- Przecież przed chwilą jadłeś spaghetti!
- Tak, ale to była dopiero pierwsza część kolacji.
- (cisza)
- Ale to nic. Mam dziś jeszcze w planie podjadanie wieczorne.
To mogło oznaczać tylko jedno. Zaczęła się ostatnia z ostatnich faza przygotowań do maratonu w Pradze czeskiej. Ładowanie węglowodanami.
Do stolicy ojczyzny Krecika, Pata i Mata oraz Jaromira Nohavicy jechałem pełen nadziei na dobry wynik. Czułem, że jestem w formie. To samo mówił mi Trenejro. Ambicje były niemałe. Tym razem życie je trochę zweryfikowało, ale może nie wyprzedzajmy faktów (choć jestem pewien, że niemal każda osoba czytające te słowa wynik końcowy już zna). Na miejsce, w towarzystwie Agnieszki i jej M. dotarłem (z przygodami, o których możecie poczytać na blogu Agnieszki właśnie) w sobotę po południu. Wieczorem zrezygnowałem z choćby namiastki zwiedzania (zresztą nie była to moja pierwsza wizyta w Pradze) na rzecz wyciszenia się i przyszykowania rzeczy na rano. Ostatecznie okazało się, że zostawiłem w domu część swojego niedzielnego śniadania i musiałem jeszcze odwiedzić pobliski sklep spożywczy. W niedzielę obudziłem się jeszcze przed budzikiem – adrenalina jednak robi swoje.
![]() |
W drodze na start humory dopisują (foto: Agnieszka K.) |
Trasę maratonu w Pradze podzieliłbym na trzy części. Czterokilometrową pętlę po trzech mostach (Čechův, Mánesův, a pomiędzy nimi oczywiście Most Karola), ośmiokilometrową pętlę pokonywaną dwukrotnie (za każdym razem kończącą się na linii mety, za drugim razem ostatecznie) oraz zawijas obejmujący cześć miasta na południe od starówki (trzy tzw. agrafki, w tym dwie z nawrotem niemal w miejscu, a także dwukrotne przekraczanie rzeki). Najtrudniejsza była ta pierwsza, mimo że najkrótsza. Widoki przepiękne, przyznaję, jednak bieganie po kostce brukowej, i to nie tej, która określilibyśmy jako współczesną, a po tzw. kocich łbach, nie jest tym, co biegacze lubią najbardziej. Do normalnego na pierwszych kilometrach zagęszczenia startujących dodajmy podbiegi na wspomniane trzy mosty oraz zwężenia, a otrzymamy kryzys na samym początku. Mimo to jeszcze na pierwszym kilometrze udało mi się złapać jakoś zakładane tempo. Moja radość nie trwała długo. Dokładnie w miejscu ustawienia znacznika 1 km maraton… stanął. Dosłownie. Stanął w miejscu. Po chwili ruszył ale jeszcze przez jakiś czas mogłem zapomnieć o czymś co nazwałbym dobrymi warunkami do biegu (musiałem między innymi wyprzedzić grupę na trzy i pół godziny). Pod koniec czwartego kilometra biegliśmy wzdłuż wysokiego żywopłotu. Wielu biegaczy zatrzymało się za potrzebą. Stwierdziłem, że do nich dołączę to może dam chwilę odsapnąć zmęczonym zmaganiem się z kocimi łbami łydkom. I to chyba była dobra decyzja.
Na piątym i szóstym kilometrze wreszcie złapałem swój rytm. Na przygotowaną uprzednio z wielkim mozołem tabelkę z międzyczasami już prawie nie spoglądałem (wiedziałem, że próba nadrobienia strat może mnie później drogo kosztować), starałem się jedynie pilnować tempa. Druga część trasy również nie należała do łatwych. Kostki brukowej było jakby mniej, a jak już była, to ta jednak bardziej regularna (a i tak, gdy się pojawiała starałem się trzymać szerokiego krawężnika). Pojawiło się jednak inne utrudnienie. Trasa prowadziła wzdłuż rzeki, ale za każdym razem gdy mijaliśmy most, trasę prowadzącą stanowiącą przedłużenie mostu przecinaliśmy, jak to mawiają budowlańcy, dołem. Czyli najpierw zbieg a za chwilę podbieg. I tak co chwila. Starałem się jednak wszystko jak najlepiej zapamiętać – wiedziałem, że będę musiał przebiec tędy jeszcze raz. Nieco bardziej zmęczony.
Gdy po raz drugi przebiegliśmy przez starówkę i ruszyliśmy w tzw. miasto bieg zrobił się przyjemny. Kibiców wprawdzie jak na lekarstwo (czułem się jak w kraju ojczystym, że tak pozwolę sobie zażartować), ale nawierzchnia równa, a podbiegi (jeśli w ogóle) bardzo delikatne. W pewnym momencie biegło mi się aż za dobrze. Tempo określone po lapowaniu na dwóch kolejnych znacznikach kilometrów spadło nagle w okolice 4:20. Wiedziałem, że muszę zwolnić, inaczej zapłacę za to jeszcze więcej niż zapłaciłbym za zaniechaną próbę odrobienia strat z pierwszych kilometrów. Mniej więcej w tym czasie moim oczom ukazał się najbardziej niesamowity na trasie widok (ale to wynika z czegoś, co psychologowie określają jako skrzywienie zawodowe): trzy-, czteropiętrowe kamienice, a nad nimi droga. Tak droga. Taka dla samochodów. Na ogromnej żelbetowej estakadzie. Po prostu szał – starówka (dodajmy, przepiękna) się chowa. Ale wróćmy do biegu. Zwolniłem nieco i dalej biegło się komfortowo. Noga podawała, tętno wciąż jeszcze mieściło się w granicach (górnych, ale zawsze) pierwszego zakresu.
Na półmetku mój czas wynosił 1:38 01. Założenie na dalszy bieg było jedno – pilnować tempa, tak aby nie zwalniać by drugą połowę pokonać szybciej niż pierwszą. Na kolejnych kilometrach wciąż biegło się w miarę komfortowo. Ciężko zaczęło się robić (a jakże) w okolicach 30-32 km. Pomagali nieco kibice, szczególnie polscy, rozpoznający koszulkę Drużyny Szpiku, ale przede wszystkim humor poprawił mi chłopak trzymający tabliczkę z napisem Free beer in 12 km (i nie to, żebym miał, aż takie parcie na piwo, szczególnie że dawali bezalkoholowy napój piwopodobny).
Pod koniec trzydziestego trzeciego kilometra wróciliśmy na znaną już trasę ale bardziej bolesne podbiegi i zbiegi. Teraz już wiem, czemu postać (właściwie to chyba nie postać - raczej pobiegać) w logo International Prague Marathon ma tak dziwnie ułożone nogi – ona co chwilę musi pokonywać zbieg (jakby pokazali postać na podbiegu, mogliby odstraszyć sporą liczbę potencjalnych uczestników). Pozostało odhaczać kolejne kilometry (jeszcze osiem…, jeszcze siedem…, jeszcze…) i liczyć szybko w pamięci czy uda się zejść poniżej 3:15. Mimo poważnego kryzysu jednak to ja wyprzedzałem (choć jeden z rodaków wziął mnie jak furmankę). Kolejne kilometry (jeszcze trzy…, jeszcze dwa…). Tuż przed znacznikiem 42 km słyszę okrzyk po polsku: To już końcówka – ciągnij! Obracam się i widzę… naczelnego Runner’s World Polska (czy pamięta mnie jeszcze z Wyzwania?)! Uśmiecham się – nie mam siły na nic więcej. Za ostatnim zakrętem trasa zaczyna opadać – jak dobrze. Na czterysta metrów przed metą stoi tablica informująca o tym właśnie fakcie. Spoglądam na zegarek. Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie przyspieszę, i to mocno, wynik będzie zaczynać się od 3:15. Sięgam po resztki energii. Niosą mnie dochodzące z obu stron okrzyki po polsku: Polska! Naprzód! Brawo Drużyna! Dziękuje tylko w duchu. Kostka mi już nie przeszkadza, nawet nie wiem czy jej dotykam. Mijam metę wykrzesując ostatnie pokłady energii by podnieść ręce w geście zwycięstwa. Minę miałem na pewno niczym Emil Zatopek, ale zwyciężyłem. Rzut oka na zegarek? Jest! Jest poniżej 3:15. Chwile później rorientowałem się, że zamiast zatrzymać stoper, zlapowałem go, więc ostatecznie nie wiedziałem ile poniżej. Jak się niedługo okazało urwałem trzynaście sekund, a także pięć minut i trzydzieści trzy sekundy z październikowej żywcówki. Czas netto 3:14:47!
![]() |
Pogromcy Pragi czyli (od lewej) moja skromna osoba oraz Matka (i Ojciec) co biega |
![]() |
Źródło: www.runczech.com |
Najwolniejszya to była pierwsza piątka, potem 35-40 i dopiero 35-40... Ale ciekawe z tym że maraton stanął - masakra jak dla mnie. Praga mnie kusi z racji tego że ładna i blisko, ale skoro tak wygląda to wędruje na jedną półkę z Rzymem - ładnie ale nie za szybko.
OdpowiedzUsuńCiekawe że na początku takie tempo to z racji tłoku wyszło - byłem pewien że to taka taktyka. Potem patrząc na czasy kolejnych piątek to równiutko. Wielkie gratulacje, taki wynik to już wielkie osiągnięcie!
Bartek, mistrzowski maraton, bez dwóch zdań kapelusze z głów!! Kicha tylko z tymi strefami, to psuje przyjemność z biegania...
OdpowiedzUsuńBartek wielkie brawa i gratulacje !! szacun :) świetny bieg! super wynik :) pozdrowaśki ;)
OdpowiedzUsuńGraty! Powiem Ci że taki negative split zaliczyłeś że czapki z głow :) Jak sie okazje trochę wymuszony przez okoiliczności ale jak widać wyszedł na dobre. Ale powiem ci że Twoj opis Pragi jako trasy maratońskiej niezbyt mnie zachęca by sie tam udać w tym celu :)
OdpowiedzUsuńPraga piękna. chciałabym tam wrócić i pozwiedzać. Ale niekoniecznie, żeby ponownie biegać :) Kostka brukowa - masakra. Most idący nad dachami normalnych kamienic też spowodował u mnie opad szczęki
OdpowiedzUsuńOgromne gratulacje, wynik robi wrażenie, zwłaszcza że wywalczony na wymagającej trasie! Piękny jest też opis walki o czas na ostatnich kilometrach, mocna głowa w maratonie to podstawa :)
OdpowiedzUsuńA swoją drogą, o co cho z sierżantem? Wyniki maratońskie mają jakieś stopnie wojskowe?;)
OdpowiedzUsuńGratulacje raz jeszcze! Świetny czas!
OdpowiedzUsuńNie dość, że życiówka, to jeszcze na trudnej trasie! Wielkie gratulacje!
OdpowiedzUsuń@Leszek, ja też nie wierzyłem, że maraton może stanąć w miejscu. Ale w sumie dzięki temu potem mogło być już tylko szybciej ;-)
OdpowiedzUsuń@Krasus, zamieszanie ze strefami i pacemakerami rzeczywiście trochę mi humor popsuło. Na szczęście był haapy end ;-) A hierarchię (szkolno-wojskową) maratończyków wprowadził Jerzy Skarżyński w swojej książce. Ty akurat jesteś maratońskim studentem :-)
@tete, dziękuję :-)
@Ava, podobno nie ma tego złego.
@Matka biega, jakbyście jeszcze kiedyś jechali dajcie znać. Może się znowu zabiorę ;-)
@Maria, może nawet ważniejsza niż mocne nogi.
@Damian, Emilia, dziękuję!
Wielkie gratulację ! Piękny czas. Mam nadzieje, że za rok zbliżę się do Twojego wyniku :) Praga piękna jest, ale maratonu tam chyba nie pobiegnę.
OdpowiedzUsuń