Halo Panie Jacku!
Miniony weekend zaczął się dla mnie nadzwyczaj dobrze. Po
pierwsze nie wybrzmiała jeszcze we mnie radość, którą spowodowała Złota Justyna
(ta sama, która ewentualnie miała zastąpić emerytowanego Adama). Po drugie zaś
jeszcze przed zakończeniem tygodnia pracy nabyłem drogą kupna (wciąż zapominam
odnowić prenumeratę) najnowszy numer Runner’s Word, którego lekturę tradycyjnie
już zacząłem od przeczytania felietonu Pana pióra (a propos, zastanawiam się
czy wciąż można pisać o
piórze,
gdy niemal każdy tekst pisany powstaje dziś w systemie zero-jedynkowym – ale
jak inaczej,
Pana klawiatury?). I powiem
szczerze, że wyjątkowo tekst ów nie wzbudził we mnie najmniejszych emocji. Nie
to, żeby mi się nie podobał – ot, problem, który Pan opisał po prostu mnie nie
dotyczy. Nie piszę tego, żeby się chwalić – uważam po prostu, że dopisuje mi
najwyraźniej szczęście (jakkolwiek nie pojmowalibyśmy szczęścia, ale nie
wchodźmy może na tematy światopoglądowe) w tym temacie. Po prostu w mojej już
siedmioletniej (wiem, z perspektywy Pana doświadczenia to śmiesznie krótko i
wszystko przede mną) karierze biegacza amatora nie przytrafiła mi się (jeszcze
raz podkreślę – na szczęście) żadna poważniejsza kontuzja. Owszem dylemat typu:
czy tez mogę już iść biegać, czy jeszcze odczekać, nie jest mi zupełnie obcy,
niemniej zazwyczaj ma związek z przeziębieniem, grypą żołądkową czy tez innym
choróbskiem (i to
niekoniecznie moim, jak pokazały wydarzenia ostatnich tygodni).
 |
Bynajmniej to nie stopa Justyny K. To moja osobista prawa. |
Przy okazji wspomnianej na wstępie naszej wspaniałej biegaczki
(co tam, że narciarskiej – i tak jest
nasza) głowę zaczął mi zaprzątać inny dylemat.
Dylemat, który na pewno nie dotyczy tych
superrozsądnych, jak ich Pan określa, czyli
biec czy nie biec… z kontuzją.
W dniu, w którym dorobek polskiej reprezentacji powiększył się do dwóch złotych
(bynajmniej nie złotych polskich), choć jeszcze przed pamiętnym zwycięstwem,
wybrałem się wraz z Moją Od Niedawna Biegającą Żoną po nowe buty do biegania
dla Mej Ślubnej właśnie (jak widać biega już na tyle nie-od-niedawna, że
potrzebuje kolejnej pary, ale cóż się dziwić, skoro na pierwszą wydała złotych
polskich około siedemdziesięciu). I podczas luźnej wymiany zdań ze sprzedawcą
doszliśmy do tematu stopy pani Justyny. Mój rozmówca raczył zauważyć, że on
panią Kowalczyk podziwia. Ja w pierwszym odruchu odpowiedziałem, że się je
dziwię. Biec ze złamaną stopą? Przecież to zakrawa na szaleństwo względnie
nieodpowiedzialność. Szybko się jednak zreflektowałem, że mowa o starcie, na
który przygotowuje się przez cztery lata a czeka przez całe życie. Czy ja w
takim wypadku zadowoliłbym się rolą kibica (nieważne czy w kapciach czy bez)?
No jakoś nie mam pewności. A gdy próbuję się postawić w sytuacji takiej, że oto
po pół roku przygotowań do kolejnego startu na dystansie maratonu, po długich
godzinach spędzonych na treningach, godzinach, które mogłem przecież spędzić w
ciepłej pościeli (szczególnie w niedzielny poranek, gdy tzw. przeciętny zjadacz
chleba odsypia tygodniowe niedobory, a ja i inni mnie podobni wykonujemy na
najbardziej obfite w kilometry treningi) na kilka dni przed startem zaczyna
mnie boleć, dajmy na to stopa właśnie – gdy próbuję sobie wyobrazić ów dylemat,
pytam sam siebie, czy zdecydowałbym się
odpuścić? Jakoś nie mam stuprocentowego
przekonania, ze odpowiedź byłaby twierdząca. Jak trudny to dylemat pokazała
całkiem świeża jeszcze historia mojego zeszłorocznego startu na maratonie w
Łodzi. Na niecały tydzień przed maratonem w mieście Tuwima nabawiłem się bólu
pleców. Doskwierał mi na tyle, że przedmioty z podłogi podnosiłem niczym
kobieta w zaawansowanym stanie błogosławionym, a przez ostatni tydzień przed
startem nie przebiegłem ani kilometra. I jeszcze pakując się na wyjazd nie
byłem pewien czy pobiegnę. Na szczęście do niedzieli ból minął. Co bym zrobił
gdyby stało się inaczej – do dziś nie wiem.
Na szczęście decyzja, którą podjęła pani Justyna obroniła
się sama. Oby już nigdy nie musiała roztrząsać takich dylematów. Oby kontuzję
omijały ją z daleka. Czego również Panu (jak i sobie nieskromnie) życzę!
Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.
PS. Po raz drugi dane mi było rozpocząć słowem
Halo list pisany w języku
polskim i po raz drugi musiałem usuwać nadprogramowe
el. A wszystko przez to, że zazwyczaj
wykorzystuje to słowo rozpoczynając listy (dodam, że zazwyczaj te
elektroniczne) w języku naszych zachodnich sąsiadów, a jak wiemy język
niemiecki nie przepada za zbytnio za krótkimi wyrazami i stąd zapewne ta
nadprogramowa litera.
Ponieważ doświadczyłam tego samego złamania, co Złota Justyna, tylko jej było warstwowe, a moje z przemieszczeniem, jestem pełna zdumienia i podziwu. Już pal licho złoty medal - jak ona w ogóle dawała radę stawać na tej stopie? Mnie nie wolno było jej obciążać przez 8 tygodni, a i potem zajęło trochę czasu i rehabilitacji, żebym nauczyła się chodzić na dwóch stopach ;) Jeszcze więcej - żeby biegać. Na szczęście nie zarabiam na życie bieganiem, nie miałam w planach startu w olimpiadzie w Londynie, więc ominęły mnie dylematy ZJ :)
OdpowiedzUsuń