31 marca 2015

Halo Panie Jacku: O porach roku czterech uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Bezapelacyjnie i w tak zwanej pełnej rozciągłości zgadzam się z tezą z ostatniego Pańskiego felietonu, głoszącą, że wiosna to najlepszy czas do biegania. No może nie bezapelacyjnie, ale za to w rozciągłości. Z tym, że też nie pełnej. Jest tako jedno powiedzenie, które utknęło mi w głowie od czasów studiów (coś tam jednak z tych studiów pamiętam), a które z lubością powtarzał mój wykładowca przedmiotu Materiały budowlane i które teraz z lubością (nie tylko na łamach tego bloga) przywołuję i ja (i nie bez kozery, dodajmy, pracuję bowiem w branży materiałów budowlanych właśnie). Powiedzenie, że wszystko ma swoje zady i walety (sic!). I tak też niechybnie jest z porami roku i bieganiem.


A czy biegacza w objęcia mrozu coś pcha?

Weźmy takie lato na ten przykład (rzeczoną wiosnę zostawmy na sam koniec). Z jednej strony to właśnie latem z reguły jest najcieplej (chociaż w naszym, że tak to ujmę, klimacie bywa z tym naprawdę różnie), a jak powszechnie wiadomo, w wysokiej temperaturze biega się zdecydowanie najmniej przyjemnie. A czasem wręcz o przyjemności w ogóle nie może być mowy. I niby nie ma złej pogody na bieganie, a są jedynie nieodpowiednio ubrani biegacze. Niemniej na zimno można zaradzić jakość dodatkowymi warstwami ubrania. A przy rozbieraniu się argumenty, czyli elementy garderoby do zrzucenia, kończą się dosyć szybko. Inna kwestia, że ja osobiście nie wyobrażam sobie biegać (nawet po lesie) nagi od pasa w górę. Z drugiej jednak strony, na upały można zaradzić wstając wraz ze słońcem (a to, jak wiadomo, latem wstaje wcześnie) a lato to, było nie było, sezon dla biegaczy i (jak ktoś lubi) można w imprezach biegowych przebierać jak w przysłowiowych ulęgałkach. Lato to również okres urlopowy, kiedy to można na biegowo przecierać nowe szlaki. I o której nie wyszlibyśmy pobiegać, niemal na pewno będzie jasno.

Jesień to oczywiście powrót do tak zwanej umiarkowanej temperatury, choć to zależy oczywiście od tego, o której części jesieni mowa. Bo tą wczesną upały się przytrafić mogą, a tą późną i mróz potrafi dać się we znaki. Statystycznie można jednak przyjąć, że jesienna aura, o ile akurat nie leje i nie wieje, zazwyczaj bieganiu sprzyja. Jesień jest też tak bardzo, w odróżnieniu od do bólu zielonego lata, kolorowa i biegając możemy cieszyć oko tymi kolorami właśnie. Tylko że ten dzień coraz krótszy i tego światła słonecznego coraz mniej. Więc zaraz się przyplątuje jesienna depresja i niedobory witaminy D. Pocieszające jest jednak to, że o ile w wielu przypadkach (niektórzy, jak na ten przykład ja, nieczęsto mogą sobie pozwolić na bieganie wcześniej niż, dajmy na to, o dziewiątej, a jesienią o tej porze już po słonecznych promieniach śladu nie ma) bieganiem na poziom 1,25-dihydroksycholekalcyferolu nie da się zaradzić, to na charakterystyczny dla jesieni spadek chęci do życia energiczne przebieranie nogami pomaga całkiem skutecznie.

Zima. Tej to w zasadzie nie lubi nikt. Bo jak jest zima, to musi być zimno (jak mawiał klasyk) i albo śnieg, albo wiatr, albo mróz siarczysty i czort wie, co jeszcze. I jeszcze te egipskie ciemności przez większość dnia, że o nocy nie wspomnę (pod tym względem jesień przy zimie to fraszka, igraszka, zabawka blaszana). A jednak to właśnie zimą wypracowujemy owoce biegowe, które potem spożywamy sami i w gronie znajomych podczas wiosennych i letnich startów. Gdyby nie zimowe orka i siew, jak to ładnie określa mistrz Skarżyński (choć ja osobiście, z jakże wiadomych względów, wolę analogie budowlane, czyli układnie fundamentów), nie byłoby nowych życiówek i nie byłoby czym się chwalić na fejsbukach i w innych internetach. Gdyby nie zima, po mocnym wiosennym treningu nie mógłbym zaśpiewać sam sobie, że mam tę moc, mam tę moc.

I wiosna na finał. Właściwie za wiele na ten finał do napisania nie mam, bo temat trochę tak jakby już Pan wyczerpał, a kopiować Pana felietonu raz, że nie wypada, dwa, że prawa autorskie, a trzy, że bez sensu. Niemniej jedno od siebie dodać zamierzam. Nie będę oryginalny, bo to słowa pana Staszewskiego (tego od akcji Polska Biega), ale przecież wiosna i jesień (nie wspominałem o tym dwa akapity wcześniej, by teraz był lepszy efekt), to czas maratonów. Czas wisienki na biegowym torcie. Tak, wiem doskonale i w pełni się z tym zgadzam, że nie każdy kto biega, musi od razu biegać maratony. W ogóle przecież nie musi startować w zawodach - bieganie samo w sobie jest (lub bywa) wystarczająco przyjemne. Dla mnie jednak, ten przypadający dwa razy do roku wyjątkowy bieg, jest właśnie tą wisienką. Ukoronowaniem moich wielomiesięcznych wysiłków i zmagań nie tylko z organizmem, ale i szeroko rozumianą logistyką na styku mojej pasji z pracą i życiem rodzinnym. Tytuł bloga w końcu zobowiązuje.

Na koniec pozwolę sobie na refleksję, która naszła mnie już podczas pisania niniejszego tekstu. Nie bez przyczyny w bieganiu odwołuje się poprzez analogię akurat do budownictwa i rolnictwa. Wszystkie de dziedziny działalności człowieka są w jakimś sensie sezonowe. Myślę sobie zatem, że w bieganiu każda z czterech pór roku ma swoje miejsce. Jak bardzo banalnie by to nie brzmiało.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od świeżo (wczoraj) upieczonej trzylatki, tj. CMcMH.
Bartek M

25 marca 2015

O czterech życiówkach w szesnaście dni uwag kilka

No dobrze. Teraz mogę już zdradzić mój ściśle tajny, łamany przez poufny, plan. Otóż obmyśliłem sobie, że w szesnaście dni marca (czyli od siódmego do dwudziestego drugiego) poprawię życiówki na trzech dystansach, od piątki do półmaratonu. Z radością donoszę, że plan ów wykonałem w jakiś, licząc w pewnym zaokrągleniu… dwustu procentach. Raz, że faktycznie poprawiłem wyniki na wszystkich trzech dystansach. Dwa, że ten na piątkę aż dwa razy (drugi raz w drugiej połowie biegu na dychę). A trzy, że plan (jak to określa Trenejro) rozmienienia godziny trzydzieści w połówce udało się zrealizować ze sporym naddatkiem. No właśnie, jeśli ktoś jeszcze nie wie, od niedzieli mój oficjalny prywatny rekord świata na atestowanym dystansie dwudziestu jeden kilometrów oraz dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra wynosi dokładnie 1:28:49 (słownie: jedna godzina, dwadzieścia osiem minut i czterdzieści dziewięć sekund).
Interakcja z kibicami (źródło: online.datasport.pl)
Tak po prawdzie to byłem pełen wątpliwości czy ten plan (właśnie dlatego był tajny), zakładający mocne pobiegnięcie dwóch dystansów (pierwszej piątki nie liczę, bo i tak była w ramach dłuższego treningu) tydzień po tygodniu uda się zrealizować. Wiem, że niektórzy biegają mocną dychę na tydzień przed maratonem, ale w moim bardzo prywatnym odczuciu, te siedem (a właściwie sześć) dni odpoczynku, to nieco mało. Jednakże miejsce biegu oraz jego odległość czasowa od maratonu mi pasowały, zaś Trenejro stwierdził, że nie widzi przeciwwskazań, abym pobiegł połówkę tydzień po Maniackiej. Zatem decyzja zapadła. Na wszelki wypadek, by wspomóc nieco regenerację, zafundowałem sobie w pomaniacki poniedziałek solidny masaż nóg (wiecie, taki z prawdziwym masażystą – żaden tam automasaż).

Kolejną sprawą, która zaprzątała mój umysł przez tydzień poprzedzający wyjazd do południowej Wielkopolski, była pogoda. Po chłodnej maniackiej sobocie, wiosna znów rozwinęła skrzydła, a jednak prognozy pogody, najpierw długo-, a potem również krótkoterminowe, przewidywały temperaturę jedynie kilka stopni przekraczającą tę, w której woda zamarza. Postanowiłem jednak postawić wszystko na jedną kartę i tym razem przygotowałem jeden zestaw odzieży. Prawie taki sam, jaki miałem na sobie w biegu wokół poznańskiej Malty i okolic ()prawie, bo dołożyłem opaski kompresyjne). Już w drodze do biura startowego w niedzielne przedpołudnie doszedłem do wniosku, że, z uwagi na całkowity brak zachmurzenia, od buffa na głowę lepsza byłaby czapka z daszkiem, która jednakże nie była w użyciu od dobrych sześciu miesięcy i oczywiście została w domu. I tutaj niespodzianka – czapkę z daszkiem znalazłem w pakiecie startowym. A propos nasłonecznienia – prognozy dotyczące temperatury sprawdziły się. Było mniej więcej tak samo ciepło (a właściwie tak samo zimno). Lecz dzięki słońcu właśnie, temperatura odczuwalna była na pewno o kilka stopni wyższa. Nie było też wiatru. A dokładnie to, poza jednym krótkim odcinkiem, nie odczuwałem go na trasie. Ostatecznie pobiegłem wręcz w stroju uboższym niż tydzień wcześniej (podkoszulek został w depozycie).

Kończąc już temat ubrania, wprowadziłem pewną zmianę w moim (że tak to ładnie określę) rytuale przedstartowym. Sprawdziwszy uprzednio jak daleko jest z biura zawodów do miejsca startu, główną część rozgrzewki przeprowadziłem jeszcze w dresie. Dopiero później zmieniłem go na mój przedstartowy kombinezon, resztę rzeczy zostawiłem w depozycie i udałem się na miejsce startu właśnie, robiąc jeszcze po drodze kilka dogrzewających przebieżek. I zastanawiam się czy taka procedura będzie miała rację bytu za każdym razem. Na pewno musiałyby być spełnione dwa warunki. Niezbyt duża odległość biura zawodów, a konkretnie depozytu, od startu. I brak kolejek przed owym depozytem na ok. 15-20 minut przed startem. Obawiam się, że z tym drugim, szczególnie na tych mniej kameralnych biegach, może być pewien problem.

A co z samym biegiem? Nad czym tu się rozwodzić, skoro wszystko poszło jak po przysłowiowym sznurku? Wszystko tego dnia zagrało. Wspomniana pogoda do pary z czapeczką z pakietu startowego. Płaska, szybka trasa (mimo, że liczyła trzy pętle z jednym nawrotem o sto osiemdziesiąt i jeszcze ta kostka brukowa w okolicach rynku…). I forma, nie zapominajmy o formie. Ta ewidentnie była (znaczy się jest). Taktyka zakładała tzw. negative split (trzeba by wymyślić jakieś zgrabne polskie określenie na to zjawisko) – pierwsze pięć kilometrów w tempie 4:18/km, kolejne dziesięć po 4:12-4:15, od piętnastego 4:12 i oczywiście ostatni kilometr w przysłowiowego trupa (koniec zawsze biegnie się w trupa, niezależnie czy energia jeszcze jest, czy już się skończyła – w trupa może mieć przecież różne znaczenia). Choć hamowałem się jak mogłem, ruszyłem nieco za szybko. Udało mi się jednak unormować szybkość biegu i w okolicach znacznika piątego kilometra zameldowałem się po około dwudziestu jeden minutach i dwudziestu sekundach, czyli z dziesięciosekundowym zapasem. Na końcu pierwszej pętli znowu trochę mnie poniosło i za nadto przyspieszyłem. Ale cóż było robić, jak tam tyle kibiców było? Także na ósmym kilometrze musiałem prawie że łapać oddech obiecując sobie jednocześnie, że na koniec drugiej pętli będę bardziej rozważny. Gdy mijałem znacznik kilometra dziesiątego, stoper pokazywał czas w okolicach 42:50 – dokładnie według założeń. Po raz kolejny przebiegając pod bramą startową, za nic mając wcześniejsze autoobietnice, znów dałem się ponieść, i znów musiałem później hamować. Na piętnastym kilometrze odnotowałem czas nieco poniżej godziny i czterech minut (a tyle właśnie przewidywała taktyka), spożyłem, zgodnie z zaleceniami sami wiecie kogo pół żelu z kofeiną i wysłałem sygnał do centrum dowodzenia, że zaczynamy ostatnią piątkę (jak łatwo policzyć do mety było ponad sześć kilometrów). Wbrew pozorom kolejne dwa, może trzy kilometry były w moim odczuciu najcięższym odcinkiem tego biegu. Ale potem nie pozostało mi nic innego jak tylko przyspieszyć. Na punkcie odżywiania wypiłem dwa łyki wody i wrzuciłem najwyższy bieg. Kolejny, zorganizowany przez mieszkańców, punkt z wodą minąłem już bez picia – pokazałem tylko gestem, jak bardzo podoba mi się to co owi ludzie robili (nawiasem mówiąc, pani podająca biegaczom kubeczki z wodą, trzymając jednocześnie papierosa w zębach, wywołała mój mimowolny uśmiech) i pognałem dalej. Na tysiąc dziewięćdziesiąt i pół metra przed metą Gremlin pokazuje nieco ponad godzinę i dwadzieścia cztery minuty. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że po jedynce, dwukropku (Córka Starsza nazywa to kropkówką) i dwójce niekoniecznie musi stać dziewiątka. Trudno o lepszą motywację, nieprawdaż? Mocny finisz po ostrowskim bruku, rzut oka na właśnie zatrzymany stoper i jest. Jest – nowa przepiękna, wymarzona, wyśniona i oczekiwana od niemal roku życiówka (jaka to już pisałem).

Źródło: endomondo.com
Nie chciałem tego robić na sam koniec, bo podobno z każdej opowieści czy rozmowy najdłużej pozostają w pamięci początek i koniec właśnie, ale nie wyszło inaczej. Muszę (no dobra nie muszę, ale i powstrzymać się nie mogę - no dobra, mógłbym, ale nie do końca chcę) więc włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Mój wykładowca od materiałów budowlanych zwykła mawiać, że wszystko ma swoje zady i walety (sic!). Druga edycja półmaratonu w Ostrowie Wielkopolskim była naprawdę perfekcyjnie zorganizowana i posiadała tę charakterystyczną dla kameralnych biegów rozgrywanych w niezbyt dużych miastach atmosferę. Jest jednak jedno tzw. ale. Brak medalu na mecie. Ktoś może powiedzieć, że wybrzydzam, ale z jednej strony po prostu się przyzwyczaiłem, z drugiej jest to dla mnie miła pamiątka. Była wprawdzie statuetka zamiast medalu. Niestety (to oczywiście rzecz gustu, ale wyrażam tu przecież swoją opinię), koszmarnie brzydka. I jeszcze dostała mi się taka z napisem „Przebiegłam II Ostrowski Półmaraton”. Ale poza tym niuansem, wszystko inne na (nomen omen) medal. I ta życiówka taka piękna, taka świeża i taka moja...

20 marca 2015

O nowościach, kulinariach i inspiracjach uwag kilka

Na Liście Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia w takim momencie robią parapam-parapam-parapam (tak wiem, kiepski jestem w pisaniu dźwiękonaśladowczym). Znaczy się będzie nowość. I nie to nieplanowana nowość. Chodziło mi to wprawdzie już od jakiegoś czasu po głowie, ale realnej formy przybrało dziś rano. Ponieważ mamy (w momencie, gdy piszę te słowa, znaczy się) późny wieczór, mogę zdradzić, że dzisiejszy dzień miał dla mnie dwa jaśniejsze momenty - drugie śniadanie i wieczorne bieganie. A skoro pisanie o bieganiu to nihil novi sub sole na tym blogu wszystko staje się jasne. Będzie post kulinarny.

Wspomniane drugie śniadanie wcale nie było wyszukane. Ale smaczne, zdrowe i pożywne. A dodatkowo inspirowane (o tym więcej na koniec). To niewyszukane danie to omlet z papryką.
Fotografować, to co za chwilę mam zjeść, nie zdarza mi się zbyt często...

Składniki (na jedną osobę):
  • 2 jajka,
  • pół pokrojonej w kostkę papryki (poszedłem w monotonię kolorystyczną i wybrałem żółtą),
  • posiekana nać pietruszki,
  • sól, pieprz, słodka papryka do smaku.
Przygotowanie:
  • jajka wbiłem do miski i roztrzepałem tak aby białka połączyły się z żółtkami, ale nie powstała piana;
  • dodałem posiekaną w kostkę paprykę, posoliłem oraz dodałem szczyptę słodkiej mielonej papryki, całość wymieszałem;
  • tak przygotowaną masę wylałem na rozgrzaną patelnię z odrobiną masła klarowanego;
  • całość smażyłem do momentu, aż większość jajka się ścięła, po czym złożyłem omleta na pół (nie odwracałem) i smażyłem jeszcze ok. minuty;
  • już na talerzu posypałem posiekaną nacią pietruszki i pieprzem.
Prawda, że proste (czyli coś na moim aktualnym poziomie zaawansowania kulinarnego)? Omleta spożyłem z dodatkiem chleba orkiszowego z masłem oraz zielonej herbaty, a także Tria Arcyksiąże w wykonaniu Rubinsteina, Heifetza i Feuermanna.


Właśnie to połączenie - omlet z papryką oraz Trio Arcyksiążę - jest inspirowane. Temu, kto odgadnie źródło inspiracji, gotów jestem wręczyć jakąś niespodziankę. Dla ułatwienia dodam, że owo źródło jest związane z pewnym znanym (niekoniecznie z tego, że szybko biega, ale jednak znanym) biegaczem. Ktoś już wie?

18 marca 2015

O czwórce na początku i końcu uwag kilka

Na wariackich papierach. Był taki serial w szalonych latach dziewięćdziesiątych. Nie za bardzo pamiętam o czym był, ale jego tytuł doskonale oddaje to, co się działo wokół mojego startu w szóstej mojej a jedenastej w ogóle Maniackiej Dziesiątce.
Szósty medal z Maniackiej. Trzeci srebrny. Czas na kolejny kolor?
Po pierwsze - w piątek pracowałem do późna, przez co raz, że nie mogłem odebrać wcześniej pakietów startowych (możliwy był jedynie odbiór osobisty, a biuro było czynne między osiemnastą a dwudziestą pierwszą), dwa, że tzw. przedstartowe podekscytowanie zacząłem odczuwać dopiero ok. godziny dwudziestej pierwszej. Po drugie - w sobotę musiałem wstać bardzo wcześnie i już po ósmej wyjść z domu. Wynikało to z tego, że miałem do odebrania nie tylko swój pakiet, ale też pakiety Córek Dwóch, które tym razem udało nam się zapisać na biegi dzieci (perypetie z biegami dzieci to temat na osobną historię). Po trzecie - ponieważ musiałem wyjść wcześnie, nie do końca wiedziałem jak ułożyć przedstartową strategię żywieniową. Ostatecznie tuż przed wyjściem zjadłem bułkę z miodem i kromkę (w niektórych rejonach naszego pięknego kraju nazywaną też pajdą) chleba z dżemem oraz zabrałem ze sobą baton bananowy Chia Charge. Baton pochłonąłem o godzinie dziesiątej a o jedenastej znów byłem głodny. Na szczęście pewien nowy znajomy podzielił się ze mną żelem przed startem (wniosek na przyszłość: na wszelki wypadek już zawsze zabieram żel; najwyżej nie zjem). Po czwarte - z uwagi na aurę nie miałem pomysłu na to, jak się na bieg ubrać. Na wszelkie zaś zabrałem ze sobą trzy (tak, trzy) zestawy ubrań. Ostatecznie zdecydowałem się na krótkie startowe spodenki, podkoszulek, koszulkę z krótkim rękawem oraz naramienniki i rękawiczki (cienkie, nazywane przeze mnie tymi do biegania w lekkim plusie), a także czapkę z chusty kominowej na głowę. W sumie dobrze wyszło - na samym początku trochę mi było zimno w ręce, ale później się rozgrzałem. Zresztą wyszedłem z założenia, że im bardziej będzie mi zimno, tym śpieszniej mi będzie do mety. I wreszcie po piąte - mimo całonocnego podłączenia do źródła prądu, rozładował mi się telefon, przez co miałem pewne trudności z odnalezieniem się z MONBŻ oraz Córkami Obiema. Szczęście w nieszczęściu, dzień wcześniej zapomniałem zabrać z samochodu telefon służbowy, przez co po dokonanej podmianie udało mi się w ogóle odnaleźć z pozostałymi biegnącymi Monczyńskimi, czyli tatą i bratem. Niestety udało się to dopiero po biegu.

Samo bieganie (moje, bo dzieci biegły już o w pół dziesiątej) zaczęło się dosyć wcześnie. Zwykle zaczynam rozgrzewkę na ok. pół godziny przed startem. Tym razem na jedenastą umówiłem się z Trenejro i kilkoma innymi jego podopiecznymi, więc wchodzenie na wyższe obroty zaczęło się wyjątkowo wcześnie (ja zacząłem jeszcze wcześniej, gdyż z depozytu na miejsce spotkania przemieściłem się truchtem) i trwało wyjątkowo długo. Ale przynajmniej było miło. Na szczególnie wysokie obroty wszedłem oczywiście tuż po dwunastej, zaraz po tym jak dotarłem do przypisanej mi strefy (to ciekawostka - podobno były wielkie flagi w oznaczeniem stref; w ogóle ich nie pamiętam, stanąłem tam gdzie było więcej osób z oznaczeniem B na numerze startowym) i pozbyłem się mojego tradycyjnego już, a wciąż budzącego mieszankę rozbawienia z zainteresowaniem stroju rogrzewkowego, czyli kombinezonu malarskiego zwanego pieszczotliwie kondomkiem.

Taktyka na bieg była prosta jak dwa metry sznurka w kieszeni. Żartuję - naprawdę była prosta. Pierwsze pięć kilometrów w 20:15 (tempo 4:00-4:05 km). W drugiej połowie przyspieszamy i schodzimy nieco poniżej czterech minut na kilometr. Na pierwszym kilometrze tradycyjnie staram się z jednaj strony nie dać się ponieść tłumowi, z drugiej nie zaciągać przypadkiem ręcznego. Innymi słowy staram się wstrzelić w odpowiedni rytm. Spoglądam na pomiar tempa chwilowego Gremlina, który pokazuje 4:05/km. Jest dobrze. Gdy znacznik pierwszego kilometra mijam po niemal dokładnie czterech minutach, wiem już jaką poprawkę przyjmować. Tempo kolejnych kilometrów kontroluję bez aptekarskiej dokładności - mam włączony autolap a na znacznikach sprawdzam łączny czas biegu. Wiem jednak, że tempo jest odpowiednie a mnie biegnie się całkiem dobrze. Na półmetku mam czas 20:14. Idealnie. Teraz tylko przyspieszyć. Wiśta wio, łatwo powiedzieć. Na szóstym kilometrze jest całkiem spory, jak na tak płaską trasę, podbieg i zaczynamy biec pod wiatr (i tak dobrze, że nie wali gradem, jak rok wcześniej). Walczę jednak dalej. Szósty kilometr wciąż całkiem dobrze (poniżej czterech), siódmy lekko wolniej (cztery z wąsem). Zaczynam odczuwać zmęczenie. Czy wynika ono z opisanych powyżej perypetii żywieniowych, nie wiem - w takim stanie nie odczuwam głodu. Ósmy kilometr najwolniejszy ze wszystkich - cztery-zero-sześć. Tłumaczę to sobie podbiegiem i wiatrem i postanawiam przyspieszyć. Jest ciężko ale się udaje. Na kilometr przed metą stoper pokazuje czas w okolicach 36:40. Uda się złamać barierę, która jeszcze kilka lat temu wydawała mi się innym światem? Nie pozostaje nic innego jak spróbować. Daję z siebie wszystko. Na ostatnich metrach Gremlin pokazuje tempo chwilowe 3:00/km. Kenijczycy potrafią szybciej przez ponad dwie godziny, ale dla mnie jest to w tej chwili wszystko co jestem w stanie wycisnąć z doczesnej powłoki. Mijam metę, zatrzymuję stoper, kontroluję czas - 0:40:16 (oficjalny czas netto 0:40:18).
Źródło: endomondo.com
Jestem oczywiście zadowolony, choć niedosyt pozostał. Kolejny wynik poniżej 40 min., pisze w esemesie Trenejro, zanim zdążę mu się pożalić, że marzyło i się to już dzisiaj. Ale nie ma co narzekać - to był dobry bieg. Niech świadczy o tym fakt, że drugą połowę przebiegłe w dwadzieścia minut i cztery sekundy (0:20:04), co jest moją nową życiówką na pomierzonym odcinku pięciu kilometrów. Dwie życiówki jednego dnia to jest jednak coś. Za tydzień w Ostrowie walczymy o kolejną!

Po biegu wariackich papierów ciąg dalszy. Bo jak nazwać obiad na siedemnaście osób, w tym szóstkę dzieci?

15 marca 2015

Kwestionariusz Blogacza - Matka jest tylko jedna?

Jak myślicie, ile matek odpowiadało na pytania w Kwestionariuszu? Podpowiem: Hania, Ewa, Emilia i Kasia. Dziś będzie piąta, ale pierwsza, która macierzyństwo ma w tytule bloga. Być może już ją znacie bowiem aż dwa razy była bohaterką artykułu w magazynie dla biegaczy (tym z dwóch najbardziej znanych, który ma anglojęzyczny tytuł), z czego raz główną. Mimo to tzw. woda sodowa bynajmniej jej do głowy nie uderzyła. Gdy poprosiłem ją o wypełnienie kwestionariusza, na początku wzbraniała się argumentując, że nie ma parcia na szkło (nawiasem mówiąc chyba jednak przecenia zasięg mojego bloga). Na szczęście udało mi się ją przekonać. A tak poza tym, to jesteśmy prawie sąsiadami - mieszkamy (póki co) kilkaset metrów od siebie. Jeśli jeszcze nie domyśliliście się o kogo chodzi, nie mam innego wyjścia i zdradzę, że tym kimś jest (kolejna) Kasia czyli Biegająca Matka.


Na początek, jak zawsze zresztą, przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Taki, podczas którego nie boli mnie Achilles. A tak na poważnie to połówka. Nie jestem szybka i nie lubię ścigać a ponieważ szybka nie jestem to dystans królewski ciut mi się dłuży...
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Zdecydowanie najbardziej lubię rytmy a rytmy z podbiegami to już w ogóle są och i ach. :-)
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Jak sobie pomyślę, że będę miała chwilę świętego spokoju…. :D A tak na poważnie to starty w danym sezonie. Treningi to tylko środki do tego bym mogła z dumą przekraczać linie mety a na owej mecie nie mieć sobie nic do zarzucenia.
4. Twoje pierwsze zawody?
Maniacka Dziesiątka 2013 w 8 tygodni po porodzie. Do tej pory mam do tej imprezy sentyment i nie wyobrażam sobie nie pobiec w każdej kolejnej edycji.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Maraton w Rzymie. Niezmienne marzenie od wielu lat.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Do książek o bieganiu mam dość ambiwalentny stosunek. Nie mam żadnej ulubionej.
7. Dlaczego biegasz?
Trudne te Twoje pytania. Bo to kocham? Bo lubię się upodlić na treningu i wracać do domu prawie na czworaka?
8. Dlaczego blogujesz?
Bo dookoła mnie jest cała masa okrągłych kobiet, które myślą, że nie mogą. I z tą smutną myślą siadają z czekoladą przed TV. A potem mają wyrzuty sumienia i doła. Chcę im pokazać, że jak ruszą się z kanapy to ta czekolada będzie nagrodą bez wyrzutów sumienia. No i że bieganie jest dla każdego.
9. Jeśli nie bieganie, to?
To triathlon.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Jak zejdę poniżej 4:00 w Maratonie to będę się kazała mężowi nosić na rękach :D
11. Co byś zmieniła, gdybyś jeszcze raz zaczynała swoją przygodę z bieganiem?
Od razu nawiązałabym kontakt z trenerem.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej marzy Ci się pobiegać?
W Rzymie i na Wyspach Owczych.

I jeszcze dedykacja muzyczna od Kasi. Coś, co jak sama podkreśliła ostatnio słucha bez przerwy, a jak nie ma siły to sobie to nuci w głowie.
PS.Postanowiłem zrezygnować z pytań charytatywnych - niestety nie cieszyły się powodzeniem. Ale jeśli macie jakieś dodatkowe pytania do Kasi, nie krępujcie się! Raczej się nie obrazi.

10 marca 2015

O treningu cięższym niż start uwag kilka

No to mi Trenejro trening wymyślił. Ale to taki trening mi wymyślił, żeby mnie sponiewierać, a potem jeszcze mi dołożyć. A że przy okazji poprawiłem życiówkę na piątkę, to już zupełnie inna historia. Chociaż nie. Nie inna. W zasadzie to część tej dłuższej. To może ja pominę to jaki był plan, tylko przejdę od razu do opisu jego realizacji. Zresztą udało się niemal co do joty.

Tak w ogóle to pierwotnie w planach była wytrzymałość tempowa -–dziesięć razy jeden kilometr. Ale wyprosiłem, żeby mógł pobiec w Grand Prix City Trail. W końcu brakowało mi tego jednego startu, by po raz pierwszy od 2010 roku zostać sklasyfikowanym. Stanęło zatem na biegu nad Rusałką.

Chyba rodzi się jakaś nowa moda - zdjęcie grupowe przed startem (foto: Tomasz Szwajkowski)
Podobnie jak ostatnimi dwoma razy na linię startu dotarłem z domu biegiem. Tyle że gimnastykę rozciągającą rozpocząłem jeszcze zanim dotarłem do lasu otaczającego jezioro i jeszcze musiałem zrobić skróconą wersję zestawu. Wszystko przez to, że trochę za późno (jakieś pięć minut) wyszedłem z domu (względy natury, że tak to ujmę, fizjologicznej). Na linię startu na szczęście dotarłem o czasie. Zastanawiałem się nawet po drodze, czy nie zrobić normalnej gimnastyki tudzież nie zrezygnować ze skracania odcinka OWB1, a wystartować z drugą lub trzecią strefą. Doszedłem jednak do wniosku, że bieg z osobami utrzymującymi niższe tempo (celującymi w słabszy czas) może mi zabrać tę odrobinę adrenaliny, która tak napędza, gdy biegnie się z numerem przypiętym do koszulki . Ruszyłem zatem wraz z pierwszą turą.

Zgodnie z zaleceniem Trenejro, pierwszy kilometr miał być w tempie ok. 4:10-4:15/km. I był. Gdy mijałem tablicę z oznaczeniem pierwszego kilometra, stoper pokazywał czas 4:14. Kolejne miały być tylko szybsze. I też były. Drugi w (zdaje się) ok. 4:10, trzeci - choć, z uwagi na najwyższe na rasie wzniesienie i związany z nim podbieg, najtrudniejszy - mniej więcej tak samo szybko. A czwarty pewnie jeszcze szybciej. Na ostatnim skupiłem się na obmyślaniu strategii podkręcania tempa. Kiedy wyprzedziłem już wszystkie dziewczyny, które do tej pory biegły przede mną (nic tak nie działa na faceta jak uganianie się - w tym wypadku dosłownie - za płcią piękną) zacząłem odliczać wirtualne okrążenia stadionu, jakie pozostały mi do pokonania, by na ostatnich metrach wdać się w brawurowy pojedynek z innym finiszującym biegaczem. Dodajmy, że pojedynek wygrany. Za metą Gremlin pokazał czas okrążenia 0:20:34. W wynikach widnieje czas netto 0:20:36. Tak czy owak życiówka poprawiona, nawet ta nieoficjalna z międzyczasu z Maniackiej zeszłego roku (no nic nie poradzę, że piątek jest jak na lekarstwo).

Za linią mety róży wprawdzie nie dostałem (choć rozdawali - nie wiedzieć czemu tylko płci pięknej…), załapałem się za to na tradycyjną drożdżówkę (City Trail to taka moja biegowa dyspensa na zjadanie drożdżówek w poście) oraz herbatę. Chip oddałem, numeru nie. W końcu to ostatni bieg cyklu i numer można było legalnie zabrać na pamiątkę (powędrował zatem na plecy). Zjadłem, wypiłem, wymieniłem powitanie z biegnącym Marcinem (myląc go przy tym z jego bratem Darkiem - cóż za faux-pas), aż minęło ustalone osiem minut i ruszyłem do dalszej części treningu. Tak właśnie - była dalsza część treningu.

Trenejro obmyślił sobie, by oprócz biegu na piątkę zaaplikować mi choć część pierwotnie planowanej wytrzymałości tempowej. Miałem zrobić ledwie (a może aż) trzy tysiączki w tempie 4:00-:4:05/km. Nie byłem nawet pewien czy dam radę. Dałem na szczęście - wyszło odpowiednio 4:00, 4:02 i 3:59. Normalnie jest moc! Aż mi zaczęła chodzić po głowie piosenka z Krainy lodu (kto zgadnie która?). Dobre samopoczucie podtrzymał fakt, iż w drodze powrotnej, choć wybrałem trasę ze zdecydowanie większą ilością skrzyżowań, ani razu nie musiałem się zatrzymywać na światłach.

Na zakończenie dodam dla pewności, że zostałem sklasyfikowany w cyklu City Trail i zdaje się, że nawet medal za te cztery starty, w tym jeden z życiówką, dostanę. Nie wiem tylko jak go odbiorę, bowiem gdy będzie się rozpoczynać ceremonia zakończenia cyklu ja będę z Córką Starszą na basenie. Coś wymyślę. Chyba...

6 marca 2015

O prawie rekordowym lutym uwag kilka

W Dniu świra Marka Koterskiego jest taka scena, w której główny bohater żali się, że gdyby chciał odpisać na korespondencję, musiałby napisać list do (o ile dobrze pamiętam) pizzerii. Ja na szczęście otrzymuję jeszcze korespondencję, na którą można, a czasem nawet trzeba, odpisać, ale w tym miesiącu miałem ochotę odpisać Endomondo. Endomondo napisało do mnie, że luty był dobrym miesiącem. I miałem ochotę odpisać, że ma rację!
Źródło: endomondo.com
Patrzę na swój plan treningowy na miniony już miesiąc oraz na jego realizację. I widzę trzy różnice. Tak trzy - dwie zmiany daty zaplanowanego treningu i jeden trening niezrealizowany w ogóle. To wszystko pozwoliło pokonać łącznie trzysta piętnaście kilometrów (liczbowo: 315 km). Zatem był to trzeci (po lipcach obu lat ubiegłych) najbardziej rozbiegany miesiąc w historii mojej przygody z tym pięknym amatorskim sportem. Ale jeśli uwzględnić długość miesiąca, to ustępuje już jedynie lipcowi roku czternastego, kiedy to dziennie pokonywałem średnio 11,48 km. W lutym owa średnia arytmetyczna wyniosła 11,25 km (dla pełni obrazu – dla lipca 2013 10,61 km).

Źródło: endomondo.com
Żeby nie było tak słodko, włóżmy łyżkę dziegciu w tę beczkę miodu. To wszystko, co napisałem powyżej, tyczy się treningów stricte biegowych. Nie tak różowo było w przypadku treningów uzupełniających. Pamiętacie moje założenie - co najmniej raz w tygodniu siłowy trening obwodowy i co najmniej dwa razy w tygodniu gimnastyka siłowa? Jako że luty liczy sobie (zazwyczaj) dokładnie dwadzieścia osiem dni, łatwo policzyć, że treningów obwodowych powinno być cztery, natomiast gimnastykę siłową powinienem uskutecznić osiem razy. W tym pierwszym przypadku osiągnąłem wynik trzy (siedemdziesiąt pięć procent planu - tragedii nie ma). Drugim niby więcej, bo cztery. Ale miało być dwa razy więcej. Przyczyna? Posiadam ugruntowane przypuszczenia graniczące z całkowitą niemal pewnością, że podłoże jest psychologiczne. Gimnastyka siłowa jest na samym końcu treningu i to już po powrocie do domu. Zwykle chce mi się wtedy jeść, pić (spać jeszcze nie, bo endorfiny wciąż buzują), a i wanna czule na mnie spogląda. I jak tu nie ulec takim pokusom, no jak?

W aspekcie realizowanych jednostek treningowych luty był bardzo podobny do drugiej połowy stycznia. We wtorek głownie podbiegi. W środę tzw. bieg spokojny, czyli tylko pierwszy zakres (nawet bez fajerwerków w postaci przebieżek), a w czwartek zabawa biegowa. W sobotę raz był kros i raz start w GP City Trail w wersji brutto. Z kolei w niedzielę bieg długi - trzy na cztery razy wynik z dwójką z przodu. Najciekawiej zrobiło się w ostatnim tygodniu, kiedy to pojawiła się nowinka. Wytrzymałość tempowa - w skrócie WT.
Wykonanie wspomnianej wyżej jednostki wygląda bardzo podobnie do podbiegów czy zabawy biegowej. Po rozgrzewającym truchcie i czterech dogrzewających kilometrach pierwszego zakresu na chwilę podkręcam temperaturę przy pomocy trzech przebieżek. Ale naprawdę gorąco robi się dopiero po zakończeniu gimnastyki rozciągającej, kiedy to przychodzi moment na klu programu. Na ten dzień miałem zaplanowane dziesięć odcinków po pół kilometra w czasie ok. 1:55 każdy (co odpowiada tempu 3:50/km) z dwiema minutami odpoczynku w truchcie pomiędzy nimi. Na koniec jeszcze dwa kilometry OWB1 i ostateczne schłodzenie organizmu w truchcie. Realizacja przyjętych założeń przebiegła niemal perfekcyjnie. Mój czas na pięciusetmetrowych odcinkach wahał się między 1:52 a 1:55 z setnymi sekundy. Na ostatnim dokręciłem śrubę i wycisnąłem z siebie czas poniżej 1:48. Zastanawiające jest jedynie to, że mimo dosyć intensywnej pracy, nie udało mi się rozpędzić serca bardziej niż do 88% tętna maksymalnego. Jak to interpretować?

Ale to wszystko to już historia. Całkiem świeża, ale zawsze. Teraz przede mną marzec, czyli relatywnie spokojne tygodnie i bardzo intensywne weekendy. Plany są napięte a cele ambitne. Będzie się działo. Oj, będzie się działo.

2 marca 2015

O krosie idealnym uwag kilka

Bieg w terenie urozmaiconym, czyli kros (w niektórych kręgach znany jako cross) moich planach treningowych zagościł podówczas, gdy zaczął je przygotowywać Trenejro. Pod kilkoma względami jest to, nie da się ukryć, najbardziej problematyczny rodzaj treningu. Przynoszący wiele biegowej frajdy, a jednak problematyczny. Problem bowiem w tym, że jest to jedyna chyba jednostka treningowa, na którą muszę dojechać. W każdym innym przypadku ubieram się, wychodzę z domu i zaczynam biec. W przypadku krosu nie tylko zmuszony jestem upchnąć po kieszeniach jeszcze kluczyki od samochodu (a propos, czemu przyjęło się mówić kluczyki - przecież zazwyczaj są one większe od standardowych kluczy?) i dokumenty, ale jeszcze muszę wygospodarować dodatkowe pół godziny na dojazd. Ale kros ma to do siebie właśnie, że raczej trudno go biegać metodą gdzie nogi poniosą.

Od początku mojej (że tak to ujmę) przygody z krosem, realizowałem go w okolicach tzw. mekki poznańskich biegaczy, czyli Malty. Mając za sobą jedno bo jedno ale niezapomniane doświadczenie z Malta Trail Running, wiedziałem gdzie szukać terenów urozmaiconych. Na początku jednak dosyć mocno improwizowałem i eksperymentowałem z różnymi wariantami trasy. W tym roku postanowiłem zrobić z tym porządek i wytyczyć sobie porządną pętlę na cele krosu. Spędziłem kilka dłuższych chwil nad stronami internetowymi pomocnymi w wytyczaniu tras, zasięgnąłem języka u bardziej doświadczonych kolegów (właściwie to u jednego), a także wybrałem się na rekonesans. Potem jeszcze kilka poprawek i powstała wreszcie moja własna pętla krosowa. Choć być może ktoś już od dawna biega dokładnie po takiej samej, to ta jest moja i już. A znaleźć ją można, a jak ktoś zechce, to po lekturze niniejszego posta może wypróbować (aż tak moja nie jest - myta ani tantiemów nie pobieram), nieopodal Malty właśnie, a dokładnie między Stawem Olszak a poznańskim Nowym Zoo.
Wykres wysokości przy pięciu pętlach. Pomiar mógłby być bardziej dokładny, niemniej odcinek między drugim a czwartym kilometrem można by uznać za uśredniony.
Przy tyczeniu trasy kierowałem się głownie wskazówkami pana Jerzego Skarżyńskiego, jakie zawarł w jednej ze swoich książek i przyznać muszę, że wyszło mi dzieło niemal idealne. Posiada bowiem wszystko, a nawet więcej, co mistrz Skarżyński zaleca
  • Jej długość mieści się w granicach 1,5-3,0 km - a dokładniej rzecz ujmując ma tak ok dwóch kilometrów.
  • Jest pofałdowana (nawet mocno) a jej podłoże jest urozmaicone - może nie jakoś mocno urozmaicone, ale nie ma co narzekać. Są leśne ścieżki, ścieżki kamieniste, a nawet trochę kopnego piachu. Brak tylko kawałka nawierzchni utwardzonej dla urozmaicenia.
  • Zawiera łagodne podbiegi i zbiegi o długości 150-250 m - a może nawet nieco dłuższe.
  • Zawiera podbiegi i zbiegi krótkie, acz strome. Tu mistrz Skarżyński nie zaleca przesady stromościach, a ja znalazłem podbieg niczym mój pierwszy kilometr na maratonie w Pradze w zeszłym roku - na końcu stajesz i płaczesz. I za nic bym go nie usunął. Mało tego, niedaleko jest równie stromy zbieg - kiedyś pobiegnę w przeciwnym kierunku i stanie się podbiegiem.
  • Jest jedno siodło - choć znalazłem je (a w zasadzie przypomniałem sobie, że gdzieś tu powinno być), gdy myślałem, że pętla posiada już swój ostateczny kształt.
  • Są też lekko pofałdowane a nawet płaskie odcinki - jest gdzie odsapnąć.
  • Strumyka do przeskoczenia ani nisko zwisających drzew do schylania się pod nimi zabrakło niestety. Ale za to są dwa powalone drzewa - żeby było ciekawie oba na wspomnianym powyżej stromym zbiegu. Jest też jeszcze kilka sztucznych przeszkód terenowych w postaci skoczni wykonanych z grubych gałęzi oraz ziemi przez (najprawdopodobniej) amatorów jazdy na dwóch kółkach. A skocznie, jak sama nazwa wskazuje doskonale nadają się by je przeskakiwać, lub na nie wskakiwać.
Można by uznać, że na trening składają się z trzy pętle, w tym jedna właściwa.
Warto wspomnieć, że taki trening w terenie urozmaiconym nie składa się wyłącznie z kręcenia na wysokich obrotach po takiej pętli. Obudowa musi być - trochę truchtu, OWB1 oraz obowiązkowo gimnastyka rozciągająca. Dlatego zostawiam zazwyczaj samochód na ul. Arcybiskupa Dymka, by nad staw dotrzeć już biegiem, dokręcam jeszcze dwa kółka wokół stawu a potem już tylko 10-12 minut gimnastyki i wrzucam na wysokie obroty. No właśnie ciekawostka - choć daję z siebie zazwyczaj tak zwanego maksa, wykres tętna nie przypomina krzywej wznoszącej i nie zbliża się zbyt mocno do wartości tętna maksymalnego (momentami wchodzi zaledwie w trzeci zakres). Cecha osobnicza?
Do HRmax (u mnie ok. 185-186) wciąż jeszcze daleko...
W tym wszystkim żałuję tylko jednego. Że na jakiś czas przyjdzie mi się pożegnać z moją, z takim trudem wytyczoną pętlą. Przyszedł czas innych rodzajów akcentów.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...