29 stycznia 2013

Co tu (roz)począć?

Plany są po to, aby je... Zmieniać? Cytując ojca Scotta Jurka (czy też jak pisze Hanka, z kota Jurka), Czasem po prostu trzeba. Bo przecież snując plany na sezon nikt nie wpisuje w grafik choroby. A te, jak i inne nieszczęścia mogące krzyżować nam plany, po prostu się zdarzają. A jak już się przytrafią, trzeba zrobić korektę kursu.

Zasadniczo są trzy szkoły - no może trochę więcej. Mógłbym wrócić do treningów w miejscu, które właśnie przewiduje rozpiska. Stracone treningi po prostu uznałbym jako niebyłe i trenował dalej. Oczywiście można sobie na to pozwolić, jeśli przerwa nie była zbyt długa. Bo gdyby była, trzeba przecież wziąć pod uwagę spadek formy.
Inne podejście to powrót do treningu, w miejscu w którym zastała mnie choroba. Względnie cofnięcie się o tydzień lub dwa. Lub nawet więcej niż dwa. Tutaj również należy wziąć pod uwagę ewentualny spadek formy. To podejście wymagałoby jednak korekty planów startowych, a ze świeczką szukać biegacza, który ot tak zrezygnuje z już zaplanowanych startów. Przynajmniej ja do nich nie należę.
W sieci znaleźć można tzw. plany powrotu do formy. Wracając do treningu po przerwie, rozkręcałbym się powoli (oczywiście jak zawsze wszystko zależy od tego jak długo trwała przerwa w treningach), aż do momentu wskoczenia z powrotem do wcześniej realizowanego planu.

Najlepiej w takiej sytuacji mają zapewne osoby, które mogą pozwolić sobie na indywidualną opiekę trenerską. Opiekun po prostu rozpisze treningi (powiedzmy) od nowa, a zawodnik po prostu biega. Tylko, że nie każdy może, a niektórzy nie chcą, pozwolić sobie na opiekę trenerską. Do takich osób zaliczam się i ja. A zatem muszę radzić sobie sam. I jak myślicie, które rozwiązanie z wymienionych powyżej wybiorę? Otóż żadne...
Długo zastanawiałem się co począć z moim planem dalszych przygotowań do maratonu - miałem w końcu nieco czasu na przemyślenia (gdy nie biegałem). Rozważałem kilka scenariuszy a od początku byłem pewien tylko jednego. Na pewno nie będę się porywał na nadrabianie, czy upychanie straconych treningów. Jak to mówią, straty być muszą - w ludziach lub w sprzęcie.
Ostatecznie zdecydowałem się wrócić do biegania w miejscu, w którym przerwałem, z małą modyfikacją planów tygodniowych. Na ten pierwszy tydzień zamiast dwóch mocnych treningów, zaplanowałem dwa swobodne, godzinne biegi, by w weekend wykonać długie wybieganie i tym samym, choć z małym opóźnieniem, zrealizować pierwszy z rocznych celów treningowych. Kolejny tydzień zaplanowałem jako czas odpoczynku i regeneracji. W ten sposób po dwóch tygodniach pauzy będę miał dwa luźniejsze, z jednym kluczowym treningiem. Z początkiem kolejnego tygodnia przejdę już do pierwszego z dwóch cyklów Rozbudowy. No dobrze, ale gdzie te dwa stracone tygodnie? Straty postanowiłem zrekompensować na etapie Rozbudowy właśnie. Po prostu oba okresy skróciłem z czterech do trzech tygodni. I wcale nie uważam, że musi się to negatywnie odbić na moim występie na maratonie w mieście Łodzi (czy się odbije, przekonamy się rzecz jasna w kwietniu).

Zakładam oczywiście optymistycznie, że więcej dziur w planie nie będzie.

26 stycznia 2013

W co się włożyć

Nie biegam drugi tydzień. Niby jestem zdrowy (kluczowe jest tu słowo niby), do pracy chodzę, ale z biegania wciąż nici. Powodem jest kaszel, który mi po chorobie został. Podobno to normalne i taki kaszel może się utrzymywać (przynajmniej tak mi powiedziała pewna wykształcona w temacie osoba) nawet do sześciu tygodni! Proszę nie! W każdym bądź razie nabyłem drogą kupna w aptece pastylki mające niwelować podrażnienie gardła i widzę pewną poprawę, nie tracę zatem nadziei...
Dzisiejszego weekendowego wybiegania porannego żal mi szczególnie. Nocowałem służbowo w Kielcach i nawet hotel wybrałem pod kątem planów treningowych (nawiasem mówiąc, tuż obok stoku narciarskiego). Tak się cieszyłem, że pohulam nieco po podkieleckich lasach i górkach, że poddam kolejnej próbie moje nowe obuwie do biegania w terenie - a tu trzeba się było obejść smakiem. Jeszcze wczoraj poprawiałem sobie samopoczucie prognozami, które na weekend zapowiadały dwudziestostopniowe mrozy, ale nawet te prognozy mnie zawiodły.
Ale jako, że nie biegam postanowiłem przelać na ekran komputera coś, co od dawna chciałem sam dla siebie usystematyzować.
Pełna kolekcja moich ciuchów do biegania (podczas remanentu po zimie)
Ciekaw jestem, czy też tak macie, że gdy pogoda zaczyna kaprysić, jak to tej zimy już kilkakrotnie bywało, a najczęściej bywa późną jesienią i wczesną wiosną, i w sumie to nie wiadomo czy jest ciepło czy zimno, że przed wyjściem na trening musicie się głowić ile i jakich warstw na siebie włożyć, aby z jednej strony nie zmarznąć, z drugiej nie zgrzać się nadto. Najprościej jest latem lub gdy zima trzyma ale nie szaleje - stały zestaw i się człowiek głowić nie musi. Ale jak wiemy pogodna niczym kobieta - zmienną jest. Ma okresy stałości, ale generalnie to jednak niestałość jest jej cechą immanentną. Dlatego właśnie pod pewnym względem nie lubię okresów zmiennej pogody - najbardziej odpowiada mi właśnie lato, gdy zmienność warunków wpływa najbardziej na to, jak bardzo się na treningu pocę, ale nie na to jak jestem ubrany (inna sprawa, że i tak biegam prawie wyłącznie bądź wcześnie rano, bądź późno wieczorem). Zimą gdy przymrozi (byle nie siarczyście) też mam stały zestaw. Z innymi okresami miałem problem.I właśnie dlatego, bazując na literaturze - tej drukowanej ale i tej internetowej - oraz już kilkuletnich doświadczeniach własnych postanowiłem stworzyć Bardzo Osobistą Tabelę Temperaturowo-Odzieżową (folgując przy okazji zamiłowaniu do skrótów - w skrócie BOTTO).


< -10 °C -10- 0 °C 0-5 °C 5-15 °C > 15 °C
Głowa czapka czapka opaska na uszy
czapka
z daszkiem
Bielizna termoaktywna (góra + dół) termoaktywna (góra) termoaktywna (góra) podkoszulek
Powyżej pasa koszulka,
bluza,
wiatrówka
bluza,
wiatrówka
koszulka
(długi rękaw), wiatrówka
koszulka
(długi rękaw)
koszulka
Nogi ocieplane spodnie ocieplane spodnie spodnie "rybaczki" spodnie "rybaczki" krótkie
spodenki
Inne rękawiczki
(dwie pary)
ciepłe rękawiczki cienkie rękawiczki
(okulary)

Pewnego wyjaśnienia wymaga kwestia czapki z daszkiem i okularów. Tak jak wspomniałem, biegam zazwyczaj wcześnie rano lub późno wieczorem. Dlatego latem przygrzewające w głowę i świecące w oczy słońce nie stanowi raczej utrudnienia treningu. Natomiast na zawody zawsze (o ile oczywiście nie zapomnę) zabieram i często korzystam z czapki. A okularów, choć wiem, że mieć powinienem, wciąż jeszcze się nie dorobiłem.
Gwoli wyjaśnienia dodam jeszcze, że choć szykując się na trening na termometr spoglądam, bywa że decydująca bywa tzw. temperatura odczuwalna (szczególnie w zakresach od pięciu do piętnastu stopni). Czasem też zakładam wiatrówkę mimo wysokiej relatywnie temperatury - wiatr lub opady potrafią mnie do tego przekonać.

A jak to wygląda u was - macie swoje zestawy obowiązkowe?

22 stycznia 2013

Wielki tenis, kupa błota

Jak tak sobie spoglądam wstecz, na minione dwa tygodnie, to widzę dwa bieguny. Od niemalże Majstersztyku Organizacyjno-Zaangażowaniowego do Niemocy Totalnej Wieloaspektowej.

Gdy dwa tygodnie temu trochę sam na siebie ponarzekałem, postanowiłem wycisnąć z tygodnia ile się tylko da. Zachowując zdrowy rozsądek oczywiście, czyli nie zaniedbując przy tym innych aspektów życia Bartka. W poniedziałek była siłownia (ta w domu oczywiście) przed snem - trzy kwadranse. We wtorek bieganie i technika szybkości - cztery razy po kilometrze z kadencją powyżej 85 rpm i 400 m przerwy w truchcie (czyli zmodyfikowany na własne potrzeby trening wyjęty z FIRST'a). Z rozgrzewką i schłodzeniem wyszło nieco ponad godzinę i prawie dwanaście kilometrów (Gremlin pokazał dokładnie 11,80 km). We wtorek znów gimnastyka siłowa, tym razem dwa kwadranse (żeby nie powiedzieć pół godziny). W czwartek, z uwagi na napięty plan dnia, bieganie pod dachem (ale pod tym konkretnym to raczej pierwszy i ostatni raz). Wytrzymałość siłowa - dwie minuty w strefie czwartej, cztery minuty w piątej i półtorej minuty przerwy w truchcie. I tak sześć razy, plus rozgrzewka i schłodzenie oczywiście. To w niecałą godzinę dało dziewięć kilometrów bez stu siedemdziesięciu metrów. W piątek w końcu dotarłem na basen - po stu metrach rozgrzewki żabką popłynąłem sześć razy po dwa baseny (czyli 50 m) kraulem. Na koniec dołożyłem jeszcze dwa razy po cztery baseny żabą.
Wisienką na tym treningowym torcie było sobotnie długie wybieganie. Nocowałem poza domem, ale zerwałem się przed świtem i z czołówką na czapce, w niesamowitej scenerii iskrzącego się w świetle latarki padającego śniegu, ruszyłem w dolskie lasy. I mało brakło, a wróciłbym bym już po nieco ponad godzinie. A to za sprawą młodego dosyć mrozu. Młodego, bo przez ostatnie kilka dni go nie było i trzymał na tyle krótko, że nie wszystkie kałuże pozamarzały. A że śnieg je dodatkowo, choć nie całkowicie, przysypał, to miałem niespodziankę. Jedną taką kałuże zauważyłem w ostatniej chwili i próbowałem uskoczyć. Ale to co zauważyłem to był sam środek większej (i w tej większości przykrytej śniegiem) kałuży, tak więc i tak w niej wylądowałem. Moje pachnące jeszcze nowością trailówki nabrały wody a ja negatywnych emocji. Stwierdziłem, że jest właściwie po bieganiu. Na szczęście, aby wrócić do hotelu i tak musiałem biec jeszcze jakieś dwadzieścia minut, a że większość wody w tym czasie opuściła okolice mojej stopy, postanowiłem kontynuować trening. Wprawdzie w stopy było mi zimno już do końca i jeszcze kilka razy trafiłem w mniejsze kałuże, niemniej jednak dokręciłem do zaplanowanych trzech godzin, podczas których licznik z kolei dobił do 32,10 km. Byłoby zapewne więcej, ale lasy w okolicach Jeziora Dolskiego Wielkiego zaskoczyły mnie kilkoma wymagającymi podbiegami.
Miałem jeszcze ambitny plan zaliczyć w niedzielny wieczór kilkadziesiąt minut na trenażerze i dwa, może trzy kwadranse siły, ale w niedzielę... W niedzielę się zaczęło! Po południu rozchorowała nam się Lila, więc wieczorem nie za bardzo była możliwość, aby pójść do piwnicy chociażby. Nic to, i tak mi nieźle poszło w tym tygodniu, pomyślałem i odpuściłem.

Choć w poniedziałek rozchorowała się Hanka, nowy tydzień zacząłem od planowanej na niedzielę gimnastyki siłowej (niecałe czterdzieści minut z rozgrzewką). I na niej tydzień treningowy zakończyłem. We wtorek rozłożyło i mnie. Do kwartetu w środę dołączyła Gosia. Oczywiście, jako facet, najgorzej chorobę zniosłem ja. Zresztą wciąż jeszcze pokasłuję. Także liczę tylko, że przez następne kilka dni stopniowo wrócę do pełni sił, by od nowego tygodnia wrócić już do pełni mocy treningowej, czego sobie i Wam życzę.

13 stycznia 2013

Ostatni akcent zakończonego sezonu

Niemce* to jednak są! - pomyślałem sobie po otwarciu koperty formatu A4, której bynajmniej nie spodziewałem się otrzymać. A koperta owa zawierała dyplom (Niemcy nazywają to Urkunde), 68-stronnicowy, kolorowy i bogato ilustrowany Ergebnisheft (w wolnym tłumaczeniu, Zeszyt wyników) oraz garść statystyk dotyczących mojego biegu.
Wykorzystajmy zatem tą okazję i wróćmy raz jeszcze do wydarzeń przedpołudnia 30 września 2012 roku, jakie miały miejsce w stolicy państwa nazywanego przez autochtonów Deutschland.

Na metę 39 Maratonu Berlińskiego dotarłem w trzy godziny, czterdzieści trzy minuty i szesnaście sekund (3:43:16) po wystrzale startera, a w trzy godziny, trzydzieści trzy minuty i pięćdziesiąt dwie sekundy (3:33:52) od momentu przekroczenia linii startu. Przede mną uczyniło to (przekroczyło metę) siedem tysięcy osiemset dziewiętnaście osób, w tym tysiąc pięćdziesiąt jeden panów po trzydziestce - inaczej rzecz ujmując zająłem odpowiednio miejsca 7820/34377 w open oraz 1052/3138 w kategorii M30.

Pierwszą połowę dystansu pokonałem w godzinę, czterdzieści sześć minut i dwadzieścia sześć sekund (1:46:26), z kolei drugą dokładnie o minutę wolniej (1:47:26), co dobitnie dowodzi pomyłki przy rozkładaniu sił, zwłaszcza iż moją taktyką było nie utrzymanie stałego tempa, a wręcz stopniowe przyspieszanie. A propos tempa - średnie jakie uzyskałem na całym dystansie to 5:04 min/km, co z kolei przekłada się na prędkość 11,84 km/h.
Tu mała dygresja, bieganie w kilometrach na godzinę kojarzy mi się przede wszystkim z treningiem na bieżni mechanicznej i jak spojrzałem na ową średnią prędkość z trasy maratonu, uwzględniając najświeższe wspomnienia z treningu na bieżni, dotarło do mnie ile jeszcze pracy przede mną, aby choć zbliżyć się do formy ze schyłku lata 2012.

I na koniec jeszcze międzyczasy z odcinków pięciokilometrowych:
05 km: 0:25:48
10 km: 0:25:12/0:51:00
15 km: 0:24:59/1:15:59
20 km: 0:25:04/1:41:03
25 km: 0:24:55/2:05:58
30 km: 0:25:36/2:31:34
35 km: 0:25:07/2:56:41
40 km: 0:25:30/3:22:11
Wniosek? Kryzys (a właściwie jego pierwsza fala) zaczął się dosyć wcześnie, bo jeszcze przed trzydziestym kilometrem. Między kilometrem trzydziestym a trzydziestym piątym jeszcze walczyłem. Po trzydziestym piątym również walczyłem, ale już tylko o minimalizację strat.

39. BMW Berlin Marathon był moim pierwszym startem zagranicznym i być może na zachód od Odry takie przesyłki są rzeczą normalną, ale przyznaję, iż jej otrzymanie było nie tylko niespodzianką ale i sprawiło mi niemałą przyjemność. Zastanawiam się czemu u nas nie przyjął się taki zwyczaj. Osobiście obstawiam, iż wymagałoby to po prostu większych nakładów, a wiemy dobrze jak odbierane są w lokalnym środowisku biegowym rzekomo wygórowane opłaty startowe. A może Waszym zdaniem powód jest zgoła inny?

*Celowo używam tu niezbyt poprawnej formy, nawiązując tym samym do jednego ze skeczów mojego ulubionego kabaretu, nawiązującego do naszych stosunków z zachodnim sąsiadem.

7 stycznia 2013

Nigdy nie mów zawsze

Parafrazując, czy też skracając wypowiedź Ani, noworocznymi postanowieniami piekło jest wybrukowane. Zaraz, zaraz - przecież ja żadnych postanowień noworocznych nie podejmowałem (jako, że się z Anią w tym temacie w pełnej rozciągłości zgadzam). Miałem za to dobre chęci, z których przez kolejne kilka tygodni nic nie wyszło. Ot wychodzi na to, że o zbyt wielu rzeczach mam ochotę pisać, a wciąż za mało czasu (złośliwi powiedzą, zbyt kiepską organizację) by pisać kilka razy w tygodniu.
No dobrze, spójrzmy zatem, co ja właściwie wyprawiałem przez ostatnie cztery tygodnie (od 10 grudnia do wczoraj, czyli 6 stycznia).

Te cztery tygodnie to przełom okresu pod kryptonimem Baza II oraz Baza III. Wciąż rozwijam w nich te same zdolności, co dotychczas: wytrzymałość, siłę, technikę szybkości oraz wytrzymałość siłową.
Wytrzymałość, czyli długie wybiegania w weekend (docelowo zamierzam biegać w sobotę, aby w niedzielę Lepsza Połowa mogła pójść na basen, ale różnie z tą docelowością bywa). Sukcesywnie wydłużam czas treningu o dziesięć minut tygodniowo. W drugim tygodniu BII było to 2:30 i 24,75 km, 2:40 i 27,95 km w drugim oraz 2:50 i 31,62 km w pierwszym tygodniu BIII, czyli wczorajszego poranka. Wczoraj też po raz pierwszy starałem się utrzymywać tętno w górnej połowie strefy drugiej (wcześniej w połowie dolnej).
Siła to wciąż siłownia, ale to też moja największa porażka w opisywanym okresie. Przez dwadzieścia osiem dni jedynie dwa treningi. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Jeśli zaś chodzi o technikę szybkości, postanowiłem zmodyfikować jednostkę ze znanego mi całkiem dobrze programu FIRST. Konkretnie interwały o różnych długościach. Z tym, że biegam je nie wg tempa a wg kadencji. I tak było to kolejno 3 x 1600 m w przedziale 85-95 (1' przerwy w truchcie), 4 x 800 m po 90-95 (2' przerwy) i najciekawszy trening z zeszłego tygodnia - 1200 m oraz 1000 m po 85-90, 800 oraz 600 m po 90-95, a na koniec 400 oraz 200 m po 95-100 (za każdym razem 200 m odpoczynku w truchcie). Od razu zaznaczę, że w przypadku tego ostatniego treningu przesadziłem z założeniami. Kadencję powyżej 90 udawało się jeszcze utrzymać. Ale powyżej 95 to już udało mi się jedynie na najkrótszym, dwustumetrowym odcinku, i to jedynie przez chwilę.
Wytrzymałość siłowa to, jak już pisałem ostatnio, rytmy w czwartej strefie tętna, które z okresie Bazy III zaczynają przechodzić do strefy 5a. I znowu kolejno: 4 x 9 min (2:15 odpoczynku) i 3 x 12 min (3 min odpoczynku w truchcie). W pierwszym tygodniu było to z kolei 6 x 6 min (90 s odpoczynku), przy czym pierwsze cztery minuty interwału pracy starałem się trzymać w strefie czwartej, a kolejne dwie we wspomnianej strefie 5a).

Oddzielnego opisu wymaga tzw. tydzień odpoczynku i regeneracji (OiR). W planie była godzina wytrzymałości (czterdzieści minut w strefie drugiej plus rozgrzewka i schłodzenie), długi (1,5 h) bieg z szybkim finiszem (FFLR, czyli Fast Finish Long Run) oraz test (dokładnie test Conconiego na bieżni mechanicznej). Niestety, tydzień stanął pod znakiem wariujących odczytów pulsometru (ale to temat na oddzielny post). Z długiego biegu wyszedł tzw. bieg na czuja, a podczas testu udało mi się ustalić, że następnym razem powinienem zaczynać od żwawszego tempa niż 6,6 km/h (bo trudno uwierzyć, że po przekroczeniu progu wentylacyjnego tętno nagle spada do 138).

Na sam koniec jeszcze nieco popiołu na własną głowę. Nie wiem jak do tego doszło, ale przez ostatnie cztery tygodnie ani razu nie wsiadłem na rower, ani nie wskoczyłem do basenu. Porażka. Dobrze, że chociaż żadna z tzw. jednostek biegowych nie przepadła (tu, pomijając wariacje pulsometru, sukces pełen).

Nic to, zaczynam nowy tydzień z nadzieją na więcej motywacji do treningów i ich w miarę bieżącego relacjonowania. Czyli mówiąc bez ogródek, idę poćwiczyć!

2 stycznia 2013

Nike LunarGlide +4

Nowy rok* na blogu postanowiłem rozpocząć wyjątkowo. Zwykle przystępuję do podzielenia się swoimi wrażeniami z biegania w nowej parze butów krótko po tym, gdy liczba pokonanych w nich kilometrów zaczyna się wyrażać trzema cyframi. Tym razem pozwoliłem sobie trochę ten proces przeciągnąć, głównie dlatego, że zanim w czarno-zielonej parze Nike LunarGlide+ 4 przekroczyłem wspomniany kilometraż w liczbie stu, upłynęło już dosyć dużo wody w Warcie (dlaczego tak się stało, napiszę w dalszej części tekstu). Potem jednak zacząłem je eksploatować bardziej intensywnie i tak, do końca minionego już starego roku (jeśli mnie rachunki nie mylą) nabiegałem w nich ponad czterysta dziesięć kilometrów.
Podobno pierwsze wrażenie w przypadku butów do biegania nie jest najważniejsze. A może mówi się tak dlatego, że obuwie dla biegaczy często po prostu nie grzeszy urodą? W tym wypadku bynajmniej tak nie jest - but jest naprawdę urodziwy. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że gotów byłbym ubrać je do mniej oficjalnego, ale niesportowego stroju. Ale wygląd to tzw. oko, a co ze skiełkiem? Po założeniu musiałem sobie zadać pytanie, które zapewne nasunęło się nie tylko mnie: Matko wszystkiego co dobre i piękne! Co to to ma pod piętą?! (sic!) Czułem się jakbym stał i stąpał na/po poduszkach. A to wszystko wina  systemu Dynamic Support, czyli dwóch przeciwlegle ułożonych piankowych klinów o różnej gęstości, których zadaniem jest optymalna amortyzację od momentu ułożenia pięty o podłoże, aż do zakończenia etapu przetaczania. No dobrze - pomyślałem - zobaczymy, jak się te "poduszkowce" sprawdzą w praniu, czyli na treningu.

W tym miejscu dochodzimy do przyczyny, która stała za tym , że na początku kolejne kilometry na koncie butów księżycowych pojawiały się z niewielką intensywnością. Mimo, iż producent zachwalał w pierwszym rzędzie między innymi zdolność doskonałego dopasowania, po nie do końca przyjemnych doświadczeniach z modelem LunarHaze+, postanowiłem być bardzo ostrożny i zakładałem je na jeden trening w tygodniu i to zazwyczaj ten najkrótszy i najmniej intensywny. A i tak czułem, że gdybym przyjął inną strategię, i nie pozwolił na stopniowe dopasowanie się buta do stopy i (że tak pozwolę sobie sparafrazować klasyka) stopy do buta vice versa, historia mogłaby się powtórzyć (powtórzyć też należy jednak, iż przyczyna tego zjawiska leży w mojej wymykającej się nieco statystyce stopie). Ów okres adaptacji zakończył się lekkim przetarciem wewnętrznej części buta w obszarze prawej pięty, ale jednocześnie oznaczało to wzajemne dopasowanie. Potem było już tylko bardzo dobrze.
Otóż to - podstawowym problemem z dopasowaniem butów biegowych w moim przypadku, poza wspomnianą już tendencją do tego, że albo but poobciera piętę, albo pięta wywierci dziurę w bucie (a najczęściej jedno i drugie), jest kwestia sznurowania. Praktycznie zawsze, albo prawie zawsze, mam problem by nie zasznurować buta za słabo (co sprawia, że noga lata wewnątrz) lub za mocno (przez co but nieprzyjemnie uciska). Czasem nawet kilkukrotnie, metodą prób i błędów, poszukuję optymalnego napięcia sznurówki, zanim zacznę trening. W tym wypadku nie musiałem sobie tym problemem głowy zaprzątać. Inaczej rzecz ujmując, wykorzystujący system włókien nylonowych, stanowiących niejako przedłużenie sznurówek, system Nike Flywire sprawdza się (jak to mówią) w pełnej rozciągłości - naprawdę but dopasowuje się do stopy niczym rękawiczka. Zatem zazwyczaj wiązałem buty tylko raz - trudno było przesadzić w którąkolwiek ze stron. A jeśli już o jednokrotnym wiązaniu mowa, należy dodać, iż działo się tak również dzięki nierozwiązywalnym sznurówkom. Przynajmniej mnie nie przytrafiło się aby się rozwiązały, nawet wówczas, gdy stosowałem pojedynczy węzeł.
Dzięki temu, że zapoznawałem się z butami od lipca do grudnia, miałem też okazję popróbować w nich nie tylko prawie każdego rodzaju nawierzchni (od utwardzonych ścieżek asfaltowych, betonowych i z kostki brukowej przez miękkie, ale również kamieniste leśne ścieżki, aż po śnieg i lód) ale też w każdych warunkach atmosferycznych (od upału po mróz, od pełnego słońca po intensywne opady deszczu czy śniegu). I kiedy chodzi o przyczepność, nie sprawdziły się do końca jedynie na śliskiej nawierzchni z ubitego śniegu - przy żwawszym tempie zdarzyło im się tracić przyczepność (trudno jednak wymagać od tego typu butów przyczepności w takich warunkach). Za to, mimo iż nie są to tzw. trailówki, w bieganiu po lesie sprawowały się świetnie. Jeśli z kolei mowa o komforcie termicznym, tu nie mogę nic zarzucić - po prostu nie przypominam sobie aby ów komfort wiązał się z nie-komfortem. A skoro już wspomniałem o opadach deszczu dodam też, że samo w bieganie w takich warunkach nie stanowi kłopotu do momentu wdepnięcia w większą kałużę. Jeśli jest ona naprawdę spora, takie spotkanie kończy się zabraniem pewnej części wody ze sobą. Większość, poprzez siateczkę mesh, dosyć sprawnie opuszcza wkrótce obszar naszej stopy, na dłuższy czas pozostaje jednak ona (owa stopa) w środowisku mokrym.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Wspomniałem o piance znajdującej się pod piętą, która ma za zadanie zapewnić maksymalny komfort przy lądowaniu na pięcie. Nike LunraGlide+ 4 trafiły do mnie w okresie, gdy właśnie zacząłem kłaść nacisk na to, aby na pięcie nie lądować. Ufam, że pewne postępy udało mi się w ostatni okresie pod tym względem osiągnąć, a jednak nie odczułem, aby komfort biegania uległ w jakikolwiek sposób pogorszeniu. Cóż zatem napisać na podsumowanie? Myślę, że to, iż czwartą generację modelu LunarGlide należałoby uznać za obuwie niezwykle uniwersalne (brzmi to nieco dziwacznie, ale oddaje moje odczucia), łączące dobrą amortyzację z niewielką wagą (ok. 275 g w przypadku modelu męskiego) i oferujące niemalże doskonałe dopasowanie. Poleciłbym zatem śmiało praktycznie każdemu biegaczowi, no może z wyjątkiem purytanów stawiających na bieganie naturalne w jak najczystszej formie.
Byłbym zapomniał dodać, że księżycowych butach niechcący nabiegałem życiówkę, więc chyba mogę napisać, że są szybkie...

*W tym miejscu nie mogę powstrzymać się przed pewną dygresją. Jestem szczególnie wyczulony na wszelkiej maści błędy językowe, typu "tu pisze", ale wszechobecne składanie życzeń wszelakiej szczęśliwości w Nowym Roku doprowadza mnie do tzw. szewskiej pasji. Wydaje mi się osobiście, że składanie życzeń przy okazji rozpoczęcia nowego roku kalendarzowego, dotyczące tylko jego pierwszego dnia (czyli Nowego Roku właśnie) jest co najmniej mało uprzejme...

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...