28 kwietnia 2014

O TEJ ostatniej niedzieli uwag kilka

Patrzę w kalendarz i co widzę? Ostatnia niedziela kwietnia. A przecież kwiecień to miesiąc maratoński. I co? I nic. W żadnym maratonie nie pobiegłem, co zdarza mi się po raz drugi od momentu, gdy maratończykiem zostałem. Ten pierwszy raz to wiosna, gdy na świat przyszła Córka Młodsza i postanowiłem na czas jakiś spuścić z tonu. Teraz jest drugi. Po prostu wyjątkowo (w stosunku do lat ubiegłych, bo co będzie w przyszłości, sama przyszłość pokaże) w tym roku maraton biegnę w maju. Przyznaje się, przez kolejne weekendy bieżącego miesiąca czułem się nieco nieswojo, kibicując zdalnie wszystkim krewnym i znajomym Królika, z których zdecydowana większość (co potwierdza tezę z trzeciego zdania niniejszego tekstu), o ile w ogóle zaplanowała start w maratonie, startowała właśnie w kwietniu. Ale co się odwlecze to nie uciecze – w tym roku maratoński będzie maj. I trochę czerwiec.

Już w drugi weekend maja czeka mnie wycieczka do stolicy naszych południowych sąsiadów (tych bardziej na zachód południowych) by odhaczyć pozycję nr 2 z mojej listy dziesięciu wymarzonych maratonów zagranicznych. Końcowe odliczanie za chwilę się zacznie. Ostatnie treningowe szlify w toku.
W wielkanocny poniedziałek zaliczyłem na ten przykład jedyną w panie trzydziestkę. Dokładnie rzecz ujmując były to trzydzieści dwa kilometry, z czego łącznie osiemnaście (dwanaście plus sześć) w drugim zakresie (a dokładnie w tempie 4:30/km). Trening stanowiący bardziej rozbudowaną wersję 26K sprzed dwóch tygodni. W tym wypadku bardziej rozbudowaną znaczyło także trudniejszą. O ile tydzień wcześniej noga mnie niosła i na koniec pierwszego szybkiego odcinka żal mi było zwalniać, o tyle tym razem utrzymanie tempa na ostatnich kilometrach (szczególnie dwóch ostatnich) wymagało już ode mnie sporego wysiłku. Jeszcze większego wysiłku, zwłaszcza mentalnego wymagało ode mnie kolejne zwiększenia tempa. Po czterech kaemach odpoczynku w pierwszym zakresie nie miałem najmniejszej (podkreślam: najmniejszej) ochoty przyspieszać. Nie bardzo miałem ochotę biec w ogóle. Pomogło mi trochę to, że do domu najkrótszą drogą miałem właśnie mniej więcej tyle ile powinienem przebiec. Udało się także przyspieszyć. I co się okazało? Że (jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi) ograniczenia istnieją, ale w mojej głowie. Gdyby nie to, że również (tak jak tydzień wcześniej) trasa przypadająca na drugi szybki odcinek była mocno pofałdowana, tempo byłoby bliższe 4:25 niż 4:30.
Za to dzisiaj (sensu stricte to już wczoraj) lustrzane odbicie treningu sprzed dni czternastu. Odbicie pod tym względem, że dystans i układ treningu w zasadzie ten sam, nawet trasa ta sama, tyle że pobiegłem w przeciwnym kierunku. Z kolei poza długimi biegami na sam koniec tygodnia w plan dopełniają rozbiegania i tempówki (na odcinkach od dwustu metrów do kilometra).

W czasie (nie dosłownie, ale tego samego dnia) gdy ja będę w Pradze czeskiej zmagał się z dystansem 42 km 195 m, wielu moich znajomych (w tym i ci, którzy wiosenny maraton A.D. 2014 mają już w nogach) będzie zmagać się z tym samym dystansem, tyle że w systemie ratalnym. Tak się akurat (nie)atrakcyjnie złożyło, że w tym roku sztafeta maratońska Accreo Ekiden pobiegnie właśnie 11 maja. A to oznacza, że po raz pierwszy od czterech lat pobiegnie bez mojego udziału. Na szczęście nie zabraknie tam innych blogaczy – wzorem lat ubiegłych wystartują dwa składy, w tym roku z dodatkowymi dookreśleniami: Szybcy (tuszę, że z powodzeniem zaatakują trójkę) i Wściekli (nie wiem tylko czy będą mieli powody do wściekania się). I muszę przyznać, ze trochę żałuję, że mnie w stolicy zabraknie. Wprawdzie już dawno odgrażałem się, że w tym roku do Warszawy nie pojadę, ale gdyby nie konflikt terminów pewnie bym się przełamał. Więc w pewnym sensie dobrze, że się stało jak się stało. Poza tym świadomość, że Najlepsi Zdalni Kibice Świata (NZKŚ) tego samego dnia pobiegną, tylko w innym miejscu globu, będzie dla mnie dodatkowym motywatorem (mam nadzieję, że vice versa).
Ale w i tym wypadku co się odwlecze to nie uciecze. Mam na myśli, że tej wiosny jednak pobiegnę w sztafecie maratońskiej. Z tym, że dopiero w czerwcu (parafrazując klasyka: w pierwszej połowie czerwca, konkretnie piętnastego) i przy mniejszym wysiłku (że tak to określę) logistycznym. Po raz trzeci tej wiosny (sensu stricte to drugi, bo Maniacka Dziesiątka odbyła się jeszcze zanim nastała astronomiczna wiosna) będę finiszował nad Maltą. Za niecałe pięćdziesiąt dni, tam właśnie, odbędzie się druga edycja, a pierwsza z moim oraz pięciorga innych blogaczy udziałem, sztafeta maratońska XLPL Ekiden. Będzie fajnie!

Przede mną zatem Wyjątkowo Maratoński Maj (WMM). I Trochę Maratoński Czerwiec (TMC). Zdradzę od razu, że w czerwcu będzie jeszcze półmaraton (który, jak wszyscy od niedawna wiemy, z maratonem ma niewiele wspólnego). W lipcu też będzie ciekawie, ale na razie sza. Skupmy się na tym, co za zakrętem (a przecież, znowu cytując klasyka, coś być musi).

24 kwietnia 2014

Halo Panie Jacku: O bieganiu w tłoku uwag kilka

Halo Panie Jacku,

Mam nadzieję, że święta minęły Panu w przyjemnej atmosferze, bez względu na to czy udało się Panu pobiegać czy nie. Mnie akurat się udało (i to dwa razy), choć oczywiście nie to stanowi dla mnie o tzw. atmosferze świąt. Na ową atmosferę (choć też nie rzutuje to na zdarzenia, które w miniony weekend świętować nam przyszło) nie bez wpływu było to, iż w piątkowe popołudnie w moje ręce trafił najnowszy numer czasopisma dla biegaczy z felietonem Pana autorstwa w środku, w którym poruszył Pan bardzo ciekawe zagadnienie. Z klasyfikacją biegaczy według uzyskanego czasu netto spotkałem się osobiście (w sensie, że odczułem to na własnej niemalże skórze) podczas ubiegłorocznego maratonu w Łodzi. Co ciekawe, o ile mnie pamięć nie zawodzi (a zawodzić może, bo to wiadomo co też mózg wyprawia, gdy się finiszuje po przebiegnięciu czterdziestu dwóch tysięcy stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów?), czas jaki widziałem na wyświetlaczu gdy mijałem metę, pojawił się później w wynikach końcowych. Jako że nie startowałem razem z elitą, nie mógł być to czas brutto – czyżby więc wyświetlano na bieżąco czas netto?

W Pańskim felietonie najbardziej jednak podziałał na mnie rysunek, który stworzył Pan aby zilustrować tekst. Podziałał i zainspirował do pewnych przemyśleń. A związane jest to pośrednio z tym, co mi się przytrafiło na pierwszych kilometrach Półmaratonu Poznańskiego. Chodzi mi o szeroko rozumiany tłok na linii startu (znaczenie tego słowa też należałoby rozszerzyć, bo jak sam Pan słusznie zauważył wszystkich startujących na jednej linii ustawić nie sposób).

Popularność biegów masowych nam rośnie i chwała Bogu, niemniej, jak mawiał mój wykładowca od materiałów budowlanych, nieodżałowany mgr inż. Jan Szulc, wszystko ma swoje zady i walety. Minusem jest to, że trudno te niezmierzone rzesze biegaczy ustawić na starcie tak, aby sobie wzajemnie w owym starcie nie przeszkadzali. Oczywiście da się to zrobić, bo przyszło mi biec w jednym z pięciu największych maratonów świata (w stolicy naszych braci Słowian, jak mawiał o Niemcach mój niegdysiejszy kolega z pracy) i pozostałe trzydzieści parę tysięcy biegaczek i biegaczy nijak mi w uzyskaniu pożądanego dla mnie tempa nie przeszkadzało. Niestety od da się do zrobi się droga jest czasem długa i kręta.

We wspomnianym już przez mnie Półmaratonie Poznańskim z jednej strony zawodników przypisano (na podstawieuzyskanych dotychczas wyników na tym samym dystansie) do stref czasowych, z drugiej pejsmejkerów ustawiono w miejscach nijak nie korelujących z owymi strefami. Inną zupełnie kwestią jest to, iż gro biegaczy w tzw. głębokim poważaniu ma to do jakiej strefy ich przypisano i jak szybko są w stanie pobiec. No niby ochrona pilnowała wejść do stref – sęk w tym, ze nie pilnowała przejść a i ludzie wchodzili nie tylko wejściami. A wygląda, że nie tylko mnie spotkała ostatnio podobna przygoda – znajoma blogaczka Hankaskakanka zadeklarowała wręcz, że więcej w aż tak masowym biegu (w jej przypadku było to 10 km towarzyszące Orlen Warsaw Marathon) nie pobiegnie.
Źródło: halfmarathon.poznan.pl
Tylko jak rozwiązać ten problem (bo że można już napisałem)? Wydaje mi się, że strefy startowe to dobry pomysł. Chyba jednak przydałoby się nieco elastyczności w przydzielaniu do nich poszczególnych zawodników. Uzyskany czas nie zawsze odpowiada aktualnym możliwościom biegacza, więc może lepszym rozwiązaniem byłby czas deklarowany. Tylko, że każdy mógłby zadeklarować co mu się podoba i cały system znów by się posypał. A zatem może kombinacja jednego i drugiego? I jeszcze jedna kwestia – debiutanci na danym dystansie. W Poznaniu takie osoby automatycznie przypisano do najwolniejszej strefy. Nawet ci, którzy mogli się pochwalić życiówką rzędu 2,5 h (ale ją mieli) stali (a przynajmniej teoretycznie mogli stanąć) bliżej linii startu niż ci, którzy oficjalnie półmaratonu jeszcze nie przebiegli. A przecież niemal na pewno było wśród nich wiele całkiem szybko przebierających kończynami dolnymi osób. Nie można by zatem wziąć pod uwagę najlepszego wyniku z krótszego dystansu (logicznym wydaje się, że ktoś kto dziesięć kilometrów biega w czterdzieści pięć minut, półmaratonu nie będzie biegł przez godzinę pięćdziesiąt). Wydaje mi się również, że niegłupim pomysłem (szczególnie gdy klasyfikacja jest wg czasu netto) jest wypuszczanie poszczególnych stref falami.
Ostatnie, co chciałbym poruszyć, to oznaczanie stref na numerze startowym. Genialnym wręcz rozwiązaniem jest dla mnie zróżnicowanie kolorystyki numerów, co stosuje na przykład Fundacja Maraton Warszawski. Od razu widać, kto stoi tam gdzie nie powinien. Od wspomnianej już Hankiskakanki słyszałem też, że w jednym z biegów zagranicznych, osobom, które ustawiły się w nieodpowiedniej strefie dopisywane są w wynikach końcowych minuty karne. Mam jednak poważne wątpliwości jak takie rozwiązanie przyjęło by się (a właściwie jak zostałoby odebrane) na naszym krajowym podwórku.

Tak czy owak, jakich patentów by tzw. orgowie nie zastosowali, pozostaje zawsze tzw. czynnik ludzki. Może więc musimy poczekać aż nam społeczeństwo (w tym biegacze, bo wbrew temu, co sami o sobie sądzimy, wcale tacy nieskazitelni nie jesteśmy) dojrzeje. Tylko czy się doczekamy?

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

17 kwietnia 2014

O tym by nie chwalić czegoś przed czymś uwag kilka

Podobno nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca, klasy przed maturą a teściowej (pozdrowiłbym, ale Mamusia prawie na pewno tego nie czyta) przed śmiercią. Zgodnie ze starą blogową tradycją trzeba dopisać wersję biegową: Nie chwal biegu przed finiszem a tygodnia treningowego przed ostatnim treningiem.

Ja dzisiaj trochę o tym drugim. Oczywiście chwalić i nie chwalić można pod różnymi względami, dlatego zawczasu uspokajam: plan zrealizowałem, nic sobie nie zrobiłem. Rozchodzi się o to, że gdy pierwszy raz spojrzałem na ów plan – a przypomnę: był to tydzień następujący bezpośrednio po starcie w Półmaratonie Poznańskim, czyli biegu w tzw. trupa – stwierdziłem, że luz totalny, banan z masłem i kaszka z mleczkiem. Trzy treningi i sam tlen. Najpierw (we wtorek) dwanaście kilometrów w pierwszym zakresie, potem (w czwartek) czternaście plus pięć przebieżek 100/100 m (przez pięć to się człowiek jeszcze dobrze zmęczyć nie zdąży – ot, przewietrzy lepiej płuca) i wreszcie w piątek ponownie dwanaście kilometrów w jedynce. Ale ale (sam do siebie), przecież tydzień nie kończy się w piątek (są tacy, którzy twierdzą wręcz odwrotnie, a była nawet taka piosnka: piątek, tygodnia koniec i początek)! A w planach na weekend – w moim przypadku na niedzielę – stoi napisane: Bieg 26km, OWB1 7 km + OWB2 10 km (Tempo: 4:30/km) + OWB1 3 km + OWB2 5 km (Tempo:4:30-4:25/km) + OWB1 1 km /buty startowe/solanka/asfalt/żel na 10km.


Nie to nie jest lekki trening. Na pewno nie można też tego nazwać długim wybieganiem. Tu należy wspomnieć, że coś takiego jak długie wybieganie (oczywiście różnie to można rozumieć – pamiętam czasy, gdy długie znaczyło dla mnie wszystko powyżej 10K; dziś ten sam dystans znaczy krótki trening), odkąd biegam pod wirtualnym okiem Trenejro, prawie nie występuje. Dość wspomnieć, iż od maratonu w Poznaniu najdłuższym dystansem jaki w całości przebiegłem w tzw. tlenie były dwadzieścia dwa kilometry. I zajęło mi to wówczas dwie godziny z naprawdę małym haczykiem (ten haczyk to dziewięćdziesiąt dwie sekundy). Jeśli zatem (na potrzeby niniejszych rozważań) przyjmiemy sobie założenie, że długie wybieganie to bieg w pierwszym zakresie trwający dłużej niż dwie godziny (oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla niektórych biegaczy będzie to oznaczało przebiegnięcie kilkunastu kilometrów, ale są i tacy, którzy mocno zbliżą się do trzydziestu), okaże się, że w bieżącym sezonie miałem tylko jedno długie wybieganie. A i tak tylko dlatego, że owe 22K znalazły się w planie przed badaniami wydolnościowymi. Po korekcie w założeniach treningowych, która była efektem właśnie owych badań, przebiegnięcie tego dystansu niemal na pewno zajęło by mi mniej niż sto dwadzieścia minut. Były oczywiście biegi dłuższe – ale wówczas pojawiało się w nich co najmniej pięć kilometrów tzw. drugiego zakresu. Względnie tempa, bowiem Trenejro zaleca mi bieganie tych elementów treningu wg tempa właśnie (niemniej mam zalecenie pilnować aby tętno nie wzrosło powyżej 175 unm). Jednak gdy spojrzymy na wykres tętna, zdecydowanie jest to zakres drugi (czyli strefa mieszana, tlenowo-beztlenowa).

A tak wyglądała realizacja niedzielnego treningu w praktyce. Na początek owo siedem kaemów w jedynce. Tempo wahało się od 5:07 do 5:19/km (co ciekawe, najszybszy był pierwszy, najwolniejszy drugi kilometr). Gdzieś na piątym kilometrze bliskie spotkanie z wilczurem – na szczęście był przyjaźnie usposobiony i miał na pysku kaganiec. Mimo to w pierwszym momencie tętno mi mocno podskoczyło (ale jedynie w sensie symbolicznym – na wykresie linia niemal pozioma). Gdybym miał większą awersję (lub gorsze doświadczenia, co zazwyczaj na jedno wychodzi) do piesków, uwaga właścicielki, że widocznie mnie lubi skoro tak się zachowuje (co najmniej kilkadziesiąt metrów przebiegliśmy wspólnie, a jeden z nas skakał przy tym radośnie) stanowiła by dla mnie marne pocieszenie.

Po siedmiu kilometrach przyszło przyspieszyć. Na początku trudno było mi utrzymać założone tempo, na szczęście po żelu na dziesiątym kilometrze się poprawiło. Na sam koniec tego dziesięciokilometrowego odcinka byłem już tak rozkręcony, że aż mi trochę żal było zwalniać. Ale co było robić... Ostatecznie na całym odcinku udało mi się utrzymać średnie tempo 4:28. Sukces pełen.

Po kolejnych trzech kilometrach pierwszego zakresu, który tempem rzecz jasna odstawał nieco od odcinka początkowego (ale cóż się dziwić, wszak serce reaguje z pewnym opóźnieniem, a szczególnie po szybszych odcinkach potrzebuje nieco czasu by zwolnić), przyspieszyłem znowu. Tym razem miałem ambicje utrzymać tempo bliżej 4:25 niż 4:35/km. Na pierwszym kilometrze udawało mi się wręcz za bardzo – Gremlin aż krzyczał, abym zwolnił. Ale cóż się dziwić, z górki było. A że, jak to w życiu, skoro był zbieg, musi być i podbieg, na drugim (a tam był podbieg – tak wiem, tempo powinno biegać się po płaskim, ale raczej trudno by mi się było zmusić do kręcenia 26K po dwukilometrowej pętli) zaczęła się walka o utrzymanie tempa chociażby poniżej 4:30. I choć najcięższa była na drugim kilometrze, potrwała aż do piątego (oj ciężko było). Na szczęście okazała się zwycięską i średnie tempa z odcinków OWB2 pozostają takie same. Na koniec tego drugiego musiałem tylko zakręcić małą agrafkę, aby nie wpaść z taką prędkością do przejścia podziemnego (po przejściu w pierwszy zakres to co innego).

Na koniec kilometr o znaczeniu relaksacyjno-rozluźniającym i przed dotarciem do domu pozostało mi chwil kilka na podziwiania opustoszałego miasta (gdyż było lekko po północy z niedzieli na poniedziałek).

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w kolejny weekend czeka mnie bieg o podobnej strukturze, ale chyba jednak nieco bardziej wymagający. Ale też zapowiada się bardziej ciekawie. A i w tygodniu będzie coś więcej niż pierwszy zakres czy kilka przebieżek. Ale o tym już w swoim czasie.

10 kwietnia 2014

O Półmaratonie Hankowym uwag kilka

W końcu! W końcu się udało. Po trzech latach przerwy udało mi się pobiec w półmaratonie na własnym podwórku. W roku dwa tysiące dziesiątym, w trzeciej edycji Półmaratonu Poznańskiego (pisałem już, że nie lubię oficjalnej nazwy biegu – ni to polskiej, ni to angielskiej?) debiutowałem na dystansie dwudziestu jeden kilometrów. Dawno i nieprawda chciało by się powiedzieć. Dość wspomnieć, że biegłem w dresie… Rok później, jak i w roku ubiegłym, poznańska połówka przypadała na tydzień przed moim wiosennym startem maratońskim, a ponieważ nie należę do tych, co w lokalnych imprezach biorą udział bez względu na okoliczności (czasem trochę tego żałuję), w obu przypadkach zabrakło mnie na starcie. Dwa lata temu byłem już zapisany i opłacony. Ba prawie zdążyłem odebrać numer startowy. Ale prawie robi dużą różnicę. W piątkowy poranek Ślubna obudziła mnie słowami: Nie chcę psuć Twoich planów maratońskich, ale chyba rodzę... – z moim numerem pobiegł ktoś inny (oficjalnie – w jeden dzień udało się załatwić formalności przekazania numeru i to za pięć dwunasta; w tym roku podobno było to już awykonalne). Od tamtej pory na ten bieg zwykliśmy mawiać Półmaraton Hankowy.
Być może dlatego stresowałem się tym razem tak, jak dawno nie stresowałem się przed żadną połówką. Ze dwa razy budziłem się w nocy – żeby zająć czymś myśli wizualizowałem sobie przebieg trasy. Za każdym razem zasypiałem na powrót jeszcze przed piątym kilometrem.

Już w realu czyli na ul. Arcybiskupa Baraniaka, ustawiłem się, wciąż jeszcze nieco zestresowany, w przydzielonej mi strefie B, czyli dla zawodników z rekordem życiowym między 1:30 a 1:40. Nie zdziwił mnie widok osób przypisanych do strefy E (wprawdzie ochrona pilnowała wejść do stref, sęk w tym, że ludzie wchodzili nie tylko przez wejścia). Zdziwił mnie tylko widok baloników na 1:40 w strefie A (czyli w strefie dla zawodników z życiówką poniżej 1:30). Mój błąd polegał na tym, że pozostałem na zdziwieniu i nie zareagowałem odpowiednio, a odpowiednią reakcją byłoby przesunięcie się do przodu (nauczka na przyszłość – ustawiać się zawsze przed zającami prowadzącymi na czas wolniejszy od planowanego przeze mnie).
Pierwszy kilometr - o dziwo, na zdjęciu tłoku nie widać (Źródło: mmpoznan.pl)
Tłok na starcie uniemożliwił niestety wejście w planowane tempo od pierwszego kilometra. Na drugim też się nie udało. Do tego przegapiłem pierwsze dwa znaczniki kilometrów, więc tak naprawdę w ogóle trudno było mówić o pilnowaniu tempa (jak wiadomo odczyty tempa chwilowego z dżipiesa niekoniecznie grzeszą dokładnością). Na trzecim kilometrze udało mi się wyprzedzić grupy biegnące na 1:40 oraz na 1:35, pomstując jednocześnie w duchu na pace-makerów, którzy w moim przekonaniu tak beznadziejnie, utrudniając życie innym, ustawili się na starcie. Jak się później dowiedziałem od jednego z nich, ustawili się tak kierując się przygotowanymi przez organizatorów oznaczeniami (nie wiem czym ci się kierowali). Oznaczenia trzeciego kilometra na szczęście nie przegapiłem i zlapowałem pierwsze trzy hurtem. Trzynaście minut i dwadzieścia trzy sekundy. Średnie tempo 4:27/km – o cztery sekundy za wolno (w stosunku do założonej startegii). Ponieważ zrobiło się luźniej, postanowiłem nieco przyspieszyć. W praktyce wyszło nawet za bardzo, bowiem kolejne dwa kilometry przebiegłem odpowiednio w cztery minuty dwanaście oraz w cztery minuty i dziewiętnaście sekund. Potem tempo znów mi spadło i aż do końca jedenastego kilometra utrzymywało się 4:27-4:29. I za każdym razem powtarzałem sobie Za wolno! i starałem się przyspieszać (szczególnie na znaczniku kilometra dziesiątego, bo wtedy w ogóle miałem przyspieszyć). Bez skutku. Dwunasty kilometr przebiegłem o niemal dziesięć sekund szybciej, ale to akurat przypisywał bym stromemu zbiegowi na Wspólnej (pozdrawiamy fanów seriali). Trzynasty już wrócił do normy, czyli okolic 4:30 niestety. Trzynasty kilometr to kolejna próba przyspieszenia (częściowo udana) i pierwszy prywatny kibic na trasie (Malwa, pozdrawiam). Na czternastym kilometrze wydawało mi się, że biegnę całkiem szybko. I miałem rację – wydawało mi się. Spojrzenie na Gremlina przy tabliczce z napisem 15 km sprawiło, ze omal się nie zatrzymałem z wrażenia – cztery minuty i trzydzieści siedem sekund. Najwolniejszy kilometr na całej trasie. I to na płaskim. Czyżby to przez punk odżywczy? Ale żebym zwolnił aż tak. No nic - powiedziałem sobie – co było to było, teraz trzeba przyspieszyć na poważnie. Tym razem zaczęło wychodzić. Kolejne dwa kilometry na poziomie 4:20. Na szesnastym kilometrze spożyłem drugi żel i spotkałem brata oraz twórczynię logo niniejszego bloga. Brat podał mi wodę, a ja z wrażenia zamiast się nią oblać, wypiłem dwa łyki i wyrzuciłem. Kolejne dwa kilometry o dziesięć sekund szybsze. Gdzieś na wysokości Mostu Rocha poczułem, że biegnę już na końcówkach energii. Przebiegając przez skrzyżowanie z ul. Jana Pawła II krzyknąłem jeszcze do kibiców (a było ich tam całkiem sporo), że jest nam ciężko i potrzebujemy ich dopingu. Zadziałało – na moment zrobiło się naprawdę głośno (oj, żeby tak było na całej trasie). Rzut oka na stoper na dwa kilometry przed metą pozwolił mi ocenić, że mam jeszcze cień szansy na zejście poniżej 1:32. Niestety przedostatni kilometr był dość pofałdowany i urwał mi kilka sekund. Ale ostatni już na maksa – tempo poniżej czterech minut na kilometr. Nabrawszy rozpędu na ostatnim zbiegu wpadłem na metę i spojrzałem na zegarek – 1:32:21. Esemes który przyszedł kilkadziesiąt minut później podał mi dokładnie ten sam czas netto. I taka właśnie jest moja nowa życiówka na dystansie półmaratonu.
Błogosławiony Między Łukaszami. W nieśmiertelnym dresie - tak, tym, w którym pobiegłem cztery lata temu.
(Foto: Dorota K.)
Ponad sto czterdzieści sekund urwanych z rekordu życiowego cieszy. Niemniej pewien niedosyt pozostał. Mam niejsne odczucie, że gdyby od początku udało mi się trzymać strategii, mój wynik na mecie mógłby się zaczynać od 1:31. Z drugiej strony nie mogę mieć pewności czy wówczas zachowałbym aż tyle siły na koniec. No nic - na przyszłość muszę pamiętać o dopowiednim ustalaniu się. Wprawdzie będzie to dla mnie kłóopotem, jeśli będzie to ode mnie wymagało ustawienia się w strefie innej, niż mnie przydzielono (za uczciwy jestem, no - cytując klasyka, czuję, że postępuję szlachetnie ale bez sensu). Jest na to jedno rozwiązanie - złamać 1:30 i nię będę się już musiał martwić. I taki jest plan na jesień. Damy radę?

2 kwietnia 2014

O marcowych porównaniach uwag kilka

Podsumowując niezadowalającą mnie samego lutową aktywność biegową, odgrażałem się, że w marcu się odkuję. Sprawdźmy zatem jak mi poszło. Oczywiście mogę to zrobić na kilka sposobów – i tak też uczynię...

Po pierwsze, w marcu przebiegłem 281 km co daje dystans o ponad sto (dokładnie sto osiem) kilometrów dłuższy niż w miesiącu ubiegłym. To z kolei, w przeliczeniu na wartości procentowe, daje wzrost o owych procent trzydzieści osiem. W lutym wychodziłem na trening jedenastokrotnie – w kolejnym miesiącu szesnastokrotnie. To daje nam z kolei przyrost (czyli odkucie się) o procent trzydzieści i jeden. Skąd ta siedmioprocentowa (między poszczególnymi wartościami procentowymi) różnica zapyta ktoś. Zapewne wynika to z różnicy między średnią długością treningu w kolejnych miesiącach – w lutym 15,7 km, w marcu 17,6 km. Jednak warto zauważyć (przypomnieć), że pierwsze dwa marcowe treningi pierwotnie zaplanowane były jeszcze na luty.
Jak na razie wygląda to całkiem nieźle. Kiedy porównuję się do lutego. Niemniej spójrzmy na analogiczny okres przygotowań maratońskich sprzed pół roku, czyli sierpień roku dwa tysiące trzynastego. Trzysta dwa przebiegnięte kilometry, osiemnaście treningów. Czyli w marcu dwa treningi i dwadzieścia jeden przebiegniętych kilometrów mniej. Martwić się? Myślę że nie powinienem – pewnie, że dobrze by było (i dobrze wyglądało) gdyby objętość marcowa była pokaźniejsza od tej sierpniowej. Pamiętajmy jednak, że przygotowania do jesiennego maratonu AD 2013 szły mi dobrze jak nigdy. Dość powiedzieć, że (jak mi wyszło z obliczeń) w sierpniu udało mi się zrealizować średnio 4,1 treningu na tydzień, gdy w marcu o całe pół treningu tygodniowo mniej (dla pełnej informacji napiszę, iż w lutym wyszło 2,75 treningu na tydzień).
Tutaj od razu mała uwaga: dwukrotnie w marcu nie udało mi się (i to w krótkim odstępie) uniknąć czegoś co mnie w historii mych treningów najbardziej gryzie: dłuższej niż dwudniowa przerwa między kolejnymi treningami. Tym razem przytrafiło mi się to tuż przed maniackim weekendem oraz w pierwszej połowie kolejnego tygodnia.
I jeszcze jedna ciekawa obserwacja. Podstawowe założenia mojego treningu mówią, że biegam cztery razy w tygodniu. Z kolei dni przeznaczone na trening biegowy to wtorek, czwartek, piątek oraz sobota. A w marcu wyglądało to tak, że w poniedziałek biegałem dwa razy (w obu przypadkach było to nadrabianie weekendowych zaległości – okazuje się w praktyce, że w odróżnieniu od tzw. przeciętnego biegacza trudniej mi znaleźć czas na bieganie w weekendy niż w dni pracujące). We wtorek raz (!). W środę również raz. W czwartek cztery razy – tylko w jeden marcowy czwartek, ten przed-maniacki (praca do późna plus ból kiepskie samopoczucie), nie biegałem. W piątek ani razu (!!!). W soboty cztery razy i w każdą marcową niedzielę. I tak sobie myślę, że to po prostu pokazuję, jak ja się czasem muszę nakombinować i nagimnastykować, by ten napięty jak guma w za ciasnych gaciach (a Trenejro już zaczyna napominać o piątym treningu w tygodniu) plan treningowy (z)realizować.

Podsumowując, chyba nie jest tak źle jak mi się przez chwilę (gdy zacząłem się porównywać do sierpnia) wydawało, a już na pewno dużo lepiej niż w lutym. Nie zapominajmy też (a w zasadzie przypomnijmy), że marzec jest miesiącem nowej życiówki na dystansie dziesięciu kilometrów (w lutym padła ta na 5K – w najbliższą niedzielę postaram się podtrzymać tą tendencję). I tylko trening ogólnorozwojowy leży i kwiczy.
Cele treningowe na kwiecień (specjalnie piszę to dzisiaj, a nie pierwszego dnia miesiąca bieżącego) kształtują się następująco. Primo: Nie pozwolić sobie na ani jedną ponad dwudniową oraz nie więcej niż dwie dwudniowe przerwy między dwoma kolejnymi treningami biegowymi. Secundo: Reanimować trening ogólnorozwojowy – może by tak jednak pĄpki i brzÓszki?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...