29 czerwca 2011

Szlachetne zdrowie

W miniony weekend narodziła się najwyraźniej tzw. nowa świecka tradycja. Ludzie gadają (sic!) bowiem, że gdy coś wydarzy się dwa razy z rzędu, staje się automatycznie tradycją. A ja drugi raz nie dotarłem na Cross na Dziewiczą Górę w Owińskach! Tak jak rok temu, zapisałem się, uregulowałem opłatę startową, mimo limitu załapałem się na listę startową i nie dotarłem. W zeszłym roku zatrzymały mnie w domu tzw. sprawy rodzinne, a konkretnie wizyta krewnych, którzy nie okazali się na tyle mobilni, by skorzystać z okazji i wraz ze mną udać się na łono natury. Cóż było robić, pozostało wspólne oglądanie telewizji... W tym roku kładąc się w sobotę spać, byłem przekonany, że nazajutrz nadrobię zaległości z zeszłego roku. Niestety - zamiast w biurze zawodów zameldowałem się na ostrym dyżurze laryngologicznym. Wrażliwych uspokajam - nic poważnego, ale trochę bolało i niedzielę generalnie miałem z głowy i do dziś jestem lekko przygłuchy na lewe ucho. A tak przy okazji - wiedzieliście, że w kraju nad Wisłą (i nad Wartą też) aby być przyjętym na ostry dyżur, trzeba mieć skierowanie?

A wracając do realizacji planów startowych - nie mam w tym roku szczęścia do imprez lokalnych. GP Poznania - frekwencja 2/8, biegi (para)górskie 0/2. Czyżbym skazany był tylko na wielkie imprezy?

24 czerwca 2011

Do roboty

Po niemal trzymiesięcznym czasie biegowego obijania się (28,2 km po Dębnie w kwietniu, 94,8 km w maju i jak do tej pory 53,1 km w czerwcu) i nie-realizacji zakładanych planów, czas wziąć się do solidnej pracy! Rzekłem!
W poniedziałek rozpoczynam 16-tygodniowy okres przygotowawczy do 12 Maratonu Poznańskiego. Mając w pamięci pozytywne efekty przygotowań do maratonu w Dębnie, postanowiłem pozostać przy metodzie FIRST, z tym że tym razem zamierzam wcielić w życie główny plan przygotowujący do biegu na dystansie 42 km z hakiem, tj. ten, w którym pierwsze długie wybieganie ma 21 km a "dojście" (dobiegnięcie?) do 32 km następuje już w czwartym tygodniu.
Założenia?
Po pierwsze - planowany czas ukończenia maratonu: 3:45 (tj. tempo 5:20) - ambitnie, ale myślę, że jeszcze w moim zasięgu.
Po drugie - największy nacisk na realizacje przewidzianych jednostek biegowych.
Po trzecie - co najmniej dwa treningi "uzupełniające" w tygodniu, z czego -
Po czwarte - co najmniej jeden to trening siłowy. Z treningów nie-biegowych chciałbym się skupić właśnie na sile, bo wydaje mi się, że to ten element zaniedbywałem do tej pory najbardziej, a czuje w kościach, iż właśnie tutaj znajdują się moje nieodkryte (a raczej przykryte) zasoby.
Po piąte - tempo poszczególnych jednostek treningowych przedstawia się następująco:
I wreszcie - Po szóste - "po drodze", jak już raz czy dwa wspominałem, zamierzam wystartować w 29 Maratonie Wrocławskim (zresztą znam już nawet swój numer startowy: 1018), z tym że w tempie treningowym. I tutaj wciąż się waham, bowiem w różnych źródłach można znaleźć różne dane na temat tempa treningowego na dystansie pełnego maratonu. Jedne podają o minutę wolniejsze od docelowego, inne każą "dołożyć" zaledwie 15 do 25 sekund na kilometr.  Chyba wyciągnę sobie średnią i pobiegnę na wynik 4:15 (6:03 min/km).

Pierwszy raport z realizacji za jakieś dziesięć dni...

22 czerwca 2011

Rozgrzewka na początek

No proszę! Znany (choć nie tylko) z bloga staszewskibiega.blox.pl Wojtek Staszewski oraz Jego (również znana z ww. bloga) Sportowa Żona rozpoczęli produkcję cyklu filmów instruktażowych dla biegaczy "Biegaj ze Staszewskimi". Jak można przeczytać w informacji prasowej, która dziś trafiła na moją skrzynkę mailową, w każdym odcinku cyklu profesjonalni instruktorzy prezentują ćwiczenia biegowe, które pomogą w znaczący sposób poprawić efektywność treningów. Pierwszy odcinek, który można już obejrzeć na kanale YouTube Biegaj ze Staszewskimi, traktuje (jak na pierwszy odcinek cyklu o bieganiu przystało) o rozgrzewce.


Rzecz na pewno bardzo pomocna dla stawiających swe pierwsze kroki w biegowych butach. Ja osobiście ma swój rozgrzewkowy "rytuał", niezmienny od wielu miesięcy i od okoliczności. Prezentuje się on mniej więcej następująco:
Rozpoczynam oczywiście truchtem, choć nie mierzę go czasem a dystansem, jaki muszę przebiec na miejsce, w którym chcę rozpocząć trening właściwy. Jeżeli biegam w nieznanym miejscu kieruję się wyczuciem, ale jest to zwykle od 500 do 1000 m truchtu. W zależności od samopoczucia i okoliczności, trucht kończę trzema ok. 60-metrowymi przebieżkami, lub od razu przechodzę do ćwiczeń w truchcie.
W tym celu wybieram sobie kilkudziesięciometrowy odcinek (np. "od drzewa do ławki"), który pokonuję "w tą i z powrotem". A wykonuję po kolei - obustronne krążenie ramion (w przód i w tył), krążenie naprzemienne ramion (jak wyżej), wymachy ramion z podskokami, skip A, skip C, skok odstawno-dostawny, tj. cwał boczny w nomenklaturze Staszewskich (w obie strony) - przy czym pozostała mi tu dawna maniera z czasów trenowania judo i zamiast robić wymachy trzymam się za miejsce, w którym kiedyś wiązałem pas - i wreszcie przeplatanka (również w obie strony).
Następnie przechodzę do ćwiczeń w miejscu: krążenie głową (5 razy na każdą stronę) plus kilka skłonów i obrotów, krążenia barków (5 w przód, 5 w tył), naprzemienne krążenia przedramion (10 w przód, 10 w tył), obroty tułowia w pionie (10 razy), krążenia tułowia oraz krążenia biodrami (po 5 w każdą stronę), obroty tułowia w opadzie (10 razy) oraz krążenie kolanami (5 razy do środka, 5 na zewnątrz, 5 w prawo i 5 w lewo).
A na samo zakończenie bardzo krótkie i lekkie rozciąganie (zestaw taki sam jak na zakończenie treningu, o którym to zestawie napiszę może przy innej okazji, tylko zdecydowanie krótszy i lżejszy).

A potem włączam stoper i po prostu biegnę... A jak wygląda Wasza rozgrzewka? Zawsze tak samo, czy improwizujecie?

19 czerwca 2011

Ani słowa o bieganiu

W odróżnieniu od Tete, nie nabiegałem się w tym tygodniu. Tak naprawdę nie biegałem w ogóle. Podobno, jeśli raz na jakiś czas nie zrobisz sobie przerwy, organizm zrobi to za ciebie. Wygląda na to, że mój to właśnie zrobił - na szczęście w nie-brutalny sposób. Nic mi nie "pękło" ani nie "strzeliło", po prostu cały tydzień byłem tak zmęczony (do tego doszły problemy z bezsennością i tzw. brakiem organizacji), że po prostu nie byłem w stanie zmusić się do wyjścia. Z aktywności fizycznej odnotować należy jedynie trening siłowy (ćwiczenia ze sztangą) - drugi planuję zrobić jeszcze dziś przed zaśnięciem (tym rzem z hantlami).
Prawdopodobnie brak bieżącego planu stanowił dodatkowy element nie-motywacji. Na szczęście już za osiem dni rozpoczynam 16-tygodniowy okres bezpośredniego przygotowania do jesiennych maratonów.

Z nie-biegowych wydarzeń tygodnia należy jeszcze odnotować fakt spełnienia pewnego nie do końca skrytego marzenia. Z ostatniego roweru jaki posiadałem na własność wyrosłem mniej więcej w wieku ośmiu lat. Stan ten (czyli nie posiadania własnego jednośladu napędzanego siłą mięśni własnych) miał się zmienić podczas (a właściwie po) półmaratonu w Grodzisku. Niestety, ktoś inny wylosował "mój" rower. Skoro tzw. los nie chciał, ja musiałem wziąć sprawy w soje ręce - i tak, wczoraj stałem się właścicielem roweru crossowego Cube Ltd Cls Comp. Przeznaczenie: wycieczki z rodziną łamane na samotne szaleństwa po lesie (czyli trening uzupełniający).
Małżonka zaproponowała mi nawet całkowite przerzucenie się z biegania na rower, ale sama zreflektowała się niemal natychmiast, że wielkiego to sensu nie ma. Biegania rzucać nie zamierzam, choć na przykład startu za kilka lat w triatlonie nie wykluczam - a wręcz myślę, że jest to wysoce prawdopodobne, ale w tym celu muszę przede wszystkim "podciągnąć" pływanie.

13 czerwca 2011

Życiówka mimo woli...

W jakim nastroju wybierałem się do Grodziska pisałem już w poprzednim poście. A gdy już tam dotarłem morale wciąż pozostawało na dosyć niskim poziomie - ujmując to inaczej, nie czułem się w formie do walki nawet z samym sobą, a każdy wynik poniżej 1:50 przyjmowałem za sukces. Ale też, zaraz po dotarciu na miejsce zaskoczyła mnie (w sensie pozytywnym oczywiście) świetna organizacja. Wolontariusze rozstawieni byli już na trasach dojazdowych do biura zawodów i kierowali ruchem tak, by każdy znalazł sobie miejsce do parkowania. I najbardziej pozytywne zaskoczenie, czyli coś z czym nie spotkałem się na żadnym z biegów, w których dotychczas startowałem - depozyt na rzeczy wartościowe. W końcu nie musiałem się głowić nad tym, co począć z kluczami od samochodu! A należy tu podkreślić, że zwykle przybywam na zawody sam, gdyż Moja Lepsza Połowa nie znajduje przyjemności w oczekiwaniu aż razem z innymi (jak to sama ujęła) "spoconymi facetami" doczłapię się do mety.

Jeszcze stojąc w kolejce do toy-toy'ów (wsłuchując się w dźwięki wygrywane przez młodzieżową orkiestrę dętą) spotkałem Kubę wraz z Emilią (którą wreszcie miałem przyjemność poznać osobiście). Odnaleźliśmy się też z Kubą zaraz po rozgrzewce i potwierdziwszy fakt, że przyjęliśmy podobną taktykę, udaliśmy się wraz z resztą blisko tysiącsiedmiusetnego tłumu na linie startu i ustawiliśmy się tuż za pacemakerami na 1:50.
Fot.: Emila
Od strzału startera do momentu gdy uruchomiłem swój stoper (w odróżnieniu od Kuby, dla mnie najważniejszy jest czas netto) minęła blisko minuta. Na początku było gęsto, szczególnie w miejscu, w którym znajdował się 180-stopniowy nawrót (ok. 1 kilometra trasy). My jednak dzielnie trzymaliśmy się naszych pacemakerów. Prognoza nie sprawdziła się w stu procentach i mimo lekkiego zachmurzenia było dosyć parno, a gdy słońce wyjrzało zza obłoków robiło się naprawdę ciepło. Dlatego też starałem się korzystać z każdej okazji by się schłodzić - na trasie były rozstawione były dwa lub trzy natryski "oficjalne", ale też w kilku innych miejscach mogliśmy korzystać z uprzejmości autochtonów, którzy ustawiali swe ogródkowe zraszacze tuż przy trasie, lub też polewali nas osobiście. I tak pierwsza pętla oraz pół kolejnej minęły nam bardzo przyjemnie i po minięciu półmetka postanowiliśmy nieco przyspieszyć.
Fot.: Piotr Job
Już na początku trzeciej pętli, Kuba zapytał jeszcze kontrolnie o samopoczucie - jeszcze tego nie czułem "w nogach", ale krótkie doświadczenie podpowiadało mi, że do kryzysu pozostały jakieś dwa kilometry. Nie myliłem się, kryzys przyszedł. Przetrwałem go głownie dzięki przemiłej pani, która gdzieś w okolicach 15-tego kilometra poczęstowała mnie kawałkiem czekolady. Wtedy też "zgubił" mnie Kuba. Próbowałem go jeszcze dogonić, ale gdy mnie udawało się (mimo kryzysu) utrzymywać stałe tempo, on zdrowo pognał do przodu. Wtedy też, skontrolowawszy czas, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że uzyskanie wyniku w okolicach życiówki z Kościana jest całkiem realne. Krótko potem uświadomiłem sobie także, że można przesadzić ze zwilżaniem - w pewnym momencie stwierdziłem, że koszulka jest już tak mokra od ciągłego polewania, że wręcz mi ciąży. Odpuściłem zatem dalsze zwilżanie (poza głową) i biegłem mimo nadmiernego obciążenia. Około dwóch kilometrów przed metą minął mnie jeszcze kolega z Drużyny Szpiku dając znać bym podążył za nim - nawet chciałem, ale po zrobieniu kilku szybszych kroków poczułem, że łapią mnie skurcze. Przyspieszałem zatem, ale nieco delikatniej i przez te ostatnie dwa kilometry udało mi się wyprzedzić jeszcze wielu biegaczy. Dopiero gdy wbiegłem na grodziski rynek dałem z siebie wszystko i nie przejmując się już zbytnio sztywniejącymi kończynami wpadłem na metę. Rzut oka na zegarek i miłe zaskoczenie: 1:45:21. Oficjalny czas netto okazał się nawet o sekundę lepszy - i tak mimo woli poprawiłem rekord życiowy o całe 29 sekund! Tu jestem winny podziękowania pacemakerom na 1:50 (w tym Michałowi H.), którzy pięknie nas poprowadzili przez pierwsze 11 km, oraz oczywiście Kubie.
Fot.: S.Wiśniewski - "podebrane" z facebookowej galerii Michała H. (1313)
A potem to już sielanka - kiełbaski, gulasz, ciacho, kawa pogaduchy, suche ciuchy, itp. Wszystko prawie idealnie. Prawie bo pojawiła się jedna rysa na tym krysztale. Ktoś wylosował rower, który ja miałem wylosować i teraz będę musiał wydać pieniądze...

PS. Adidasy RS po raz kolejny dały radę w ogniu walki - nie dały się temperaturze i mimo, że niezbyt dobrze zasznurowałem jedną ze sznurówek, również wytrzymały dzielnie do końca.

11 czerwca 2011

Ani ani

Trochę głupio przyznawać się do porażki przed ostatnim etapem walki, ale czasem trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Półmaraton Słowaka w Grodzisku Wielkopolskim miał być dla mnie kluczowym startem na tym dystansie w tym sezonie, muszę się jednak pogodzić z faktem, że ani nie uda mi się uzyskać planowanego wcześniej wyniku 1:41:12, a nawet trudno myśleć o poprawieniu życiówki. Po prostu nie jestem w formie. Nie przepracowałem porządnie ostatnich tygodni. Najpierw było dużo spraw ważniejszych od biegania. Już po Ekidenie czułem, że forma jest daleka od tej, którą powinienem mieć na dwa tygodnie przed startem. Na domiar złego przyplątało się przeziębienie. Nawet w tym tygodniu udało mi się wyjść raptem raz. Nawet nie liczyłem, ale podejrzewam (a nawet jestem pewien), że realizacja planu nie osiągnęła nawet 50%.
Ale do Grodziska pojadę, chociażby po to by poczuć atmosferę. I po prostu cieszyć się bieganiem. Jutrzejszy bieg będzie też kolejną okazją do sprawdzenia w tzw. boju testowanych przeze mnie aktualnie butów Adidas RS
Strategia? Byle dobiec w dobrej formie. Zapewne zacznę z pacemakerem na 1:50. A potem się zobaczy. Jak będzie dobrze, to może w drugiej połowie trochę "przycisnę".

Dobrze, że chociaż pogoda zapowiada się przyjaźnie dla biegaczy. Po doniesieniach z imprez biegowych z zeszłego weekendu nie było powodów do optymizmu, a tu proszę, tak przedstawia się prognoza na jutro.
Chyba nawet organizatorzy liczyli się z dużym upałem, bo w ostatnich komunikatach na stronie półmaratonu można wyczytać co następuje:
Możecie walczyć o "życiówki". Nad waszym zdrowiem będą czuwać lekarze oraz ratownicy medyczni
- do dyspozycji zawodników będą 3 karetki z obsadą lekarską w trzech punktach trasy
- na mecie będzie funkcjonował szpital polowy, podobny będzie zorganizowany na najdalszym punkcie trasy przy zbiegu ulic Nowotomyska i Śliwkowa
- po trasie biegu poruszać się będą dwa skutery z ratownikami medycznymi
- w grodziskim szpitalu zostanie wydzielona specjalna izba przyjęć tylko dla uczestników półmaratonu z dyżurującym lekarzem kardiologiem
- łącznie zabezpieczenie medyczne będzie realizowało 30 osób.
Z jednej strony fajnie, że przygotowali się na "najgorsze". Z drugiej jednak odbieram to jako komunikat "śmiało, nie bójcie się przesadzić". Wydaję mi się jednak, że my biegacze powinniśmy znać (a przynajmniej starać się poznać) granice swoich możliwości i starać się ich nie przekraczać.

4 czerwca 2011

***, tak, jesteśmy inni

Gdzie w miejsce gwiazdek należy wstawić nazwę grupy pasjonatów, do której się należy...

W środę, gdy wróciłem z pracy, Małżonka powitała mnie w drzwiach z najnowszym numerem tygodnika Polityka w ręku i na dzień dobry, cała podekscytowana, zaczęła czytać mi zamieszczony w tymże numerze artykuł. Jej podekscytowanie wynikało z faktu, że artykuł opisywał zjawisko, jakim jest noszenie dzieci w chuście, a powstał w dużej mierze na podstawie informacji, które znaleźć można na tzw. Chustoforum, na którym moja Małżonka jest dosyć aktywna. Artykuł zilustrowany był ciekawymi zdjęciami, których poszerzoną galerię można znaleźć na internetowej stronie tygodnika. Spośród nich szczególnie jedno przykuło moją uwagę:
Przykuło moją uwagę, bo bardzo przypomina i mi inną fotografię, na którą natknąłem się niegdyś w sieci:
A wniosek z tego podobieństwa wysnuwam taki, jaki zawarłem w tytule przedmiotowego posta - zarówno ja, jak i Moja Lepsza Połowa, możemy sobie powiedzieć, że jesteśmy inni. Chociaż motanie (o wiele bardziej niż samo noszenie) budzi chyba większe dziwienie - chyba do końca życia nie zapomnę pana, który wychodząc z plaży tak się zapatrzył na moją motającą się właśnie Małżonkę, że z wielkim hukiem pogubił niesione leżaki...

A co u mnie? Od środy właśnie trwa u mnie mała apokalipsa - zasbarkada, jak śpiewał Kabaret Potem


Cieknie mi z nosa i boli mnie gardło, więc tzw. "nici" wyszły zarówno z zaplanowanych na czwartek 800-metrówek, ale przede wszystkim z dzisiejszego Malta Trail Running. Ufam tylko, że do przyszłej niedzieli się wykuruję na tyle by pobiec w półmaratonie w Grodzisku. Chociaż i tak będę musiał odpuścić w tym sensie, że o życiówce nie mam nawet co myśleć. Trzeba będzie biec na "byle dobiec"...

I jeszcze jedna ciekawostka - trafiłem dziś na stronę NieBiegam.pl
Autorzy tak piszą na niej o swojej inicjatywie:
Życie jest zbyt krótkie, by tracić cenne chwile na bieganie. Jest zbyt piękne, by szalonym sprintem przemierzać skwery i altany. Jest zbyt ulotne, by pozornym truchtem pokonywać, własne przedpokoje, czy też uczelniane korytarze.

Goniąc za iluzorycznym ukojeniem tracimy najlepsze chwile swego życia, życia, które z każdym długim susem przecieka nam między palcami.

Ludzie - nie dajmy się zwariować – czas powiedzieć STOP! Czas zatrzymać się w tym opętańczym biegu, zacząć cieszyć się życiem i powiedzieć – Dziękuję, nie biegam.
Jeśli dobrze interpretuje ich słowa, chodzi im chyba o tzw. życiowe zabieganie. Lecz mimo wszystko muszę mocno i wyraźnie powiedzieć: Biegam i dlatego cieszę się życiem! Pod warunkiem, że akurat nie jestem przeziębiony oczywiście... 

2 czerwca 2011

Bez kozery powiem...

Nie zapytałem się "A dla kogo ten wywiad?" ale wyjaśniło się samo. Niespodzianką chyba nie jest, że "kręcił" organizator biegu, czyli Fundacja Maraton Warszawski.


I jak, nadaję się do udzielania wywiadów?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...