29 października 2011

(Nie) Daj się wyeliminować

Po trzynastu dniach obijania się po maratonie, kiedy to moje buty do biegania leżały bezczynnie w piwnicy, wróciłem dziś na "miejsce zbrodni", czyli nad Maltę. Powodem był nowy punkt w kalendarzu poznańskich imprez biegowych, czyli I Bieg Eliminator. Bieg o ciekawej formule (trzy tury eliminacyjne oraz finał, do którego kwalifikowało się po sześć najszybszych osób z każdej kategorii wiekowej) i ciekawej trasie (trochę asfaltu ale w zdecydowanej większości przełaj oraz kilka naprawdę stromych podbiegów i zbiegów).

Na liście startowej znalazłem tylko dwa znane mi nazwiska (w sensie, należące do moich znajomych), lecz na miejscu spotkałem tylko Wojtka. Mieliśmy tyle szczęścia, że przydzielono nas do tej samej, drugiej tury i jak się okazało, obaj zamierzaliśmy pobiec, żeby dobiec (co oczywiście oznacza zgoła odmienne wyniki). Przed startem zażartowałem jeszcze, że możemy pobiec "na plecach" Małgorzaty Sobańskiej, która również biegła w naszej grupie.
Gdy wystartowaliśmy i przebiegliśmy już kilkaset metrów, a Wojtek oczywiście pognał do przodu, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście biegnę tuż za panią Małgorzatą. Postanowiłem zatem rzeczywiście przyjąć taktykę, która wpadła mi do głowy jako żart. Nie było to komfortowe dla mnie tempo, ale pomyślałem sobie, "co mi tam". I tak biegliśmy sobie przez dwa i pół z trzech okrążeń i dopiero miedzy trzecim a czwartym kilometrem mój niczego nieświadomy zając (zajęczyca?) zaczął mi uciekać, a po czwartym kilometrze straciłem go w ogóle z oczu (pomijając dłuższe proste), choć na ostatecznie straciłem na mecie jedynie 25 sekund. Ostatecznie nabiegałem czas 22:43 i chyba mogę uznać to za bardzo dobry wynik, tym bardziej, że już po finiszu czułem, że dałem siebie prawie wszystko, na co mnie było dzisiaj stać.

Kiedy już się przebrałem w suche ubranie, odebrałem ciepłą herbatę i chłodną drożdżówkę, zamieniłem jeszcze kilka słów z Wojtkiem i jego Niebiegającą Dziewczyną, wywieszono wyniki drugiej tury i okazało się, że byłem trzeci w kategorii, a uwzględniając wyniki z obu rozegranych już biegów, miałem szósty czas w M30, a z kolei wśród zawodników przygotowujących się do ostatniej tury trudno było znaleźć tych z takim samym napisem na plecach (zawodnicy oprócz "klasycznego" numeru startowego mieli na plecach oznaczenia kategorii, w której biegną, właśnie). Nagle okazało się, że może się zdarzyć, iż zakwalifikuję się do finału... Szczerze mówiąc nie chciało mi się biegać drugi raz, tym bardziej, że za pierwszym naprawdę mocno się zmęczyłem, ale podświadomie marzył mi się ten finał i mój pierwszy mały sukces biegowy (pomijając walkę z samym sobą rzecz jasna). Niemniej jednak z trzech zawodników z mojej kategorii, którzy pobiegli w ostatniej rundzie, dwóch pokonało trasę szybciej ode mnie, więc ostatecznie zająłem zaszczytne ósme miejsce w kategorii (czterdzieste drugie w "generalce" i czterdzieste wśród mężczyzn) i w poczuciu dobrze spędzonego przedpołudnia mogłem wrócić do domu, by po południu "udzielać" się rodzinnie (głównie na zakupach).

Miło, że przybył nam w Poznaniu kolejny ciekawy bieg. Ja jednak wciąż czekam na piątkę na atestowanej trasie (mogą być okolice Poznania), bo gdzie my mamy robić "oficjalne" życiówki na tym dystansie? Ale to tak na marginesie...

25 października 2011

3xS czyli Startowy Schyłek Sezonu

Póki co, w bieżącym sezonie biegowym osiem razy przytwierdziłem numer startowy do swej czerwonej, również startowej koszulki (w sumie to siedem - raz była biała). Jest to oczywiście mniejsza liczba od zakładanej na początku roku, ale nad tym zagadnieniem pochylę się po zakończeniu sezonu, gdy przyjdzie czas podsumowań. Tym niemniej zanosi się na to, że przez trzy najbliższe tygodnie (wliczając już trwający) "dołożę" do tych ośmiu może nie drugie tyle, ale jest szansa na kolejne cztery. Inaczej rzecz ujmując - zawody co weekend.

Już w najbliższą sobotę 1 Bieg Eliminator, czyli pierwsze mocne przetarcie po maratonie (liczę, że wcześniej uda mi się wyjść choć na jeden normalny trening). Nie oczekuję ani, życiówki ani tym bardziej awansu do finału (na który chyba nawet życiówka by nie wystarczyła), a jedynie na porządne rozruszanie układu kostno-mięśniowego.
W kolejną niedzielę wyruszam na półmaraton w mieście najlepszych kibiców, czyli Ciotki Ewy i Spółki, czyli do Kościana rzecz jasna. Czy w Kościanie uda się powalczyć o nowy "personal best" na dystansie dwudziestu jeden kilometrów z tzw. hakiem - to się zobaczy. Wszystko zależy od dyspozycji. Trochę to jednak krótko po maratonie, więc może być różnie, ale czytałem już gdzieś, że kilka tygodni po królewskim można bez specjalnego treningu bić życiówki na krótszych dystansach, więc będę miał okazję zweryfikować tą teorię.
Półmaraton w Kościanie miał zamykać ostatecznie sezon biegowy (tak jak to miało miejsce rok temu), ale ponieważ już tydzień później rusza III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych, postanowiłem poczekać jeszcze tydzień z rozpoczęciem okresu tzw. rozbiegania. Ale również tu nie będę się za bardzo spinał - pojadę nad Rusałkę przebiec się w towarzystwie kilkuset innych lokalnych amatorów biegania w obcisłym.
Sęk jednak w tym, że na ten sam weekend (na szczęście na inny dzień) zaplanowano jeszcze jeden ciekawy "ewent", czyli 1 Luboński Bieg Niepodległości, który trochę mnie kusi. Czy się uda w nim pobiec, zależy już od organizacji wekendu niepodległościowo-świętomarcińskiego...

Jedno jest pewne - na zakończenie sezonu biegowego zjem nieprzyzwoitą ilość słodkich rogali, jakem z Poznania, czyli jakby powiedział towarzysz Winetou, ja skazał HOWG!

19 października 2011

Korona moja!

Udało się - przebiegłem pięć maratonów wchodzących w skład Korony Maratonów Polskich! Oto jak doszło do tego, że przebiegłem ostatni.

Emocje maratońskie zaczęły się już w piątkowe przedpołudnie. Tak się akurat atrakcyjnie złożyło, że właśnie o dziesiątej byłem służbowo w okolicach Areny. No nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i nie odebrać od razu swojego pakietu. Jednak na pakiecie się ta pierwsza wizyta w Arenie zakończyła - mimo, że Expo już oficjalnie się zaczęło, tak naprawdę wszystko dopiero się rozkładało. By na dobre nacieszyć się atmosferą Expo, a przede wszystkim, by odebrać swój drugi pakiet, czyli pakiet na mistrzostwa Drużyny Szpiku, przybyłem do Areny raz jeszcze w sobotnie przedpołudnie, tym razem z silną obstawą swojej Latorośli. Ale główna atrakcja soboty przewidziana była na popołudnie - festiwal makaronów (i nie tylko) w gronie Blogaczy - biegnących i "okolicznych".
Dotarli (widoczni na zdjęciu, od lewej) Tete, Wojtek, chłopak Emilii (którego imienia oczywiście nie zapamiętałem - hańba mi!) oraz sama Emilia, ja rzecz jasna, Kuba oraz Krzysiek. Częściowo dotrzymywali nam towarzystwa również żona Tomka wraz z ich najmłodszym synem (tak ze dwa i pół metra wzrostu), który wykonał powyższe zdjęcie a także Moje Dziewczyny. Były dyskusje ob bieganiu, wzajemne porady co do strategii na niedzielę, snucie planów na wspólne starty oraz oczywiście ostre pałaszowanie makaronu i nie tylko - jeszcze raz dziękuję Wszystkim za świetnie spędzone popołudnie!

Ale dziać miało się dopiero w niedzielę. Wstałem w bojowym nastroju i to nawet wcześniej niż potrzeba. Zażyłem relaksującej kąpieli, spożyłem śniadanie, dopakowałem torbę i wyruszyłem w kierunku Malty. Nastroju nie popsuła mi nawet konieczność oskrobania szyby w samochodzie!
Na start dotarłem na około pół godziny przed startem, a to na okoliczność drużynowego zdjęcia Szpikowców. Było z nim trochę zamieszania, ale jakoś się udało. A ja czym prędzej udałem się gdzieś na bok rozgrzać się i to w jawnej opozycji do odbywającej się właśnie rozgrzewki oficjalnej - mam swój własny zestaw i jego będę się trzymał. Tuż przed dziesiątą ustawiłem się na wysokości tabliczki z napisem "3:45" (kilka metrów przede mną powiewały nieśmiało na wietrze białe baloniki niosące - oprócz helu w środku - tą samą treść) i czekałem. Kilka chwil po dziesiątej się doczekałem - padł strzał z niewieściej ręki i ruszyliśmy.

Na początku oczywiście był tłok, więc nie zwracałem większej uwagi na tempo, zauważyłem jednak, że baloniki "zająców" są tzw. ładny kawałek przede mną. Nie rzuciłem się za nimi w dziką pogoń, lecz starałem się mieć je w polu widzenia. Gdzieś w okolicy trzeciego kilometra spotkałem Tete - biegliśmy razem do pierwszego punktu odżywiania, gdzie straciliśmy się z oczu, czego głównym powodem najprawdopodobniej było małe zamieszanie, które po części sam wywołałem (nerwy), a po części wynikło z nie do końca (moim zdaniem) przemyślanego rozstawienia stołów. Przed dotarciem do punktu żywieniowego spożyłem pierwszy z zabranych żeli i chciałem go jak najszybciej popić. Tymczasem na pierwszym stole po prawej stronie leżały banany - wodę zauważyłem po lewej. "Rzuciłem" się zatem na lewą stronę - jak się okazało niepotrzebnie, bo woda oraz izotonik znajdowały się po obu stronach trasy, tylko po prawej trochę dalej. W moim odczuciu logicznym byłoby ustawić stoły w takiej samej kolejności po obu stronach - oszczędziło by to niektórym (np. mnie) odrobinę niepotrzebnych nerwów. Jeszcze jedno małe spostrzeżenie - we Wrocławiu stoły z wodą do gąbek stały w zupełnie innych miejscach niż stoły z napojami. W Poznaniu stały praktycznie razem. Musiałem zatem zamoczyć gąbkę, przełożyć ją do lewej ręki, złapać coś do picia i na ząb, a dopiero na sam koniec użyć gąbki. Rozwiązanie wrocławskie było zdecydowanie lepsze.
W każdym bądź razie ja biegłem dalej, dostosowując się do warunków obserwując równocześnie, jak uciekam coraz bardziej wirtualnemu partnerowi, który przebierał swymi wirtualnymi nogami w tempie 5:20/km. Starałem się hamować, by nie płacić zbyt wysokiego haraczu po trzydziestce, ale wciąż biegłem zadziwiająco szybko, a przy tym zadziwiająco lekko. Na osiemnastym kilometrze zszedłem nawet poniżej 5 min/km! Ale zrzucam to na konto fantastycznych kibiców, którzy w tym miejscu (choć w kilku innych miejscach również - w ogóle kibice, zwłaszcza dzieciaki na Ratajach, byli jedną z najjaśniejszych stron tego maratonu) byli szczególnie głośni i aktywni.
Drugą pętlę rozpocząłem niesiony dopingiem Drużyny (miło być dopingowanym imiennie przez znaną aktorkę) i... udało mi się nieco wyrównać tempo, czyli zbliżyć do tego zakładanego. Białe baloniki były wciąż przede mną, a jednak coraz bliżej. Minąłem dwa wiadukty z podbiegami, którymi wszyscy straszyli (sam przejeżdżając ostatnio kilka razy Hetmańską, czułem zawczasu przed nimi respekt), na tablicach ze znacznikami kolejnych kilometrów zaczęły pojawiać się trójki, a ja po prostu biegłem. Mijając po raz drugi AWF (ok. 37 km), czyli w miejsce, w którym poprzednio spotkałem Kubę, pozwoliłem sobie na mały zryw i zostawiłem grupę biegnącą na 3:45 za sobą (być może przez ten zryw nie zauważyłem, czy Kuba nadal tam był). Zacząłem odczuwać zmęczenie, ale powtarzałem sobie, że grunt to cały czas biec. Przebiegłem Garbary, Groblę, Most Rocha, minąłem Politechnikę i wiedziałem, że przede mną ostatnie długa prosta, a potem to już z górki - dosłownie i w przenośni. Skorzystałem jeszcze z ostatniego punktu odżywiania (denerwując się po raz kolejny na jednostki nie zważające na innych i blokujące stoliki, zatrzymując się przy nich, jakby to było jakiej "standing party") i zacząłem się cieszyć na finisz. Gdy ujrzałem linię mety, zegar pokazywał czas 3:43 - gdy go minąłem pokazywał dokładnie 3:43:40 a mój Gremlin 3:42:11 - jak się później okazało dokładny czas netto wyniósł 3:42:09 - czyli życiówka poprawiona o 17 minut i 24 sekundy! Do dziś to do mnie do końca nie dotarło...

Na koniec niestety mały zgrzyt - po świetnym masażu udałem się na poszukiwania posiłku regeneracyjnego, zastanawiając się równocześnie, na jakiej podstawie mi go wydadzą.Nie otrzymałem ani odpowiedniego kuponu (jak to było we Wrocławiu) ani nie wydawano go w strefie dla zawodników (jak np. na połówce w Grodzisku). Gdy już znalazłem odpowiednie miejsce okazało się, że zamian za głodową porcję makaronu z sosem pani wielkimi nożyczkami, chciała zdemolować mi drugą po medalu najważniejszą dla mnie pamiątkę po biegu, czyli numer startowy. Niestety nie wykazała odrobiny dobrej woli i nie chciała uciąć takiego kawałka, by go nie oszpecić. Odrobinę rozeźlony i odrobinę głodny zawetowałem i odszedłem. Muszę (nie ja jeden zapewne) powiedzieć, iż to właśnie catering był najsłabszym elementem całej imprezy - dodam (o ile ktoś jeszcze nie słyszał), że dizeń wcześniej zabrakło również makaronu na pasta party w Arenie...

Na koniec, tak dal przypomnienia, przywołam raz jeszcze skecz mojego ulubionego, acz nie działającego już kabaretu, od którego wziął się tytuł nie tylko niniejszego posta, ale i kilku poprzednich.


A co dalej po Koronie? Ja już (chyba) wiem - ale jeszcze nie powiem...

18 października 2011

Podsumowanie tygodnia - 2/1tdMP

Niektórych z Was podtrzymam jeszcze w napięciu i, zanim przejdę do szerokiego opisu tego, co się wydarzyło w niedzielę (o sobotę i piątek też pewnie zahaczę...), dopełnię kronikarskiego obowiązku i (nadrabiając zaległości spowodowane przedmaratońską "gorączką) zrelacjonuję ostatni dni przygotowań. Może to też pomoże mi ochłonąć do końca, bym mógł podejść do tematu z pełnym spokojem (bo póki co wciąż mi jeszcze w głowie szumi). A zatem do dzieła!

2 tygodnie "do"

Wtorek: basen
Korzystając z okazji, iż nocowałem w hotelu, który ma w swej ofercie również pływalnie, z rzeczonej oferty skorzystałem. Bez "szarpania" przepłynąłem dwadzieścia długości basenu (25-metrowego), co zajęło mi dokładnie 15 minut. Kolejny kwadrans spędziłem w jacuzzi.

Środa: 10-20 minute warm-up, 5 x 1K (400 m RI), 10 minute cool-down
Miał być trening szybkościowy i w sumie był - tylko w nieco innej formie. Ponieważ miałem wziąć udział w badaniach prowadzonych przez PAN nad wpływem zmęczenia na serce, w środę zrobiono mi próbę wysiłkową na bieżni mechanicznej (napiszę na ten temat coś więcej, gdy otrzymam pełne wyniki z próby). Ostatecznie nie doszło do pełnych badań, gdyż poza mną nie zgłosił się nikt więcej spośród biegnących maraton w stolicy Wielkopolski. Ale kolejna okazja wzięcia udziału w badaniach ma być w przyszłym roku. W każdym bądź razie próbę, krótką acz wyczerpującą (jeszcze nigdy pot tak się ze mnie nie lał - dosłownie) "zaliczyłem" sobie jako trening.

Piątek: 10K run; 3K easy, 5K @ ST pace, 2K easy
Z kolei z czwartku na piątek nocowałem w Gdańsku. Szkoda by było nie skorzystać z okazji, by pobiegać brzegiem morza (zwłaszcza, że hotel był bardzo blisko nabrzeża). W piątek przed śniadaniem wskoczyłem zatem w buty i wyruszyłem na północ. Nie biegałem samym brzegiem (bieganie po plaży raczej do przyjemnych nie należy, o czym już onegdaj pisałem), lecz od plaży cały czas dzieliła mnie jedynie wąska wydma. Ruszyłem w stronę Sopotu, dobiegłem do molo i właśnie na nim Gremlin pokazał mi połowę zaplanowanego dystansu - a zatem w tył zwrot i do Gdańska. Przy okazji stwierdziłem, że całkiem szybkie to koje "szybkie" tempo, bo udało mi się przegonić dwie panie na rowerach.

Niedziela: 16K @ MP
Niedzielny trening był "powyborczy" - gdy ubierałem buty akurat podawali pierwsze sondażowe wyniki. Ponieważ miałem zaplanowane "tylko" 16 km, udałem się do parku, w którym zwykle robię treningi do dziesięciu kilometrów. Szczęśliwie udało mi się nie dostać kręćka i cieszyć się tempem. Trochę mi tylko ręce zmarzły.

1 tydzień "do"

Wtorek Czwartek: 20 minute warm-up, 6 x 400 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Organizacyjnie ostatni tydzień nie wyszedł najlepiej i udało mi się "wyjść" dopiero w czwartek rano. Tym razem we Wrocławiu - de facto biegałem po parku, przy którym wypadał bodajże dwudziesty kilometr Maratonu Wrocławskiego (na którym jeszcze nie cierpiałem katuszy). Trening naładował mnie optymizmem, stwierdziłem bowiem, że nogi rwą się mocno do przodu i musiałem się wręcz hamować, by utrzymywać tempo, które podawał mi Gremlin. Sześć czterysetek z przerwami na tym samym dystansie, doliczając wstęp i zakończenie, dało ł,ącznie 10,8 km.

Piatek: 5K run @ MP
Teoretycznie mogłem jeszcze wyjść w piątek na tą piątkę (piątkowy piątek - trzeba było jeszcze na Piątkowo pojechać), ale stwierdziłem, że już dam sobie tzw. luz i pobudzę głód biegania na niedzielę...

17 października 2011

Dzień "po"

W czasach wszechobecnego "fejsa" (który jest tak mądry, że od razu skojarzył fakty i informuje na moim profilu, iż z Emilią jesteśmy znajomymi od czasu wspólnego uczestnictwa w wydarzeniu 12. Poznań Maraton im. Macieja Frankiewicza) chyba już wszyscy zainteresowani zdążyli zapoznać się z moim wczorajszym wynikiem. Jeśli jednak nie, z nieukrywaną przyjemnością i bez fałszywej skromności informuję, że życiówkę poprawiłem o ponad siedemnaście minut, wynikiem 3:42:09 netto (3:43:40 brutto)!

Emocje (a zwłaszcza euforia) jeszcze do końca nie opadły, nogi bolą tylko trochę a ja oczywiście myślę nie tylko o końcówce sezonu biegowego, ale już także o kolejnym maratonie (maratonach). Najpierw jednak przyjdzie czas na podsumowania, nie tylko samego biegu, ale i przygotowań do startu, poczynając od zaległości w postaci ostatniej prostej owych przygotowań. Ale to już nie dzisiaj...

11 października 2011

Za pięć dwunasta

A może właściwie "za pięć dziesiąta", bo przecież właśnie o dziesiątej startuje maraton. Ale "dopiero" w niedzielę...
Ja tymczasem odliczam dni i godziny i coraz mocniej wzbiera we mnie to przedmaratońskie podniecenie. Korzystam z każdej okazji by zjeść choć odrobinę makaronu, jeżdżąc po mieście, wciąż zastanawiam się, którymi ulicami pobiegnę i wizualizuję sobie moment przekraczania mety. Biję się jeszcze z myślami, czy jeszcze "wciskać" gdzieś te ostatnie szlify treningowe, czy odpuścić zupełnie i postawić na dobry sen...

Na ostatnią prostą wychodzi również moja biegowa zbiórka - liczę, że to właśnie przebiegniecie królewskiego dystansu w moim mieście pomoże zebrać jeszcze większą kwotę na rehabilitację Piotrka. Tymczasem o mojej zbiórce napisano na blogu serwisu siepomaga.pl, a ja postanowiłem podnieść nieco poprzeczkę i wycelować w kwotę 4000 zł (tak aby zbiorowo dorównać Anonimowemu Pomagaczowi 2000).
W tej chwili licznik wskazuje 4 dni 11 godzin i "trochę". Przede mną jeszcze wizyta na maratońskim expo (pewnie nie wytrzymam i pojadę już w piątek) oraz, na co wszystko wskazuje, pasta party w towarzystwie Blogaczy. Oj będzie się działo...

4 października 2011

Podsumowanie tygodnia - 4/3tdMP

Czas leci (nie)ubłaganie. Poznań zaczyna żyć maratonem i również ja gdzieś pod skórą zaczynam czuć tę fantastyczną atmosferę. Krewni i znajomi królika nie "rzucają" się wprawdzie z dziką pasją na zagrzewanie mnie do walki bezpośrednio na trasie, ale jest szansa, że tych kilku osobistych kibiców jednak krzyknie dobre słowo, np. gdy będę walczył ze ścianą na 30-tym kilometrze czy wykrzesał nędzne resztki sił na charakterystyczny dla mnie finisz...
A tymczasem w codziennym treningowym znoju:

4 tygodnie "do"

Wtorek: 20 minute warm-up, 10 x 400 m (400 m RI), 10 minute cool-down
Po tygodniu "przymusowego" odpoczynku po wrocławskiej gorączce wróciłem do normalnego trybu i tempa, chociaż nie do końca. Pierwszy trening zastał mnie osiemset kilometrów od domu. Prawie cały ten tydzień przyszło mi spędzić poza domem, z czego dwa dni w podróży. We wtorek dotarłem wieczorem do ulubionego hotelu w Gladbeck, wrzuciłem tylko torbę do pokoju i ruszyłem do pobliskiego parku by jak najlepiej wykorzystać ostatnie promienie słońca. Wprawdzie osiemset kilometrów na zachód robi się ciemno nieco później, ale to i tak już nie to bieganie, co latem, gdy można było o dwudziestej pierwszej cieszyć się naturalnym światłem.
Gdy się rozgrzewałem w parku były jeszcze niedobitki biegaczy i kijkarzy, szybko jednak zniknęli bo też szybko zrobiło się ciemno. Na szczęście, mimo braku sztucznego oświetlenia, ścieżka była całkiem dobrze widoczna i jakoś udało się wybiegać dziesięć razy po wirtualne okrążenie bieżni lekkoatletycznej. Choć było to niełatwe nie tylko z uwagi na słabą widoczność, ale i "cieżkość" nóg, które nie do końca były chetne do przebierania - być może nie doszły jeszcze do siebie po maratonie, a być może rozleniwiły się w poprzenim tygodniu. A może jedno i drugie...
Z przerwami na trucht a także ze wstępem i schłodzeniem nabiegałem łącznie 12,8 km.

Czwartek: 13K run @ MP
Kolejny trening miał być w tempie maratonu. Na szczęście czwartkowa "nasiadówa" w firmie skończyła się dosyć wcześnie, więc miałem możliwość podczas całego treningu cieszyć się naturalnym światłem. Przy okazji przypomniałem sobie jak daleko nam Polakom do Zachodu jeśli chodzi o kulturę fizyczną. Po południu w niemieckim parku pojawiają się całe "tabuny" ludzi w strojach sportowych - biegających, truchtających i maszerujących (z kijkami lub bez). Nic dziwnego, że zapisy na maraton w Berlinie skończyły się w lutym. Jeszcze jedno spostrzeżenie - u nas przy każdym większym maratonie (i nie tylko) jest wielkie narzekanie na korki i blokowanie miasta. W Niemczech już od środy, nawet w landach na granicy francuskiej, informowano w radiu o utrudnieniach w ruchu związanych z maratonem...
Ale wróćmy do mojego biegania. Ruszyłem nieco za ostro i minęło kilka kilometrów zanim "złapałem" odpowiednie tempo. Ostatecznie średnio wyszło mi 5:14/km czyli i tak za szybko. Ale cieszę się przede wszystkim, że ten odcinek i w tym tempie przebiegłem niemal na luzie.

Niedziela: 32K @ MP + 9 sec/km
Ostatnie (naprawdę) długie wybieganie i pierwszy od dawna trening w długim rękawie. O szóstej na zewnątrz było ok. 10 stopni Celsjusza. Ale to oznacza tylko tyle, że idzie jesień - pora maratonów.


Początek treningu zakłócała mi nie tylko niska temperatura ale również ciemność oraz... audycje wyborcze, które o tej porze nadają w Polskim Radio (słuchać się tego normalnie nie da..). Na szczęście temperatura wzrosła, słońce wzeszło a audycje komitetów wyborczych się skończyły. A ja biegałem tak sobie jeszcze do dziewiątej i nabiegałem całe trzydzieści dwa kilometry w średnim tempie 5:24/km. Czułem ten dystans w nogach jeszcze przez trzy dni, ale ostatni trening z trójką z przodu wyglądał dużo lepiej niż przed Dębnem.

3 tygodnie "do"

Środa: 20 minute warm-up, 8 x 800 m (1:30 RI), 10 minute cool-down
Na pierwszy trening w kolejnym tygodniu czas znalazłem dopiero w środę i znowu poza domem - tym razem we Wschowie (niedaleko Leszna, choć już w Lubuskiem). Tym razem wyszedłem dopiero po zmroku i szczerze żałowałem, że nie zabrałem z hotelu czołówki, którą na takie właśnie okazje wożę ze sobą w torbie. Na szczęście mogłem korzystać z dobrodziejstw dotacji UE i biegać w tą i z powrotem po nowiutkiej ścieżce pieszo-rowerowej wybudowanej wzdłuż trasy Leszno-Wschowa. Raz wprawdzie prawie bym wpadł na dwie rowerzystki a raz na innego biegacza, ale jakoś udało mi się niepoobijanym przebiec osiem interwałów po osiemset metrów każdy, a wliczając pozostałe elementy treningu 13,3 km.

Piątek: 8K run @ MT pace
Wbrew wcześniejszym oczekiwaniem najtrudniejszy trening tygodnia miał miejsce w piątek. Nie wiem czy to kwestia znużenia po całym tygodniu pracy, ale biegło mi się naprawdę średnio przyjemnie i musiałem się zmuszać do trzymania tempa. Dodatkowo na drugi dzień obudziłem się z lekkim drapaniem w gardle i zacząłem się martwić o niedzielne bieganie...

Niedziela: 21K @ MP
Na szczęście w niedzielę obudziłem się zdrów, a niecała "połówka" w tempie maratonu przywróciła mi ostatecznie dobry humor. Znowu było ciemno, znowu chłodno (choć o całe trzy stopnie cieplej - ale z drugiej strony tym razem temperatura nie wzrosła, przynajmniej nie gdy ja biegałem) i znowu byli politycy. Ale z drugiej strony - zwłaszcza ku uciesze Małżonki - byłem w domu już po ósmej, bo to "tylko" dwadzieścia jeden kilometrów (czyli dystans, który dwa lata temu w ogóle nie mieścił mi się w głowie...)

Ostatnie dwa tygodnie zamykam z przebiegiem 58 km oraz 42 km (łącznie okrągła "setka") - tradycyjnie już nic poza tym, ale nawet już się tym tak bardzo nie martwię (zakładam, że "poprawię się" przy następnym planie). Teraz mi w głowie to, co za dwa tygodnie. Mimo pewnych niedociągnięć w realizacji założeń treningowych i tak ufam, że będzie dobrze...

1 października 2011

Więc chodź pomaluj mój świat...

Na żółto i na niebiesko... Chociaż właściwie ten żółty to tak bardziej zielony (limonkowy konkretnie), ale jak by to zabrzmiało "na limonkowo i na niebiesko"? A niebiesko z elementami limonki zrobiło się za sprawą dwóch przesyłek, które dotarły do mnie w tym tygodniu.

Pierwsza z nich to buty Adidas Supernova Sequence 4M.
Nie będę pionierem w testowaniu najnowszego modelu spod znaku trzech pasków, bowiem ledwie kilka dni temu ukazała się recenzja Kuby. Ale z drugiej strony będę mógł zweryfikować (lub nie) jego wnioski. A zatem teraz na tzw. warsztat buty biorę ja i muszę od razu uciąć ewentualne spekulacje - to nie ta sama para (i tak Kuba ma znacznie większą stopę, bo chyba każdy ma większą stopę ode mnie). Testowanie rozpoczęło się już zresztą wczorajszego wieczora i muszę powiedzieć, że te pierwsze osiem kilometrów dobrze wróży na najbliższą przyszłość

Druga paczka zawierała element wyposażenia biegacza, którego testowanie będzie uzależnione od aury, która ostatnio sprzyja biegaczom, ale nie "sprzyja" bieganiu w długim. Rozchodzi się tu bowiem o koszulkę do biegania na chłodniejsze dni (z długim rękawem czyli).
Jesień jest jednak widoczna na każdym kroku, więc wcześniej czy później przyjdzie czas, że trzeba będzie zakryć przedramiona. A wtedy dowiecie się jak w praktyce sprawdza się nie tylko obuwie, ale i odzież Adidas.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...