20 lutego 2014

Halo Panie Jacku: O dylematach biegaczy uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Miniony weekend zaczął się dla mnie nadzwyczaj dobrze. Po pierwsze nie wybrzmiała jeszcze we mnie radość, którą spowodowała Złota Justyna (ta sama, która ewentualnie miała zastąpić emerytowanego Adama). Po drugie zaś jeszcze przed zakończeniem tygodnia pracy nabyłem drogą kupna (wciąż zapominam odnowić prenumeratę) najnowszy numer Runner’s Word, którego lekturę tradycyjnie już zacząłem od przeczytania felietonu Pana pióra (a propos, zastanawiam się czy wciąż można pisać o piórze, gdy niemal każdy tekst pisany powstaje dziś w systemie zero-jedynkowym – ale jak inaczej, Pana klawiatury?). I powiem szczerze, że wyjątkowo tekst ów nie wzbudził we mnie najmniejszych emocji. Nie to, żeby mi się nie podobał – ot, problem, który Pan opisał po prostu mnie nie dotyczy. Nie piszę tego, żeby się chwalić – uważam po prostu, że dopisuje mi najwyraźniej szczęście (jakkolwiek nie pojmowalibyśmy szczęścia, ale nie wchodźmy może na tematy światopoglądowe) w tym temacie. Po prostu w mojej już siedmioletniej (wiem, z perspektywy Pana doświadczenia to śmiesznie krótko i wszystko przede mną) karierze biegacza amatora nie przytrafiła mi się (jeszcze raz podkreślę – na szczęście) żadna poważniejsza kontuzja. Owszem dylemat typu: czy tez mogę już iść biegać, czy jeszcze odczekać, nie jest mi zupełnie obcy, niemniej zazwyczaj ma związek z przeziębieniem, grypą żołądkową czy tez innym choróbskiem (i to niekoniecznie moim, jak pokazały wydarzenia ostatnich tygodni).
Bynajmniej to nie stopa Justyny K. To moja osobista prawa.
Przy okazji wspomnianej na wstępie naszej wspaniałej biegaczki (co tam, że narciarskiej – i tak jest nasza) głowę zaczął mi zaprzątać inny dylemat. Dylemat, który na pewno nie dotyczy tych superrozsądnych, jak ich Pan określa, czyli biec czy nie biec… z kontuzją. W dniu, w którym dorobek polskiej reprezentacji powiększył się do dwóch złotych (bynajmniej nie złotych polskich), choć jeszcze przed pamiętnym zwycięstwem, wybrałem się wraz z Moją Od Niedawna Biegającą Żoną po nowe buty do biegania dla Mej Ślubnej właśnie (jak widać biega już na tyle nie-od-niedawna, że potrzebuje kolejnej pary, ale cóż się dziwić, skoro na pierwszą wydała złotych polskich około siedemdziesięciu). I podczas luźnej wymiany zdań ze sprzedawcą doszliśmy do tematu stopy pani Justyny. Mój rozmówca raczył zauważyć, że on panią Kowalczyk podziwia. Ja w pierwszym odruchu odpowiedziałem, że się je dziwię. Biec ze złamaną stopą? Przecież to zakrawa na szaleństwo względnie nieodpowiedzialność. Szybko się jednak zreflektowałem, że mowa o starcie, na który przygotowuje się przez cztery lata a czeka przez całe życie. Czy ja w takim wypadku zadowoliłbym się rolą kibica (nieważne czy w kapciach czy bez)? No jakoś nie mam pewności. A gdy próbuję się postawić w sytuacji takiej, że oto po pół roku przygotowań do kolejnego startu na dystansie maratonu, po długich godzinach spędzonych na treningach, godzinach, które mogłem przecież spędzić w ciepłej pościeli (szczególnie w niedzielny poranek, gdy tzw. przeciętny zjadacz chleba odsypia tygodniowe niedobory, a ja i inni mnie podobni wykonujemy na najbardziej obfite w kilometry treningi) na kilka dni przed startem zaczyna mnie boleć, dajmy na to stopa właśnie – gdy próbuję sobie wyobrazić ów dylemat, pytam sam siebie, czy zdecydowałbym się odpuścić? Jakoś nie mam stuprocentowego przekonania, ze odpowiedź byłaby twierdząca. Jak trudny to dylemat pokazała całkiem świeża jeszcze historia mojego zeszłorocznego startu na maratonie w Łodzi. Na niecały tydzień przed maratonem w mieście Tuwima nabawiłem się bólu pleców. Doskwierał mi na tyle, że przedmioty z podłogi podnosiłem niczym kobieta w zaawansowanym stanie błogosławionym, a przez ostatni tydzień przed startem nie przebiegłem ani kilometra. I jeszcze pakując się na wyjazd nie byłem pewien czy pobiegnę. Na szczęście do niedzieli ból minął. Co bym zrobił gdyby stało się inaczej – do dziś nie wiem.

Na szczęście decyzja, którą podjęła pani Justyna obroniła się sama. Oby już nigdy nie musiała roztrząsać takich dylematów. Oby kontuzję omijały ją z daleka. Czego również Panu (jak i sobie nieskromnie) życzę!

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

PS. Po raz drugi dane mi było rozpocząć słowem Halo list pisany w języku polskim i po raz drugi musiałem usuwać nadprogramowe el. A wszystko przez to, że zazwyczaj wykorzystuje to słowo rozpoczynając listy (dodam, że zazwyczaj te elektroniczne) w języku naszych zachodnich sąsiadów, a jak wiemy język niemiecki nie przepada za zbytnio za krótkimi wyrazami i stąd zapewne ta nadprogramowa litera.

1 komentarz:

  1. Ponieważ doświadczyłam tego samego złamania, co Złota Justyna, tylko jej było warstwowe, a moje z przemieszczeniem, jestem pełna zdumienia i podziwu. Już pal licho złoty medal - jak ona w ogóle dawała radę stawać na tej stopie? Mnie nie wolno było jej obciążać przez 8 tygodni, a i potem zajęło trochę czasu i rehabilitacji, żebym nauczyła się chodzić na dwóch stopach ;) Jeszcze więcej - żeby biegać. Na szczęście nie zarabiam na życie bieganiem, nie miałam w planach startu w olimpiadzie w Londynie, więc ominęły mnie dylematy ZJ :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...