To już było trzecie spotkanie blogujących biegaczy, czyli Blogaczy, na sztafecie maratońskiej w mieście stołecznym Warszawa. Drugie w parku Kępa Potocka i drugie zarazem podejście do złamania magicznej bariery trzech godzin - wiadomo, w kupie (pardon) siła. Niestety, w tym roku, w odróżnieniu do poprzedniego, nie udało nam się odnotować przyrostu osobowego. Dwa zespoły wprawdzie się zebrały, ale tylko dlatego, że, po pierwsze, zaangażowaliśmy dwóch biegaczy zaprzyjaźnionych z nami, acz nie spełniających de facto definicji blogacza (czyli nie blogujących). A po drugie
Wojtek zgodził się pobiec dwa razy, czyli obsadził zmiany w obu sztafetach (
wykręcając przy okazji dwa czasy, o których pozostałym członkom drużyny pozostaje jak na razie jedynie pomarzyć). Warto tu od razu wspomnieć, że pierwotnie to
Artur zgodził się pobiec da razy, ale ostatecznie kontuzja wykluczyła go kompletnie i nie dane nam było spotkać się w ogóle.
Zamykając temat kompletowania drużyny, proszę się nie spodziewać, że winę zrzucę na rozgrywany tego samego dnia, w tym samym mieście duży bieg maratoński. Kłopoty wynikły (moim zdaniem) z tego, że ktoś się z kimś nie potrafił dogadać i obie imprezy zaplanowano na ten sam dzień, stawiając wiele osób przed trudnym wyborem.
|
Piękna część drużyny |
A jeśli już o organizacji mowa, muszę z przykrością zauważyć, że organizacja właśnie w tym roku wyraźnie (że tak użyję kolokwializmu i eufemizmu zarazem) siadła. Nie będę rozwijał tu historii z błędnym i (co tu dużo mówić) niechlujnym wyczytywaniem drużyn, które miały przygotowywać się do zmiany, bo zrobiły to już
Hania i
Emilia. Ale odsyłanie mnie
od Annasza do Kajfasza, zamiast po prostu zając się zgłoszonym problemem doprawdy trudno utożsamiać z zachowaniem profesjonalnym. Organizatorom zdarzyło się jeszcze kilka szeroko rozumianych niedociągnięć, które jednak przemilczę by nie pozostawiać czytelnika z poczuciem zniesmaczenia. Zamiast tego przejdźmy do spraw przyjemniejszych.
|
Pierwsza zmiana |
Niedzielę w Warszawie zacząłem (a właściwie zaczęliśmy) od swego rodzaju eksperymentu. Razem z Wojtkiem (tym nie blogującym) nocowaliśmy w hostelu i w związku z tym o śniadanie musieliśmy się zatroszczyć sami. Postanowiliśmy zatem sprawdzić, jak będzie się biegać po śniadaniu zjedzonym w... MC-Donald'sie. Na temat gustów (smaków) się nie dyskutuje, ale ja po tortilli z jajecznicą, małym placku ziemniaczanym i kawie z mlekiem czułem się (o dziwo) nienajedzony. Być może z tego wynikał generalni niski poziom energii jaki byłem w stanie wykrzesać z siebie na trasie biegu (potem mi to minęło) W każdym bądź razie przeeksperymentowałem i... więcej tego nie powtórzę.
|
Duch w narodzie nie ginie czyli konsekrowana wolontariuszka |
Zanim w ogóle wystartowałem na swoją zmianę, stwierdziłem, że poważnym błędem było połączenie roli kapitana z biegiem na pierwszej zmianie. Wyruszałem bowiem na trasę bez pewności czy wszyscy zainteresowani dotrą na czas (bo po prostu jeszcze ich nie było). De facto biegłem z perspektywą pokonania jeszcze jednej zmiany tego dnia, bowiem o dziewiątej wciąż jeszcze nie było jednej z osób, która miała biec drugą zmianę. Na szczęście summa summarum wszyscy dotarli na czas.
Przed swoją zmianą pewien byłem jednego. Ustanowię nową życiówkę, bowiem na okrągłym dystansie 7,195 km jeszcze nie startowałem. Ale jak już wspomniałem wcześniej, energią nie kipiałem. Choć początkowo udawało mi się utrzymać tempo jaki sobie założyłem, to przyspieszanie gdy zamierzałem przyspieszyć już mi za bardzo nie poszło. Dopiero na ostatnich kilkuset metrach udało mi się znacząco zwiększyć prędkość. Jadąc do Warszawy marzyłem o czasie w okolicach trzydziestu minut. Skończyło się na... W sumie do końca nie wiadomo na czym. Mój własny pomiar dał wynik 31:48. Oficjalny 31:29. Czy to możliwe, aby różnica wynosiła prawie dwadzieścia sekund, biorąc pod uwagę dosyć szybki start i to, że stałem jakieś trzy metry za linią startu. Wychodzi mi z obliczeń, że wyniki oficjalne pochodzą z pomiaru z jednej tylko maty - tej z linii mety (tu wyjaśniam, że linia startu znajdowała się kilkadziesiąt metrów przed dmuchaną bramką z napisem
Meta, która jednocześnie stanowiła linię startu dla każdej następnej zmiany). Kolejna
pomyłka organizatora?
Po ukończeniu swojej zmiany pozostało mi już tylko dopingowanie koleżanek i kolegów z drużyny i (oczywiście) rzecz najprzyjemniejsza - tzw. integracja.
|
Medale czy medal? |
Ostatecznie możemy się pochwalić następującymi wynikami:
Blogacze I dobiegli jako trzydziesta czwarta sztafeta z czasem
3:06:20
Bartek |
7,195 km |
0:31:29 |
Wojtek |
10 km |
0:39:39 |
Leszek |
10 km |
0:42:05 |
Emilia |
5 km |
0:26:29 |
Hanka |
5 km |
0:24:06 |
Staś |
5 km |
0:22:09 |
Blogacze II przybiegli zajmując miejsce sto siedemdziesiąte ósme z czasem
3:32:26
I na sam koniec ciekawostka!
Blogacze I uzyskali (oficjalnie) dokładnie ten sam czas, zajmując dokładnie to samo miejsce (tyle, że w tym roku sztafet było o wiele więcej) co skład debiutujący na ekidenie dwa lata temu. Przypadek?
PS. Obsługę fotograficzną zapewniła nie biegnąca tym razem
Kasia.
Tak mi się wydawało, że znam gdzieś już ten czas widziałem :)
OdpowiedzUsuńTortilla z jajecznicą i placek ziemniaczany to dużo tłuszczu, a stosunkowo mało węgli. Organizm dodatkowo męczył się trawieniem ciężkiego śniadania. Szkoda, że nie powiedzieliście o braku śniadania w hostelu - następnym razem zapraszamy na śniadanie przedbiegowe do nas :) Ciekawe, jak będzie w przyszłym roku z terminem, organizacją i frekwencją.
OdpowiedzUsuńWyglada na to ze na sniadanie przed kolejnym Ekidenem to wyladujemy wszyscy u Bartka ;)
OdpowiedzUsuńTe pomiary to chyba są z tej maty na mecie - u mnie by się zgadzało bo garmin pokazał kilka sekund mniej niż ten oficjalny czas i to pewnie te kilka sekund straty przy przekazywaniu pałeczki. Super było razem pobiegać!
OdpowiedzUsuńChyba bym się nie podjął takiego eksperymentu na sobie i leciałbym do startu na batonach ;)
OdpowiedzUsuńzazdroszczę Wam tej sztafetyo zazdrosze, jeszcze te medala łączace się zakażdym razem ehhh :(
OdpowiedzUsuń