28 września 2010

Drewnialdo czyli czterdzieści halerzy - cz.2/2

Problemy z pulsometrem nie ograniczyły się do tych tuż przed startem, niestety. Przy pierwszym zatrzymaniu się na potrzebę fizjologiczną zorientowałem się, że zapomniałem (znowu mogę mieć pretensję tylko do siebie) wyłączyć opcję "autolap" i oczywiście pomiar czasu zatrzymał się razem ze mną. Po raz kolejny nastąpiło to w słynnym tunelu, po 25 kilometrze, z powodu utraty sygnału GPS (Gremlin uznał, że stoję) ale wtedy nie robiło mi to już większej różnicy, bowiem w okolicach kilometra 18-tego, z niewyjaśnionych bliżej powodów, również uruchomiła mi się pauza i zanim się zorientowałem pokonałem około tysiąca metrów. Zatem przez większość czasu stoper służył mi wyłącznie do monitorowania tempa.
Ale ja się skupiam na problemach sprzętowych a powinienem napisać coś o samym biegu.

W obliczu "utraty" obu pacemakerów starałem się sam utrzymywać odpowiednie tempo, czyli w okoicach 5:40 min/km. Zakładałem optymistycznie. że jesli uda mi się doścignąć baloniki z napisem 4:00, dalej pobiegnę już z nimi. I biegło mi się dobrze mniej więcej do Mostu Świętokrzyskiego (23/24 km). Na półmetku miałem czas ok 2 godzin, wiec wciąż jeszcze patrzyłem optymistycznie na drugą połowę dystansu. Wydawało mi się, że nawet jeśli nie złamię 4:00, to przybiegnę blisko tego wyniku. Jednak w okolicach wspomnianego wyżej mostu zauważyłem, że tempo mi spada, choć wkładam w poruszanie się taką samą ilość energii jak do tej pory. Do była dopiero zapowiedź moich kłopotów. Po wybiegnięciu z tunelu, w którym, dzięki śpiewającemu tam chórowi, panowała wręcz mistyczna atmosfera, złapał mnie pierwszy skórcz. Potem było juz tylko gorzej, tak że momentami musiałem przejść do marszu. W okolicach trzydziestego kilometra dogonili mnie pacemakerzy na 4:15. Spiąłem się wówczas raz jeszcze i pomyślałem, że powalczę choć o ten wynik. Wkrótce i oni zaczęli się ode mnie oddalać i zrozumiałem wówczas, że i o jakikolwiek poprawienie życiówki będzie ciężko. Mimo, że okres przygotowawczy przepracowałem o wiele lepiej (w moim subiektywnym odczuciu oczywiście) niż przed swoim debiutem w Krakowie, zderzenie ze ścianą było o wiele bardziej bolesne.
O ile dobrze pamietam, gdzieś między 32 a 33 kilometrem spotkałem Hankęskakankę. Wymieniliśmy opinię o tym, co nas boli, ale wbrew temu co Hania napisała na swoim blogu, moje dalsze poruszanie się do przodu trudno chyba nazwać biegiem, co najwyżej marszo-truchtem. Starałem się oczywiście jak najszybciej przebierać nogami, dzielnie znosząc towarzyszący temu ból. Parafrazując jeden z psalmów mesjańskich, mogłem policzyć wszystkie swoje mięśnie nóg. Dlatego co jakiś czas zmuszony byłem przechodzić do marszu, co nie zawsze wiązało się z ulgą. Dodatkowy zastrzyk energii otrzymałem dopiero, gdy w zasięgu wzroku znalazła się meta - gdy ją mijałem zegar wskazywał 04:27:35 (jak się później dowiedziałem, w moim przypadku odpowiadało to wynikowi 04:24:08 netto).


Najważniejsze - udało mi się dobiec. Przyczyny swoich problemów dopatrywać się mogę chyba (choc może nie tylko) w infekcji, z którą przez ostatnie dni walczyłem. Ale jak to ładnie ujęła Hankaskakanka, zdobyłem kolejną perłę (w moim wydaniu kolejne 20 halerzy) do korony, a ku bicieu życiówek jeszcze bedzie czas i okazja. Myślę, że najbliższa na maratonie w Dębnie, choć nie tym najbliższym. Zamierzam naprawdę porządnie przepracować tę zimę (choc przed nią jeszcze raz czy dwa wystartuję na niższych dystansach).

27 września 2010

Drewnialdo czyli czterdzieści halerzy - cz.1

Czego nauczył mnie 32 Maraton Warszawski? Chyba przede wszystkim pokory - nie tylko w stosunku do królewskiego dystansu, ale przede wszystkim do samego siebie i do swoich aktualnych możliwości. Jechałem do Warszawy tuż po wyleczeniu się z (lekkiego bo lekkiego ale zawsze) przeziębienia, a nawet z minimalnymi jeszcze jego pozostałościami - jechałem zatem z podejściem, "byle w miarę dobrej formie przebiec". Ale chyba sam sobie tak tłumaczyłem - gdzieś z tyłu głowy ciągle siedziało mi "złamać czwórkę". A chyba powinienem złamać, ale tą myśl. Nie zrobiłem tego i zapłaciłem za to dosyć drogo. Ale może po kolei...

Zanim o samym biegu, myśl bardzo pozytywna - stając na starcie kolejnych zawodów niezwykle miło jest spotkać znajomych z innych biegów, nawet jeżeli uda się jedynie wymienić szybkie "cześć" i "powodzenia". Miło też jest poznać nowych, jak np. kolegę z Krakowa, który biegł z flagą Tybetu, a o którym dowiedziałem się wcześniej od Małżonki, której z kolei na Chustoforum opowiedziała o nim jego żona. Nie sposób też wspomnieć o tym, jak miło spotkać wirtualnych do tej pory znajomych współbiegaczy, jak Hankęskakankę chociażby!

Po wymianie uprzejmości ze starymi i nowymi znajomymi, przyszło do samego biegu. A tu od początku wszystko szło jakoś nie tak. Zanim jeszcze ruszyliśmy Gremlin (jeśli jeszcze o tym nie wspominałem, to moja Ślubna "ochrzciła" tak Garmina 305 i się przyjęło) nie chciał mi złapać sygnału satelity, mimo że włączyłem go kilka minut przed startem. Nigdy wcześniej nie miałem takich kłopotów. Być może wpływ na tą sytuacje miała "zagęszczenie" tego typu urządzeń w najbliższej okolicy? Pierwsza z nauczek na przyszłość - uruchamiać pulsometr dużo wcześniej. Chciałem mieć możliwość nie uzależniania się całkowitego od pacemakera zapewnionego przez organizatorów i uruchomić wirtualnego partnera. A przez to małe zamieszanie tuż przed startem, wirtualnego nie zaprogramowałem (a mogłem to przecież zrobić już w domu) a realny mi uciekł. Pozostało mi zatem biec, polegać na własnych odczuciach i co-kilometrowych raportach z "autolapu". Wciąż jednak liczyłem na to, że biegnąc równo i spokojnie uda mi się zająca na to moje wymarzone 4:00 dogonić. Z jednej strony dobrze, że nie próbowałem robić tego za wszelką cenę. Z drugiej wiem dziś, że powinienem biec z którymś z wolniejszych (mądry Polak po szkodzie...).

CDN...

22 września 2010

Komitet ds. Odżywek Własnych

W życiu bym nie pomyślał, że ucieszę się na wieść o związaniu jakiegokolwiek komitetu. A jednak...
Jakiś czas temu Mateusz z run.blog.pl zaoferował mi, że na trasie Maratonu Warszawskiego może podać mi odżywki (tu należy zwrócić uwagę na jeden z puntów regulaminu: Na trasie 32. Maratonu Warszawskiego nie będzie punktów z odżywkami własnymi zawodników). Chętnie na propozycję przystałem. Niestety dziś okazało się, że Mateusza wzywają inne ważne sprawy - aczkolwiek nie pozostawił mnie samemu sobie, informując o niejakim Komitecie ds. Odżywek Własnych (w skrócie KOW, nie mylić z "głupi kaowiec"). Instytucja mi całkiem nieznana, zaglądam zatem do Internetu i cóż się dowiaduję:

Grupa KOW zorganizuje 3 punkty z odżywkami własnymi, które będą zlokalizowane na 11-tym, 24-gim i 35-tym kilometrze trasy i nazwane są odpowiednio KOW11, KOW24 i KOW35.
Odżywki własne oznaczone numerem zawodnika będzie można zostawiać w specjalnych styropianowych lub kartonowych pudłach w okolicy Biura Zawodów w miejscu oznaczonym KOW wyłącznie w sobotę 25 września br. w godz. 12.00-20.00 (będą one przechowywane w pudłach styropianowych z zamrożonymi wkładami lodówkowymi - prosimy o zastosowanie się do prośby o zamykanie pudła pokrywą). Odżywki należy oznaczyć dokładnie wg instrukcji za pomocą naklejek KOW i opisać markerami KOW. Zaleca się, aby zrezygnować z oryginalnych opakowań napojów energetyzujących lub szczelnie zaklejać je taśmą papierową lub foliową.
KOW11 będzie usytuowany przy KS Polonia.
KOW24 będzie usytuowany na zbiegu z Mostu Świętokrzyskiego (po prawej stronie).
KOW35 będzie usytuowany na Solcu pod mostem kolejowym.
Przed punktami odżywek własnych będą rozstawione tablice formatu A3 informujące o zbliżaniu się do tego punktu - osoby, które będą korzystały proszone są o wcześniejsze informowanie obsługi poprzez podniesienie ręki. Odżywki będą wydawane osobom tylko i wyłącznie na podstawie numeru startowego umieszczonego w widocznym miejscu.
Odżywki na stołach będą wstępnie posegregowane wg numeru zawodnika i ustawione w odpowiednich "sektorach". Obsługa KOW dołoży wszelkich starań, aby podać odżywkę do ręki zawodnika.
Grupa KOW zobowiązuje się do posprzątania ze wszelkich butelek trasy w okolicy swoich punktów z odżywkami i pozostawienia worków ze śmieciami do wywiezienia Organizatorowi.


Trzeba przyznać, że inicjatywa ze wszech miar godna podziwu - skorzystam z miłą chęcią i ogromną im wdzięcznością (sic!).

Zainspirowany działaniami komitetu przestudiowałem na szybko regulamin Poznańskiego Maratonu. Nie znalazłem tam informacji, że nie będzie możliwości pozostawienia na trasie odżywek własnych zawodników, ale nie znalazłem też informacji, aby taka możliwość była. Komitetu już raczej nie uda się zorganizować, ale o ile się znajdą chętni ja swoją skromną osobą służę pomocą w podawaniu odżywek na trasie 11 Maratonu Poznańskiego.

19 września 2010

Druga fala

Na siedem dni przed planowanym startem stanąłem przed nie lada dylematem. Niestety po ośmiu dniach "smarkania" katar nie odpuszcza, a nawet uderzył drugą falą i nabrał na intensywności. Wygląda na to, że aby się z nim ostatecznie rozprawić trzeba będzie wziąć dwa dni wolnego i naprawdę odpocząć. Tyle tylko, że...
Zakładając (optymistycznie), że do czwartku uda mi się stanąć na nogi, to czy jest sens z biegu (cóż za ironiczne, w moim niezbyt szczęśliwym położeniu, określenie) mierzyć się z dystansem 42,195 km? Nie wydaje mi się to zbyt dobrym pomysłem. Chyba jednak lepiej będzie potraktować dwa ostatnie tygodnie jako "niebyłe", wrócić do realizowanego planu w miejscu, w którym go przerwałem i wystartować w Maratonie Poznańskim. Ewentualnie mógłbym skorzystać z planu Powrót do formy po przerwie z portalu Bieganie.pl. A Wy, co myślicie?

W każdym bądź razie wygląda na to, że trzeba będzie zacisnąć zęby i odżałować maraton w stolicy (w tym wniesioną już opłatę) i wpisać do kalendarza 33 Maraton Warszawski. Sęk w tym, że jeśli nadal chcę myśleć o Koronie Maratonów Polskich, to w przyszłym roku trzeba będzie przebiec dwa maratony w odstępie nie czterech a dwóch tygodni. To będzie trudne... ale da się zrobić!

A moje buty do biegania tak smętnie spoglądają na mnie z kąta, z którego już przeszło tydzień się nie ruszały...

16 września 2010

A co ja lubię?

Gdy otrzymałem od Avy zaproszenie do blogo-psycho-zabawy, zaczęły mną targać mieszane uczucia. Z jednej strony coś mnie pociąga w tych "wyliczankach", które blogerzy sobie wzajemnie podrzucają. Z drugiej, mam permanentne uczulenie na tzw. "łańcuszki" (w każdej formie, choć najbardziej wkurzają mnie te z psełdopomocą dla chorych dzieci). Nie chcąc zatem wyjść na drewniaka, a jednocześnie nie robić nic wbrew sobie, postanowiłem zrobić to, co zrobił współ-blogo-biegacz Bober, znalazłszy się w analogicznej sytuacji, czyli pominąć ostatni punkt następującego przepisu:
  1. Napisz, kto przyznał Ci tę nagrodę. [patrz wyżej]
  2. Wymień 10 rzeczy, które lubisz.
  3. Przyznaj tę nagrodę 10 innym blogerom i poinformuj ich komentarzem
A zatem ja, osobą swą lubię następujące rzeczy (kolejność nie do końca przypadkowa):
  1. Biegać - (nie)banalne stwierdzenie na blogu biegacza, prawda?
  2. Nie mieć kataru - to tak na czasie, bo właśnie spełnia się na mnie w 100% powiedzenie o czasie trwania kataru leczonego/nie leczonego (niepotrzebne skreślić), a "niemanie" kataru wpływa pozytywnie na realizację samego siebie w punkcie pierwszym.
  3. A propos "biegam" i "lubię" - słuchać Trójki - zawsze i wszędzie, choć najchętniej i najczęściej w samochodzie. Jestem Trójkomaniakiem odkąd na pierwszym miejscu Listy Przebojów Programu Trzeciego była Bogurodzica, czyli odkąd pamiętam.
  4. Książki - nie tylko czytać. uwielbiam ich zapach i dotyk. Niektóre kupuję nie po to by przeczytać, ale po to by mieć (choć oczywiście nie wykluczam, że kędyś przeczytam). Marzy mi się pokój, w którym wszystkie ściany będą zasłonięte regałami z książkami...
  5. Komiksy - wbrew powszechnym stereotypom. Moje ulubione serie to Dilbert i Usagi Yojimbo. A propos tego drugiego,
  6. Japonię - fascynuję mnie ta kultura, szczególnie etos samuraja. W moim salonie stoi replika japońskiego miecza, a kiedyś połączę ten punkt z pierwszym i pobiegnę w maratonie w Tokio.
  7. Kabaret Potem - i kabaret w ogóle. Ale Potemy, chyba już zawsze będą moim numerem jeden.
  8. Seriale telewizyjne - brzmi banalnie? A jednak raz na jakiś czas któryś mnie wciąga. Teraz wprawdzie nie mam kiedy telewizji oglądać, ale ostatnimi czasy miałem "hopla" na punkcie Scrubs'ów (w polskiej wersji Hożych Doktorów), a niestety nikt jeszcze nie wpadł by ten serial wydać w Polsce na DVD.
  9. Tzw. filmy dla facetów - takie jak Gladiator, Waleczne Serce czy Szeregowiec Ryan. Coś musi tkwić w tej męskiej duszy, bo choć nie znoszę przemocy (w żadnej z form) na scenach walki serce mi skacze.
  10. Uśmiech mojej córki - gdy się pojawia, poprzednie dziewięć punktów jakby blednie...
A Ty, który to czytasz, jeśli chciałbyś naisać gdzieś (niekoniecznie na blogu) swoją listę, czuj się zaproszony!

12 września 2010

Przypowieść o biegaczu

Z niedzielnych rozmów pewnego małżeństwa:
ON - Powiedz, że jutro nie będę już miał kataru...
ONA - Nie będziesz miał jutro kataru.
ON - Powiedz, że we wtorek będę mógł znowu pobiegać...
ONA - Będziesz miał jutro katar!

Tak, wciąż mi nos przecieka, ale z nadzieją patrzę w najbliższe godziny i ufam, że we wtorek choć potruchtać mi się uda.
I tak to jest z tym planowaniem. W poniedziałek, opierając się na artykule z ostatniego numeru Biegania, ułożyłem sobie założenia na ostatnie trzy tygodnie przed startem w maratonie. Choć zakładają one stopniową redukcję kilometrażu, na kończący się właśnie tydzień miał przypadać o jeden trening więcej niż zazwyczaj (czyli cztery). A udało mi się zrealizować jedynie 3-kilometrówki (cztery ich było, przeplatanych 3-minutowym truchtem, w sumie 13,5 km) w środę (też zresztą pierwotnie planowane na wtorek). Ból gardła, który nagle pojawił się w piątek rano, oraz katar, który szybko poszedł mu w sukurs, skutecznie przekreśliły pozostałe biegowe plany i nie tylko (popsuły mi również zabawę na wczorajszym weselu Eweliny i Maćka). Ot, nie wiesz biegaczu, kiedy... niezaplanowane wydarzenia i okoliczności nie pozwolą ci realizować tego, coś z takim pietyzmem zaplanował.

A tak z innej beczki, to dziś przypada 2499 rocznica bitwy pod Maratonem.
Wielu twierdzi, że upłynęło już okrągłe dwa i pół tysiąclecia, ale na pozór proste równanie matematyczne:
490 + 2010 = 2500
zawiera pewien błąd logiczny, który spowodował również dyskusję na temat tego, kiedy zaczął się wiek 21-wszy. A mianowicie, roku zerowego nie było. Czyli w 1 r.p.n.e. minęło 489 lat od bitwy, w 1 r.n.e 490 lat, a dwa kolejne tysiące dziewięć lat później (czyli dziś), jak nie trudno policzyć, lat 2499. Dwa i pół tysiąca lat od pamiętnego starcia upłynie zatem dopiero 12 września 2011 roku, a szkoda, bo to będzie poniedziałek i małe szanse na zorganizowanie dużego biegu maratońskiego. W tym roku, na nieokrągłą rocznicę, "załapał" się np. Maraton Wrocławski.

10 września 2010

Konkurs, konkurs i po świętach

Tak naprawdę święta dopiero się zaczną. A właściwie to wielkie święto biegania, czyli zaplanowany na najbliższe dwa dni Festiwal Biegowy Forum Ekonomicznego. A my (czyli wspomniany fundator nagród i ja), w wigilię tego wiekopomnego wydarzenia, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami zapowiedziami (wprawdzie nie w stu procentach zgodnie, bowiem obiecałem rozwiązanie konkursu w godzinach popołudniowych a mamy już wieczór - ale liczę na wyrozumiałość, gdyż mam dzisiaj urodziny i zona wyciągnęła mnie po... buty dla dziecka, miedzy innymi) ogłaszamy wyniki losowania w naszym konkursie.
Ale zanim to nastąpi (i tak wiem, że co bardziej niecierpliwi czyli zdecydowana większość, od razu przewinie na dół strony) winien jestem podanie prawidłowych odpowiedzi na konkursowe pytania. Mógłbym wprawdzie z tego zrezygnować, gdyż praktycznie wszystkie nadesłane odpowiedzi były prawidłowe, ale gwoli wierności zasadom nie zrezygnuję. Wróćmy zatem do pytań:

1. Największy w Polsce, Maraton Poznański świętuje właśnie swoje dziesięciolecie. Ile osób wzięło udział w pierwszej edycji zawodów w 2000 roku?
Metę pierwszej edycji Poznańskiego Maratonu przekroczyło 761 biegaczy, jak również 29 rolkarzy i 2 osoby na wózkach (źródło).

2. 37 Maraton Dębno, podczas którego rozgrywane są Mistrzostwa Polski w Maratonie, odbędzie się w tym roku (wyjątkowo) 24 października. Jaki jest tradycyjny termin rozgrywania zawodów?
Oficjalne mistrzostwa naszego kraju w maratonie, rozgrywane są od 1969 roku (dla amatorów dostępne od lat 80-tych ubiegłego stulecia) zawsze w pierwszą niedzielę kwietnia - o ile Wielkanoc nie wymusi przesunięcia zawodów o tydzień (źródło: Staszak, K., Staszewski, W., Żakowska, M., Biegaj z nami, Agora SA, 2010).

3. Maraton Warszawski rozgrywany jest od 1979 roku (nawiasem mówiąc, świetny rocznik). Jaką nazwę nosił podczas swej pierwszej edycji?
Maraton Warszawski, który za dwadzieścia dni będzie świętował te same urodziny, które ja świętuję dziś, w swej pierwszej edycji nosił nazwę odpowiadającą "duchowi" czasu, czyli Maratonu Pokoju (źródło).

A teraz klu programu - spośród osób, które nadesłały prawidłowe odpowiedzi generator liczb losowych wskazał dwoje zwycięzców, do których powędrują nagrody. A owi szczęśliwcy to (poproszę o tusz):
Danuta Śmietana z Krakowa oraz Mateusz Kotarba z Brzeska

Nagrody prześlemy pocztą. Zwycięzcom gratulujemy, a wszystkim dziękujemy za wspólną zabawę!

6 września 2010

Miejskie bieganie

Jednym z patentów na długie wybieganie, którego (obok biegania po szosie, które testowałem w Trzebiatowie) postanowiłem spróbować, jest bieganie po mieście. Na miniony właśnie weekend miałem zaplanowaną najdłuższą przed maratonem "przebieżkę", czyli ok. 30 km. A ponieważ wyszło mi z obliczeń, że gdy pobiegnę z domu do najbliższego punktu stanowiącego część jednej z pętli Maratonu Poznańskiego, przebiegnę ową pętle i wrócę, to pokonam właśnie ok. 30 kilometrów, postanowiłem tak właśnie zrobić.
Rzecz jasna pętli tutejszego maratonu i pólmaratonu zarazem nie udało mi się pokonać dokładnie tą trasą, jaką przebiega w rzeczywistości. Nie wszędzie obok jest chodnik, a wprowadzania niebezpieczeństwa na drodze oraz ryzyka otrzymania za owo wykroczenie mandatu karnego nie zakładałem w swoich planach treningowych. Dlatego też za Rondem Rataje, miast udać się na tzw. Trasę Katowicką skierowałem się w ulicę Piłsudskiego. Przy Jeziorze Maltańskim stanąłem też przed dylematem czy biec prosto ulicą abpa Baraniaka, czy też obiec jezioro. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie z uwagi na możliwość napełnienia źródlaną wodą opróżnionych już buteleczek z mojego pasa, zwiększenia "atrakcyjności" trasy poprzez przebiegnięcia miejsca, w którym znajduje się meta (pół)maratonu (a w którym wczoraj znajdowała się meta zawodów rowerowych) oraz nieznacznego wydłużenia trasy. W swoich obliczeniach co do długości byłem bardzo bliski prawdy, bo choć nabiegałem nieco ponad 29 km, to gdybym doliczył dystans przemierzony podczas rozgrzewki, a którego tradycyjnie nie wliczam do kilometrażu treningu, osiągnąłbym na pewno dystans z "trójką" z przodu.
Co do biegania po ulicach miasta, ma ono oczywiście woje wady i zalety. Na pewno bieganie w towarzystwie samochodów do przyjemnych nie należy. Nie ma natomiast "problemu" z monotonią biegania po "pętli" (chociaż zawsze można znaleźć odpowiednio długą pętlę w terenie).
Konieczność zatrzymywania się na światłach można postrzegać zarówno in plus, jak i in minus. Trening tempowy zabiłoby to od razu, ale gdy od tempa ważniejszy jest czas trwania wysiłku, nie przeszkadza to już tak bardzo. Można też ten moment wykorzystać na spokojne uzupełnienie płynów (a propos, słyszeliście jaka jest różnica między sportowcami a "normalnymi" ludźmi? - ludzie piją, sportowcy uzupełniają elektrolity i pierwiastki śladowe...) lub np. spożycie żelu energetycznego. Konieczność zatrzymywania się "na czerwonym" pozwoliła mi również przetestować opcję autopauzy w moim pulsometrze (ustawiłem na "zatrzymanie się") - moja obserwacja jest taka, że stoper zatrzymuję się kilka sekund po zarzynaniu, a włącza z powrotem praktycznie natychmiast po ponownym ruszeniu. Może to nieco zakłamywać rzeczywisty czas biegu, ale chyba lepsze to niż konieczność ciągłego wstrzymywania i uruchomiania stopera (właściwie można przecież czas postoju wliczyć w czas treningu), że o konieczności pamiętania o tej czynności nie wspomnę.
 Bieganie po ulicach miasta, można też tak zaplanować, aby uniknąć ryzyka pokusy skrócenia sobie treningu (nie wiem jak u was, ale u mnie przy 20+ km takowe się zdarza) i oddalić się tak daleko od domu, że w pewnym momencie nie pozostaje już nic innego jak... wrócić.

A jak wyglądały pozostałe moje treningi w minionym tygodniu? We wtorek nogi rwały mi się do biegu. Postawiłem zatem na szybkość. I mało zabrakło abym pobił swój rekord na dystansie 10 km. Udało mi się natomiast pobić ten w biegu godzinnym, bowiem właśnie w tym czasie pokonałem 11,98 km, co dało średnie tempo 5:01/km (wiem, że nawet niektórzy z odwiedzających ten blog w takim tempie biegają pierwszy zakres, ale dla mnie to granica drugiego i trzeciego).
W piątek, po dziesięciu minutach powoli, godzina w optymistycznym tempie maratonu - "optymistycznym", bo 5:30/km a i tak zapewne przez większość trasy pobiegnę z zającem na 4:00.

Dzisiejszy dzień  możemy uznać za początek tzw. okresu wyostrzenia przed startem (czy też tapperingu). Zarówno najnowsze Bieganie jak i Runner's World poświęcają uwagę temu zagadnieniu, zatem być może skorzystam nieco z zawartej tam wiedzy i zmodyfikuję jeszcze nieco założenia treningowe na najbliższe 21 dni.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...