niczym szczególnym się nie wyróżnił – może poza tym, że na tych siedmiu kilometrach byłem nieco wolniejszy (jakieś 5 sekund na kilometrze) niż być powinienem. Ot, „zrobiłem swoje”.

Niedziela
25 km @MP + (19-28 sec/km)
W tym wypadku, że tak sparafrazuję klasyka, wystąpiły chwilowe trudności na odcinku planowania. Po prostu nie wstałem odpowiednio wcześnie, a u nas w domu niedziela wygląda zwykle tak, że jeśli się bladym świtem nie podźwignę, to praktycznie o bieganiu mogę zapomnieć, zwłaszcza jeśli chcę wyjść na dłużej niż półtorej godziny. Na szczęście, m.in. dzięki wsparciu ciotki Ewy (tej samej, która tak wspaniale kibicował mi na trasie półmaraton w Kościanie), o dziewiętnastej pozostało już jedynie wykąpać i położyć dziecko a wspaniałomyślna Małżonka wzięła to na siebie i mogłem wskoczyć w biegowy strój. Ubrałem się ciepło (na dworze było sześć kresek poniżej zera) i z optymistycznym przeświadczeniem, że uda mi się przebiec całe założone 25 km (przez cały dzień sądziłem, że jeśli w ogóle się uda, to dużo mniej) ruszyłem do pobliskiego parku. Tu właśnie pojawił się kolejny „mały” problem – jedyne miejsce na bieganie o tej porze i w tych okolicznościach to moja standardowa (ale nie na długie wybiegania) niespełna-jednoklimetrowa pętla. I jak tu kręćka nie dostać? Z pomocą przyszła „Trójka” – najpierw słuchowisko, potem koncert Chemii i wreszcie Minimax Piotra Kaczkowskiego bez Piotra Kaczkowskiego, odciągały moją uwagę od liczenia kolejnych okrążeń i trening przebiegła naprawdę bardzo przyjemnie. Nawet mimo mrozu, który z biegiem czasu przybierał na sile (chusta sztywniała mi na twarzy) – gdy dotarłem wreszcie do domu termometr wskazywał już dwucyfrową wartość (oczywiście na minusie).

W tym wszystkim najbardziej cieszy to, że w tygodniu bez choroby udało się w pełni zrealizować założenia. A w tygodniu z chorobą? No cóż, choroby się zdarzają (nawiasem mówiąc rozłożyło wszystkich po kolei – nawet moja mama, która odwiedziła na s w tym tygodniu, odchorowała swoje). Po wyzdrowieniu biegnie się dalej.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...