![]() |
Mały kawałek grudnia i spory stycznia w moim bieganiu |
Ale te osiem kilometrów to miał być delikatny wstęp do urlopowego maratonu treningowego – kolejny dzień wolny od biegania miał przypaść dziewięć dni później. Tak, tak – jeszcze nie tak dawno cieszyłem się jak dziecko, że biegałem trzy dni z rzędu, a teraz miałem ten wynik potroić. Niestety, życie (jak to życie) napisało swój scenariusz (przypominam anegdotę o rozśmieszaniu Pana Boga). Najpierw trafił się jeden dzień (wtorek konkretnie) z pasmem niefortunnych zdarzeń a potem jedno tylko, za to nad wyraz brzemienne w skutki zdarzenie polegające na bliskim spotkaniu nie pamiętam już którego stopnia, niemniej mój palec spotkał się ze stopniem od schodów. I tak z zaplanowanych dziewięciu dni treningowych zrobiło się siedem treningów w osiem dni (mój nowy rekord dni treningowych z rzędu wynosi teraz pięć), po których nastąpiła czterodniowa przerwa na rekonwalescencję palca u nogi prawej (tego najbliższego stronie lewej). Podczas tej przerwy przeszedł mi obok nosa m.in. bieg WOŚP, a na domiar złego nie nagrałem swoich dowodów na to, że biegacze też są hapi (sic!).
Po kolejnej szybkiej konsultacji z Trenejro plan pozostał bez zmian (co tak naprawdę okazało się już w trakcie kolejnego treningu – założenie było takie: jak będzie moc robimy zaplanowane podbiegi, a jak nie to skracamy i robimy tylko pierwszy zakres; mocy na podbiegi stanęło). Kolejny mini kryzys nastąpił w niedzielę za sprawą gołoledzi. W planie był kros pasywny, a jak kros, to tylko nad Maltą. Najpierw cztery kilometry po płaskim, potem do lasu, a na koniec przebieżki i jeszcze trochę po płaskim. Tym razem najgorsze było to po płaskim. Ujmę to tak: ludzie, którzy tej niedzieli zapłacili za wstęp na kryte lodowisko to frajerzy – te same warunki były w całym Poznaniu za tzw. friko. Na szczęście w prawie całym. W lesie dało się biegać. Za to bieganie po asfalcie to była (to ostatnio bardzo modne słowo) masakra. Ma-sa-kra! Do tego stopnia, że miałem problemy z pokonaniem podbiegu przy trybunach.
Fatum marznącego deszczu ciągnęło się za mną jeszcze przez kilka dni. We wtorek wyjątkowo nie miałem w planie podbiegów, co dobrze składało się o tyle, że nocowałem w hotelu, którego okolicy jeszcze biegowo nie spenetrowałem. Ale gdy w poniedziałek wieczorem wyszedłem do samochodu po swoje buty do biegania, rzuciwszy okiem na to co się dzieje na widocznych dla oka powierzchniach płaskich, doszedłem do wniosku, że połamania kończyn, czy to górnych czy dolnych, ryzykować nie będę.
A zatem trening zaplanowany na wtorkowy poranek dokonał się w środowy wieczór, a właściwie noc (już po powrocie do Poznania). I znowu w ciężkich warunkach. Nadal było ślisko, ale do pakietu doszedł jeszcze siarczysty mróz. Tak siarczysty, że pewna część ciała przemarzła mi do tego stopnia, iż do domu wróciłem jeszcze przed ukończeniem zasadniczej części treningu. Przebieżki odpuściłem i chyba dobrze, bo stan nawierzchni chodników i ulic miasta poznania nie sprzyja bieganiu przebieżek.
Tymczasem stanąłem przed kolejnym dużym znakiem zapytania. Kolejny zaplanowany trening wymagał ode mnie m.in. przebiegnięcia ośmiu kilometrów w tempie 4:35/km. Znajdzie się nieoblodzony odcinek w okolicy? Nawet nie szukałem – i tak nie miałoby większego sensu bieganie w takim tempie przy dwucyfrowym mrozie. Wybrałem zatem mniejsze zło – bieżnie mechaniczną. Katorga mentalna. Niemniej satysfakcja z realizacji treningu jakby większa. Na niedzielne wybieganie wróciłem na świeże. Tym razem zaopatrzony w dodatkowe warstwy tu i ówdzie. Niemniej bez przygód się nie obyło – trzy razy biegowa ścieżka mi się podniosła. Za trzecim razem tak mocno zdzieliła mnie w łokieć, że okoliczna zwierzyna miała okazję usłyszeć tzw. wyrazy. Właściwie jeden wyraz. Wszyscy wiedzą jaki.
Tak czy inaczej miniony właśnie tydzień był pierwszym w tym roku, w którym zrealizowałem w stu procentach założony pierwotnie kilometraż. To cieszy. A skoro już o kilometrażach i statystykach mowa, garść liczb na miłe posta zakończenie. W minionym tygodniu kilometrów było sześćdziesiąt pięć i osiem (cyfrowo 65,8 km). Od początku roku sto i osiemdziesiąt sześć (186 km). W grudniu było ich dwieście siedem, więc powinienem jeszcze zdążyć dokręcić do tej cyfry (tak wiem, że 207 to liczba, ale słowo cyfra ma tu pewne konotacje społeczne).
A tymczasem wielkimi krokami zbliża się maratońska studniówka (może tym razem nie przegapię). Jakieś pomysły na jej uczczenie?
uf, dobrze, że zostajesz, lubię czytać Twoje opisy zmagań z planem treningowym, pogodą i resztą! Ostatnio pogoda faktycznie daje nieco w kość, nie da się praktycznie na zewnątrz robić szybszych treningów (ostatnio próbę szybszych przebieżek nieomal przypłaciłam upadkiem) - mi zostaje ostrożne bieganie. Niestety, bieżnia mechaniczna przy próbach szybszego biegu też próbuje mnie zabić (ludzie biegną rześko obok a ja sobie myślę, jak oni to robią????) co do studniówki - co by było na temat proponuję bieganie i toast sokiem z buraków:)
OdpowiedzUsuńNo jak studniówka to oczywiście polonez ;)
OdpowiedzUsuń