Wczorajszy trening miał na celu przede wszystkim rozbieganie po niedzielnym półmaratonie. Na szczęście nie sponiewierałem się za bardzo, ale czułem w nogach te 21 kilometrów z małym hakiem - najbardziej chyba właśnie ten hak...I chyba utkwił w prawym kolanie, bo ono najbardziej dawało mi się we znaki. Nie, nie, nie - bez dramatyzowania. Po prostu odczuwałem pewien dyskomfort. Tylko jeden element treningu (w zasadzie rozgrzewki) musiałem sobie z tego powodu "odpuścić" - skipy (zwłaszcza A), reszta praktycznie bez zarzutu.
Założyłem sobie pesymistycznie, że może nie uda mi się przebiec przewidzianych sześćdziesięciu minut. A tu niespodzianka. W spokojnym tempie przetruchtałem sobie pełną godzinę, co pozwoliło mi dodać do "licznika" kolejne 10.3 km.
A jako że mamy ostatni dzień marca mogę również pozwolić sobie na małe podsumowanie. Zatem marzec zamykam z liczbą 127,1 km na liczniku (z czego 36,097 na zawodach) a pierwszy kwartał z 267,3 km. Kolejny miesiąc, to "maratonowy" kwiecień...
PS. A gdy tak biegłem księżyc był taki wielki i tak nisko... coraz wyżej (sic!).
Bardzo ładny przebieg :) Uważaj tylko na nogi, dla biegacza wykluczenie z treningów przez głupią kontuzję czy przetrenowanie to straszna sprawa.
OdpowiedzUsuńCzytałeś może książkę Skarżyńskiego? Widzę, że na poważnie trenujesz, na pewno poważniej niż ja ;) Wiedza zawarta w jego podręcznikach treningowych z pewnością tak zorganizowanemu biegaczowi mogłaby dużo dać :)
Pzdr
Mateusz z run.blog.pl
@Mateusz, właśnie jestem w trakcie "Biegiem przez życie":)
OdpowiedzUsuń