28 lutego 2010

#031

Dziś wybrałem się w miejsce określane przez niektórych jako "mekka poznańskich biegaczy", czyli nad Maltę. Coś jest z ta mekką, bo z racji obecności wielu współbiegaczy czuć tzw. ducha.
Biegało się całkiem przyjemnie, a byłoby zapewne jeszcze przyjemniej gdyby nie pogoda. Gdy parkowałem, termometr w samochodzie wskazywał sześć stopni ale po wyjściu dość szybko musiałem się wracać po kurtkę, z racji lodowatego wiatru. Z kolei gdy kończyłem rozgrzewkę, zza chmur wyszło słońce i zacząłem się gotować. I tak na zmianę - biegnąc lewą stroną jeziora (patrząc od hangarów) kurtkę miałem przewiązana w pasie, a gdy przemieszczałem się na prawą, z racji silnego wiatru wiejącego po tej stronie, zakładałem ją z powrotem. Wiatr po prawej stronie momentami wiał tak mocno, że czułem się jak na solidnym podbiegu. Dodam jeszcze, że gdy skończyłem trening, termometr w samochodzie wskazywał już dziewięć stopni.

Mimo zróżnicowanych warunków pogodowych w czasie zaplanowanych siedemdziesięciu minut udało mi się przebiec ok. 12,2 km (mała korekta w stosunku do tego co napisałem wcześniej na blipie - błąd w obliczeniach...). Łącznie w lutym udało mi się przebiec 78,4 km, a od początku roku 140,3 km.

27 lutego 2010

#030

Wyszedłem dziś na dziwaka w Piotrze i Pawle - ciekaw jestem, co sobie pani kasjerka pomyślała, gdy na taśmie położyłem najnowszy numer Runer's World, napój izotoniczny i nic więcej. Z kolei moja teściowa (która ma tendencje do dramatyzowania), gdy zobaczyła mnie z napojem izotonicznym, stwierdziła, że ja to taki biedny jestem, bo taki przemęczony i tak ciężko trenuję... Owszem, ciężko trenuję, ale prawda jest taka, że nigdy nie czułem się lepiej. Właśnie zdałem sobie sobie sprawę, że w tym roku nie występowały typowe dla mnie symptomy zimowego osłabienia w postaci problemów z "zwleczeniem" się z łóżka.

Trening zaplanowany na środę, udało mi się przeprowadzić w piątek rano. Po raz kolejny przekonałem się jak bardzo rano biegać nie lubię. Nigdy nie mogę wycyrklować ze śniadaniem. Albo jestem ociężały, albo za słaby. Większość treningów, które nie przebiegały zgodnie z założonym planem, odbyło się rano. Ten wczorajszy również nie przebiegł zgodnie z wcześniejszymi założeniami ale tym razem to wina nowego elementu treningowego, którego zasadniczo muszę się dopiero nauczyć (wycyrklować tempo), czyli tzw. drugiego zakresu. Teoretycznie przy swobodnym truchcie powinienem mieć tętno 130-150, a w drugim zakresie 150-170. Tymczasem gdy biegam w tempie, które uznaje za "swobodne" osiągam pułap 150-160, za to wczoraj przyspieszyłem tak, że mi podskoczyło do 180! Skończyło się to oczywiście tym, że zamiast przebiec w drugim zakresie 4 km, "wysiadłem" po 2,4 (doliczając 10-minutowe truchty na początek i koniec treningu, dało to łącznie ok. 6 km). Wniosek jest taki, że muzę nieco zwolnić (w stosunku do mojego dotychczasowego tempa treningowego) w pierwszym i nieco przyspieszyć w drugim zakresie. Będę eksperymentował i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Jeszcze jedna rzecz przeszkadzała mi z racji poranka - śnieg który topnieje w ciągu dnia, przy nocnych przymrozkach robi lodowisko (na szczęście tylko miejscami) z mojej ulubionej biegowej ścieżki.

Jest jeszcze coś, o czym zapomniałem napisać ostatnio - Tete był tak miły i nominował mnie do Kreativ Blogger Avard. Za wyróżnienie serdecznie dziękuję, ale ponieważ już raz podawałem dalej, tym razem pozwolę sobie odstąpić nieco od zasad i wskazać na adresy biegowych blogów po prawej stronie.

24 lutego 2010

#029 i natłok innych spraw

O przedwczorajszym treningu (jak widać z małym opóźnieniem) słów kilka napiszę na końcu. Najpierw poruszę te kilka „innych spraw”.

Mój mały sukces, za jaki uznaje ukończenie biegu w Trzemesznie (w Gołąbkach dokładnie rzecz biorąc) przesądził o podjęciu ostatecznej decyzji o udziale w 3 Poznań Półmaratonie - 28 marca pobiegnę z numerem 806 na piersi.
W ogóle marzec zapowiada się intensywnie pod kątem imprez biegowych (w których zamierzam wziąć udział, rzecz jasna). Dwa tygodnie przed "połówką", czyli trzynastego marca, nad Maltą odbędzie się szósta już edycja Manickiej Dziesiątki. I tu niespodzianka - ponieważ w ten właśnie weekend odwiedzą nas mój ojciec oraz moja babcia, a przy tej okazji udało mi się namówić tatę do wspólnego startu (nie było to zbyt trudne, bo tata jako zapalony turysta rowerowy, jest niezwykle chętny na każdą aktywność "okołozdrowotną"), będziemy mieli bieg pokoleń, czyli ojciec i syn w jednym biegli biegu.

Do maratonu w Krakowie zostały dwa miesiące i jeden dzień. Impreza ma od kilku dni nową szatę strony internetowej. Jej przebudowa chyba cały czas trwa, bo jeszcze wczoraj można się było zapoznać z przebiegiem trasy - dziś link do mapki gdzieś zniknął... Na szczęście udało mi się odnaleźć adres podstrony w historii mojej przeglądarki. Jak można zauważyć trasa w zdecydowanej większości pokrywa się z ubiegłoroczną.
Znam już również swój numer startowy - mój pierwszy w życiu maraton mam zamiar ukończyć nosząc dumnie na piersi numer 746.

Zupełnie przypadkiem udało mi się obejrzeć w telewizji bardzo udaną reklamę, która wprawdzie odnosi się do piłki nożnej, ale ponieważ jej zasadniczą jest bieganie, nie mógłbym nie podzielić się nią z innymi tutaj.

Jak widać można promować swoją markę i zdrowy tryb życia równocześnie.

A teraz pytanie: z jakiego powodu można przełożyć trening? Zawsze po treningu od razu piorę swoje rzeczy, by do następnego zdążyły wyschnąć. A dziś rano uświadomiłem sobie, że moje ubranie "do biegania" od poniedziałku leży w pralce... Mam nadzieję, że do jutra do wieczora wyschną (dla ucięcia domysłów - wyjąłem).

I na zakończenie dwa słowa o poniedziałkowym bieganiu. Planowałem 50 minut truchtu. Jednak wciąż czułem bardzo wyraźnie w nogach sobotnie piętnaście kilometrów, postanowiłem nie forsować się za bardzo i skończyło się na trzydziestu minutach (czyli zachowaniu zasady 3x30x130) i ok. 5 kilometrach. Wygląda na to, że za bardzo "przyzwyczaiłem" się do mrozów. Przy dodatniej temperaturze miałem poważny dylemat jak się ubrać - i oczywiście ubrałem się źle.

21 lutego 2010

Sezon biegowy rozpoczęty

Jako, że pierwsze zawody mam już za sobą można chyba uznać Sezon Biegowy 2010 za otwarty. I pomyśleć, że jeszcze rok temu nawet bym nie pomyślał, żeby o tej porze roku trenować, a co dopiero brać udział w zawodach. W każdym bądź razie, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, VIII Zimowy Bieg Trzech Jezior odbył się z moim skromnym udziałem. Miejsce 418 na 558 startujących to może nie jakiś super wynik, ale ja jestem z siebie bardzo zadowolony. Po pierwsze dlatego, że jest mój pierwszy start na tak długim dystansie, więc cieszę się, że w ogóle dotarłem do mety. Po drugie zakładałem, że jeśli zejdę poniżej godziny trzydzieści to będę zadowolony z wyniku - zszedłem o ponad cztery minuty. Byłoby jeszcze lepiej, gdybym lepiej zadbał o paliwo, ale może po kolei.

Wystartowałem spokojnie i pierwsze kilometry biegło się całkiem przyjemnie mimo, że pogoda nie do końca dopisała - liczyłem na lekki mróz i piękne zimowe pejzaże, a zastaliśmy odwilż i momentami trzeba było bardzo uważnie patrzeć pod nogi. Moje problemy zaczęły się na 8-9 kilometrze, gdy zaczęło mi burczeć w brzuchu, co uświadomiło mi, że za mało zjadłem przed biegiem. Zatem gdy ok. 10 kilometra dotarłem do punktu wydawania herbaty, cieszyłem się jak dziecko z tego, że była posłodzona (na co dzień ). Spożyta dawka cukru pozwoliła mi odżyć ok. 11 kilometra i nawet miałem siłę by pożartować ze strażakami "obstawiającymi" trasę. Niestety po trzynastym modliłem się już o tabliczkę z "14", a gdy już ją minąłem myślałem, że nie dam już rady. Wtedy zacząłem się modlić w pełnym słowa znaczeniu - postanowiłem przebiec ten najtrudniejszy kilometr dla kogoś, kto jeszcze się nie urodził ale spodziewamy się go na tym świecie lada dzień. To dało mi siłę na ostatnie chwile wysiłku i na nawet dosyć dynamiczny finisz. Ostatecznie ukończyłem trasę z czasem 01:25:56 (01:25:31 netto). Otrzymałem piękny pamiątkowy medal w kształcie śnieżynki, który nie ucieszył mnie tak bardzo jak... drożdżówka, którą otrzymałem zaraz potem.

Na trasie spotkałem też "starego znajomego". Gdy chodziłem do liceum (a działo się to w Łęczycy niedaleko Łodzi), widywałem czasem filigranowego człowieka, który dynamicznym krokiem przemierzał miasto - dynamicznym choć poruszał się o kulach. Po ponad dziesięciu latach spotkaliśmy się wczoraj na trasie trzemeskiej piętnastki.
Przykład Zbyszka Stefaniaka przekonuje mnie, że biegać może na prawdę każdy.

16 lutego 2010

#028

Wczorajszy trning upłynął pod znakiem... Programu Trzeciego PR, czyli mojej ukochanej (naprawdę!) Trójki. Postanowiłem sprawdzić, jak to jest biegać z słuchawkami (łamane na: muzyką) na uszach. Zwykle słucham otosczenia, dźwięków które sam wydaję i oczywiście natłoku swoich myśli (nie bez kozery Moja-Nie-Sportowa-Za-To-Muzyczna-Żona* stwierdziła ostatnio, że ja dużo myślę na tych treningach, gdy po powrocie podzieliłem się z nią natychmiast garścią refleksji na temat organizacji naszego życia rodzinnego), a wczoraj postanowiłem spróbować czegoś innego. I wrażenie jest takie, że... sam nie wiem. Z jednej strony jak się człowiek zasłucha (zwłaszcza, gdy audycja jest ciekawa, czyli raczej nie muzyka, a wczoraj oprócz fragmentów książki pana Kutza miałem okazję posłuchać Klubu Trójki, w którym poruszono jakże dotyczący mnie osobiście temat statusu i sytuacji doktorantów w naszym kraju), przestaje tyle myśleć o samym biegu, przez co ten staje się przyjemniejszy. Z drugiej jednak strony słuchawki odcinają od otoczenia, a chyba właśnie o to chodzi w bieganiu, by słuchać co się dzieje wokół. Może powinienem po prostu spróbować innych słuchawek - czytałem o takich, które nie izolują od świata zewnętrznego.

Zaczyna się robić ciepło na dworze (sic!). Wczoraj przy jednej kresce poniżej zera, w swoim ubraniu (w stosunku do zestawu, w którym biegam przy mrozach) zmieniłem jedynie podkoszulek (na taki z krótkim rękawem), co skutkowało tym, że momentami się wręcz "gotowałem". Na szczęście nie przeszkodziło mi to przebiec w dobrym samopoczuciu przebiec w czasie 50 minut ośmiu i pół (i jeszcze trochę) kilometrów.

Następnie stanąłem przed dylematem, co z dalszą częścią tygodnia. Przede mną (a właściwie już w trakcie) trzydniowy służbowy maraton związany z dwoma wyjazdami, który pozwoliłby mi spokojnie pobiegać dopiero w piątek. A jaki jest sens biegania w piątek, gdy w sobotę Trzemeszno? Trzeba było zatem pójść na kompromis - dziś wybrałem się na basen (bo to byłem w stanie zorganizować) by się porządnie zmęczyć. Przepłynąłem dwadzieścia krótkich basenów spokojną żabką, następnie pięć szybkich długości kraulem dzielonych jedną długością wolnej żabki każdy, by skończyć kolejnymi dziesięcioma długościami spokojnej żaby. I chyba udało mi się "ztyrać" bo gdy chciałem zakończyć swą wizytę na pływalni zjeżdżalnią, to skoczyło się skurczem...

A w piątek wybiorę się na... spacer. Najlepiej z Lilką (jej będzie chyba wszystko jedno, w jakim tempie będzie jechał wózek, w którym będzie spała). Może uda mi się jeszcze namówić Rafała na saunę.

*W skrócie MNSZTMŻ

14 lutego 2010

#027

Muszę poprawić planowanie! Poprawić na tyle, aby chociaż weekendowe wybieganie robić po południu a nie wieczorem. W tygodniu trudno jest wyjść wcześniej, tym bardziej, że (póki co) rytm życia ustala najmłodszy członek rodziny, ale treningi są krótsze i nie jest to aż takie uciążliwe. Ale sobotnie wyjścia robią się, siłą rzeczy, coraz dłuższe. W ogóle mógłbym lepiej planować swoje bieganie. Wprawdzie w tej formie aktywności cenię sobie elastyczność czasową, ale odrobina samodyscypliny nie zaszkodzi...

Jak można wywnioskować z powyższego wyszedłem wczoraj biegać nieco później niż chciałem/planowałem. Przyjąłem plan minimum (65 min truchtu) i plan maksimum (75 min), chciałem się bowiem przekonać w jakiej formie przed biegiem na 15 km w przyszłą sobotę. Fakt, że udało mi się wykonać plan minimalny (który pozwolił na przemierzenie ok. 11,3 km), wskazuje na to, że w Trzemesznie muszę przyjąć szczególną taktykę, żeby się nie przeforsować.

10 lutego 2010

#026

Dziś nowy dodałem nowy element treningu - przebieżki. Nie wiem czy to do końca dobry pomysł na śniegu, ale z drugiej strony, zawsze to jakieś urozmaicenie treningu. Planowałem ich sześć, przebiegłem siedem (chciałem zamknąć pętlę wokół skweru). Oprócz tego było jeszcze 30 minut truchtu na początek i 10 minut na koniec, co pozwoliło mi "nazbierać" 7,5 km.
Do soboty wolne...

8 lutego 2010

#025

Dziś odczułem na własnej skórze jedno z praw Murphy'ego - to, które mówi, że jeśli jedziesz samochodem, przed tobą jedzie rowerzysta a z naprzeciwka inny samochód, to miniecie się wszyscy w tym samym miejscu. W moim przypadku było tak: jeśli czterema alejkami będą szły cztery starsze panie ze swoimi psami, to wszystkie spotkają się na skrzyżowaniu owych alejek, psy zaczną się ze sobą bawić, naskakiwać na siebie, plątać smycze, itp., itd... akurat w tym momencie, kiedy ja przez owo skrzyżowanie przebiegam.

Poza tym małym "incydentem" i zwyczajowym zmaganiem się z tymi użytkownikami parku, którzy uważają się za uprzywilejowanych do zajmowania całej szerokości alejki, trening przebiegł bardzo przyjemnie. W 45 minut przebiegłem niecałe 8 km.

Właściwie to był jeszcze jeden "incydent"... Wyszedłem na trening trochę później niż planowałem a do tego zapomniałem, że żona zaplanowała z kolei wcześniej wykąpać córkę. Tak więc przywitała mnie w drzwiach słowami: "Od piętnastu minut powinniśmy kąpać Mała!" Przebranie się i prysznic zajęły mi dwie minuty...

6 lutego 2010

#024

Po siedemnastu (!) dniach przerwy udało mi się wyjść pobiegać. Na razie tylko na pół godziny (a dokładnie 29 min i 43 s) i na razie tylko wolny trucht ale i tak cieszy. Udało mi się tak przebiec ok. 4,8 km.
W poniedziałek zamierzam nabrać rozpędu. Muszę tylko tak zmodyfikować swoje olany treningowe, aby z jednej strony nie szarpać zbyt gwałtownie, a z drugiej w miarę szybko nadrobić zaległości. Wydaje mi się, że optymalnym rozwiązaniem będzie, jeśli w szóstym (przyszłym) tygodniu będę biegał wg planu z tygodnia trzeciego (czyli tego, w którym biegałem po raz ostatni), w siódmym wg planu z piątego,w ósmym z siódmego, aż w dziewiątym wrócę do pierwotnych założeń.

4 lutego 2010

Jak zacząłem biegać - cz. 1

Funkcjonuje już prawie normalnie ale wciąż jeszcze odczuwam pewne skutki przeziębienia, które mnie dopadło (moja ślubna folgowała sobie ze mnie, iż jestem "obłożnie chory na katar"). Dlatego trochę boję się by pierwszy trening nie położył mnie znowu do łóżka. Ale i tak zakładałem, że do weekendu z biegania nici. Jutro wyjdę na półgodzinny trucht a w sobotę lub w niedzielę spróbuję biegać przez godzinę. Dopiero wtedy zabiorę się za nadrabianie zaległości (trzeba się zastanowić jak zmodyfikować plan).

Tymczasem, gdy nie dane jest mi pisać przebiegniętych kilometrach, postanowiłem napisać słów kilka o tym, jak do tego doszło, że biegam w ogóle. Ale po kolei.

Gdy byłem jeszcze niewielki wzrostem i uczęszczałem do szkoły podstawowej, jakoś mnie do sportu nie ciągnęło. Wszyscy moi koledzy grali w piłkę, a gdy mnie o piłkę pytano odpowiadałem, że wolę biegi, choć wcale tak nie było. Było mi chyba po prostu głupio, że kopać tej piłki za bardzo nie potrafię. Pod koniec podstawówki zacząłem się za nią trochę uganiać ale orłem nigdy nie byłem.
W liceum połknąłem bakcyla koszykówki, która wówczas była po prostu modna. Graliśmy naprawdę sporo - pomijając zajęcia wychowania fizycznego w szkole, gdy tylko temperatura podnosiła się powyżej zera, spędzaliśmy z chłopakami dwie godziny dziennie na niewielkim asfaltowym boisku nad zalewem. Naszym zwyczajem było grać "cztery razy pięćdziesiąt", czyli kończyliśmy mecz, gdy jedna z drużyn uzyskała dwieście punktów (zdarzały się wyniki typu 200:198).
Gdy poszedłem na studia grałem w miarę regularnie jeszcze przez rok. Na pierwszym semestrze nie wiedzieć czemu zajęć sportowych nie było - na drugim zapisałem się oczywiście na specjalizację koszykówki (nie byłem aż tak dobry by trafić do sekcji). Na parzystych latach mieliśmy obligatoryjne zajęcia na basenie, więc koszykówka poszła trochę w "odstawkę". Nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo - wychowałem się niedaleko zbiornika wodnego i bardzo szybko nauczyłem się pływać (co ciekawe, samodzielnie) i na basenie trafiłem od razu do grupy tzw. rekinów. Podobało mi się to na tyle, że na początku trzeciego roku chodziłem już na basen dwa razy w tygodniu. W międzyczasie znajomy wyciągnął mnie na trening judo - tak żeby spróbować. Ów znajomy szybko "odpuścił" a ja raz w tygodniu dodatkowo chodziłem poznawać podstawy tej sztuki walki. I choć do sztuk walki nigdy mnie dotychczas nie ciągnęło, po pół roku było już "po mnie". Basen poszedł w odstawkę, a ja zakochałem się w rzucaniu i padach. Wykosztowałem się na judogę i regularnie przelewałem na macie krew pot i łzy. Kilkakrotnie startowałem w regionalnych zawodach, zajmując z reguły czwarte miejsce w swojej kategorii wagowej. Szło mi na tyle dobrze, że na piątym roku zakwalifikowałem się do uczelnianej kadry na Mistrzostwa Polski Politechnik w Judo. Niestety, w tym wypadku również byłem "tym czwartym" w swojej kategorii, więc wystąpiłem jedynie w roli rezerwowego (każda uczelnia miała prawo wystawić trzech zawodników w danej kategorii).

Co się działo z moim "sportowym" życiem po tym, jak skończyłem studia, napiszę już innym razem...

1 lutego 2010

Bieg Katorżnika - krok pierwszy

Ruszyły zapisy do szóstej edycji Biegu Katorżnika, która odbędzie się 15 sierpnia. Już się zapisałem (wybrałem bieg o godzinie 14) i już cieszę się na taplanie w błocie. W zeszłym roku wyglądało to mniej więcej tak:


Jak będzie wyglądać w tym roku - już z moim udziałem - czas pokaże. Ale na pewno będzie to miły akcent na zakończenie letniego urlopu.

EDIT: Przyznano mi już numer startowy - E010

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...